Wszystko zaczęło się od likwidacji cmentarza na Wzgórzu Winiarskim. Podczas ekshumacji natrafiono na ludzkie ciała ułożone w nienaturalnych pozycjach. Na poznaniaków padł blady strach. Podejrzewano, że zmarli mogli zostać pogrzebani żywcem. Przestraszył się też hrabia Edward Raczyński, który postanowił "ubezpieczyć" mieszkańców przed taką możliwością.
Rzymianie grzebali zmarłych dopiero tydzień po śmierci. Przez ten czas nieboszczyk leżał w domu i próbowano go wskrzesić, krzycząc do niego.
Persowie czekali jeszcze dłużej - nie chowali zmarłych aż mieli pewność, że faktycznie nie żyją. Słowem - nie oceniali na oko, a na nos. Ciało grzebano dopiero, gdy zaczynało się rozkładać.
W nowożytnej Europie zaczęto przyjmować, że o tym, czy faktycznie doszło do śmierci, decyduje lekarz. Ale to nie wykluczało błędów.
Do takich - jak było przekonanych wielu mieszkańców - miało dojść w Poznaniu.
Plotka, która podsyciła strach
Cała historia zaczęła się w 1828 roku, gdy w związku z budową fortu Winiary na Cytadeli, władze miasta zdecydowały o likwidacji cmentarza na stokach Wzgórza Winiarskiego. Istniejące groby ekshumowano. Wtedy odkryto, że w niektórych z nich szczątki zmarłych spoczywały w trumnach w nienaturalnych pozach. - Szkielety z podkurczonymi nogami, nienaturalnie powyginane lub z twarzą do dołu, sugerowały, że ludzie ci pochowani zostali za życia. Ta traumatyczna plotka ogarnęła umysły poznaniaków i wywołała psychozę wśród mieszkańców miasta - opowiadał PAP Michał Hirsch z Centrum Turystyki Kulturowej TRAKT w Poznaniu.
Przestraszył się też hrabia Edward Raczyński. W jego przypadku na lęku się nie skończyło - zaczął działać. Chciał odnaleźć sposób, który chroniłby ludzi przed pozorną śmiercią i pochówkiem za życia. Chciał zabezpieczyć siebie, jak i mieszkańców Poznania.
Sposobów nie brakowało, choć żaden nie był szczególnie popularny.
W 1828 roku hrabia Karnicew opracował przyrząd, który za niewielką cenę, bo za 40 franków, miał gwarantować, że nie dojdzie do śmierci osoby zamkniętej w trumnie. W tej znajdował się otwór z klapą, do którego wkładało się rurkę. Do tej z kolei przymocowywano szklaną kulkę, która niemal nie dotykała ciała. Drugi koniec rurki znajdował się w skrzynce, która otwierała się przy najmniejszym ruchu, doprowadzając do trumny powietrze. Po otwarciu skrzynki zaczynał dzwonić dzwonek, następował wystrzał rakiety i zapalała się lampka. W ten sposób żywi mieli dowiadywać się, że pochowano kogoś żywcem. Czy to by zadziałało? Tego nie wiadomo, bo wynalazku nigdy nie wykorzystano w praktyce.
Funkcjonował za to przysionek śmierci w Eisenach (Niemcy), o którym dowiedział się hrabia Raczyński. Budynek funkcjonował na jednym z cmentarzy w tym mieście. I to właśnie ten pomysł postanowił w Poznaniu wprowadzić.
Nie doczekał budowy
W marcu 1843 r. napisał do miejscowego radnego Cala Maya z prośbą o przesłanie dokumentacji budynku. Ten, w przeciągu dwóch tygodni wysłał mu wszystkie materiały dotyczące zarówno samego przysionka, jak i sposobu jego funkcjonowania.
- Raczyński zaangażował wtedy poznańską inteligencję: Karola Libelta oraz doktora Ludwika Gąsiorowskiego przy tłumaczeniu i modyfikowaniu instrukcji dla pracowników tej instytucji. Całą dokumentację hrabia jeszcze w 1843 r. przesłał władzom miejskim, przy jednoczesnej deklaracji, że pokryje on koszty budowy przysionka śmierci oraz będzie go utrzymywał przez sześć lat funkcjonowania. Po tym okresie instytucja stać się miała własnością miasta - tłumaczył Hirsch.
Hrabiemu nie dane było jednak doczekać ukończenia budowy swego dzieła. Według historyków, zwiększające się rozczarowania i depresja arystokraty związane z budową Złotej Kaplicy oraz fundacją pomników Mieszka i Bolesława pchnęły go do samobójczej śmierci. 20 stycznia 1845 roku na należącej do niego i nazwanej jego imieniem Wyspie Edwarda w Zaniemyślu odstrzelił sobie głowę z armaty.
Nie zapomniał jednak o projekcie przysionka śmierci i w testamencie powierzył jego realizację swojemu synowi Rogerowi.
Nad wszystkim czuwał dozorca
Ten spełnił ostatnią wolę ojca. Projekt budynku przygotował w 1846 roku Stanisław Hebanowski. Jego wykonaniem zajęła się firma budowlana Antoniego Krzyżanowskiego.
"Dom dla zajmanych", czyli pozornie umarłych, zwany także przysionkiem śmierci został ostatecznie otwarty 1 stycznia 1848 roku. Jak czytamy w "Gazecie Wielkiego Xięstwa Poznańskiego" z 13 stycznia 1848 r., dom stanął przy cmentarzu św. Marii Magdaleny. Stał obok wałów, wobec czego zbudowano go z drewna, bo zabronione było stawianie przy wałach murowanych budynków.
