1 listopada. Czas obligatoryjnej zadumy, pozornego triumfu denialistów klimatycznych (bo pada, więc jaka susza?) i frenetycznego przygotowywania świątecznych ozdób, które już następnego dnia muszą wjechać do sklepów wielkopowierzchniowych.
A także, kilkadziesiąt lat temu, moment na wyciągnięcie z szafy starannie zapakowanego futra z norek, etoli z szynszyli albo chociaż kołnierza z lisa. Jagnięcego kożuszka. Piżmaka (zwanego pieszczotliwie szczupaczkiem). Karakuł.
Trochę te kudłate oznaki prestiżu trącą naftaliną, bo trzeba było jakoś zniechęcić futrożerne mole, ale nic nie szkodzi. W drodze na cmentarz się wywietrzą. I będą się tam prezentowały godnie, najgodniej, świadcząc o materialnym statusie posiadaczki.
ZOBACZ REPORTAŻ "KTO ZARABIA NA PUSZYSTEJ ŚMIERCI?" >>>
Obywatelki Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej pożądały futer pasjami. A kiedy już weszły w ich posiadanie (bo futro było raczej czymś, co się "posiada", a nie "ma"), to celebrowały je należycie, troskliwie wybierając okazje, by pokazać je światu. Tzw. "dzisiejsza młodzież" zapewne zdiagnozowałaby w tym ostry przypadek flexowania się, a Święto Zmarłych było jedną z najdogodniejszych okazji, by poflexować się odzieżą wierzchnią.