- To był przerażający widok - mówił ambasador Jerzy Bahr, pierwszy Polak na miejscu katastrofy, w "Faktach po Faktach" opowiadał o tym, co zobaczył w lesie pod Smoleńskiem zaledwie kilka chwil po rozbiciu się prezydenckiego Tu-154.
W momencie, gdy rozbijał się prezydencki samolot, ambasador Bahr czekał na płycie lotniska. – To, że coś się stało, zorientowałem się po nagłym ruchu gospodarzy i gestykulacji – wspominał dyplomata. Ambasador dodał, że na miejsce katastrofy dotarł jadąc za samochodami straży pożarnej. – Najpierw trzeba było przebiec przez łąkę, która była mokra. Zapadaliśmy się – mówił Bahr.
Po kilku minutach biegu, ambasador dotarł na miejsce katastrofy. – Zobaczyliśmy wydobywający się dym, taki jak z takich ognisk, które widzimy na polach jesienią – mówił Bahr. – Pierwszym uczuciem jest automatyczne uruchomienie chęci pomocy – kontynuował dyplomata. - Ale widać było, że nie ma co pomagać - dodał. Nazywając zastany widok "przerażającym obrazem", Bahr oświadczył: - To nieporównywalne do tego wszystkiego, co widzieliśmy w życiu.
Myślałem, że samolot przyleci później
Ambasador Bahr mówił też, że gdy czekał na przylot prezydenckiej delegacji, widać było, iż mgła robi się coraz gęstsza. – Myślałem po prostu, że samolot przyleci później – wspominał dyplomata.
Pierwsze doniesienia mówiły, że w katastrofie zginął również i sam ambasador. Jak mówił w "Faktach po Faktach" Bahr, wzięło się to stąd, iż co prawda figurował na liście delegacji, ale przy jego nazwisku była mała gwizdka (oznaczało to, że ambasador jest na miejscu). – To był znaczek, którego na początku nie zauważono – mówił dyplomata. I dodał, że ma dziś "ogromną ilość świadectw" reakcji ludzi, którzy najpierw rozpaczali z powodu jego śmierci, a potem cieszyli się, że jednak przeżył.
tka/tr
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24