"Z przedsionka jego dwoje drzwi prowadzi do dwóch sal obszernych, dla obojej płci przeznaczonych, a porą zimową należycie ogrzanych. Na środku tych sal wznoszą się o trzech stopniach rozległe katafalki, a na nich stoją kosze, w czasie potrzeby czystą pościelą zaopatrzone" - pisała gazeta.
W "domu dla zajmanych" składano ciała osób "w letargu zostających". "Od rąk i nóg tychże ciał wyciągają się sznury przytwierdzone do dzwonków, umieszczonych w izdebce między dwiema salami położonej, gdzie dozorca miejscowy nieustannie czuwać jest obowiązany" - czytamy.
W środku budynku, oprócz osobnych sal przeznaczonych dla zwłok mężczyzn i kobiet, znajdowały się m.in. pokój do przechowywania zwłok w stanie rozkładu, pokój sekcyjny, pokój lekarza, kuchnia i mieszkanie przeznaczone dla dozorcy z rodziną.
Wszystko było perfekcyjnie dopracowane. Przygotowane były specjalne instrukcje jak dozorca ma się zachować w przypadku, gdyby doszło do "zmartwychwstania".
"Skoro za najmniejszem drgnięciem palca u zajmanego, dzwonek ostrzeże dozorcę o jego ocknięciu, ten winien natychmiast, pierwszą pomoc dając samocknionemu, przez kogokolwiek z rodziny donieść lekarzowi o zaszłym wypadku" - informowała gazeta.
Ten - postępując zgodnie z instrukcją - miał cucić pozornie zmarłego podsuwając mu pod nos butelkę ze spirytusem, wlać kroplę nafty na język oraz natrzeć nią okolice serca. Dozorca po przybyciu lekarza miał obowiązek pomóc mu przenieść "otrzeźwionego" do pokoju lekarskiego i w razie potrzeby do łaźni.
Oba pomieszczenia urządzono w "domu dla zajmanych". Oprócz tego w środku mieściła się kuchnia i mieszkanie dla dozorcy z rodziną.
"Gazeta Wielkiego Xięstwa Poznańskiego" dokładnie opisywała też kto może stać się klientem domu. Do przedsionka mogły trafiać wyłącznie osoby w stanie "śmierci pozornej". "Rodzina zajmanego powinna natychmiast zgłosić się do Dr. (Ludwika - dop. red.) Gąsiorowskiego, jako do przełożonego instytutu i prosić o rozpoznanie zaszłego przypadku, a w razie potrzeby o wydanie rozkazu na przyjęcie pozornie zmarłego do domu zajmanych".
Koszty przetransportowania ciała ponosiła rodzina. Ale już sam pobyt w "domu dla zajmanych" był bezpłatny. Rodzina Raczyńskich pokrywała też koszty pielęgnacji "pacjentów", aż do momentu otrzeźwienia lub dostrzeżenia na ciele zmarłego "niewątpliwych znaków psucia się jego ciała".
Hrabia Roger Raczyński zobowiązał się przez sześć lat utrzymywać "dom dla zajmanych". Potem miał on trafić w ręce miasta.
Nikogo nie przywrócił do życia
Jak podkreślają historycy, dom nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Według źródeł, nie odnotowano żadnego przypadku "przywrócenia" pozornie zmarłego do życia. I nie ma się co dziwić, bo przez trzy lata funkcjonowania do przysionka śmierci nie oddano żadnego ciała.
Budynek został ostatecznie rozebrany w 1852 roku, a pieniądze uzyskane ze sprzedaży budulca przeznaczono dla ubogich. - Okazało się, że psychoza wywołana ekshumacją grobów na cmentarzu winiarskim w 1828 r. dwadzieścia lat później nie wzbudzała już u poznaniaków obaw przed obudzeniem się w trumnie - podkreślił Hirsch.
A jeśli jednak?
Strach przed pochowaniem za życia jednak co pewien czas wracał. Świadczyć może o tym trumna ratunkowa, jaką opatentował w Drezdeńskim Biurze Patentowym w 1892 r. Wojciech Kwiatkowski, ogrodnik i właściciel kwiaciarni na wówczas jeszcze podpoznańskiej Wildzie (dzisiaj to dzielnica Poznania). Wynalazek był "na czasie", bo w mieście szerzyła się epidemia cholery.
"Składa się takowy z rury, która po obchodzie pogrzebowym przymocowaną bywa u spodu wieka trumny a drugim końcem kilka centymetrów nad mogiłą wystaje. W rurze tej umieszczona jest ściągnięta sprężyna, która podtrzymuje drążek z krążkiem, niżej którego przymocowane jest pęczek z nici, piór lub włosów czerwonego lub innego raźnego koloru. W razie gdy osoba w letargu pochowana przebudza się i dotknie poruszaniem korpusa kabłąk, umieszczona niżej wspomnianej rury sprężyna za pomocą balansu rozciąga się, wyrzuca denko rury, a pęczek wychodzi w wysokości 60 cm, jako znak widoczny na wierzch, podczas gdy przez otwartą rurę światło i powietrze dostają się do trumny i utrzymują ożywionego przy życiu aż do jego wydobycia" - opisywał jej działanie 3 września 1892 roku Dziennik Poznański.
Jak podkreślała gazeta, jako że aparat i jego umieszczenie nie jest drogie, byłoby "bezwarunkowo na miejscu ażeby wszelkie urzędy dla bezpieczeństwa całej ludzkości nakazali przymusowo zaprowadzenie takowego".
Autorka/Autor: Filip Czekała
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Magda Felis (Wikipedia CC-BY-SA 3.0), Wojciech Kwiatkowski (Wikipedia), TVN 24