Bierzesz mapę w rękę, orientujesz, stajesz w drzwiach bazy na starcie, a tam... ściana deszczu. Wiesz, że nie minie minuta, a będziesz przemoczony do suchej nitki. Mimo to lecisz.
Kurtka? Nieprzemakalny plecak? To wszystko na nic, za chwilę i tak jesteś mokry. Dlatego na starcie rajdu na orientację ZaDyMnO w okolicach podwarszawskiego Otwocka staję po prostu w zwykłych rajtkach do biegania i dwóch cienkich koszulkach. Żadnej kurtki. Wiem, że przez pierwsze godziny nie będzie można przestać biec, bo każdy postój skończy się błyskawicznym przemarznięciem.
Do przebiegnięcia mamy ok. 50 km, teren to lasy i wydmy pod Otwockiem pod Warszawą. Punktów do znalezienia: 29. Mapy dostajemy cztery: jedną turystyczną o skali 1:50 000 i trzy bardziej szczegółowe (1:10 000 i 1:15 000), które musimy do tej turystycznej odnieść - uszczegóławiają część terenu z "pięćdziesiątki". Punkty kontrolne naniesione mamy głównie na mapy bardzo szczegółowe, tylko jeden znajduje się na mapie turystycznej, tej z całą okolicą (zdj. obok). Chwilę zajmuje mi znalezienie punktów odniesienia, zaplanowanie trasy (decyduję się atakować od północy, potem punkt nr 29, następnie te na południowym wschodzie i powrót na północ do bazy), ostatni przepak i już z psem Łyskiem zmierzamy na start. Z oddali widzę już, że leje.
Start prosto w ulewę
Wybiegamy ze szkoły, w której zorganizowana jest baza, przebiegamy na drugą stronę ulicy i... ubranie jest już całkiem przemoczone. A przecież nie mija nawet minuta! W ciągu kolejnego kwadransa, w drodze do pierwszego punktu na naszej trasie, zaliczamy pierwsze bagna. Woda dostaje się więc też do butów - czyli każda część ciała ma już wilgoci po równo.
Tym razem startuję w towarzystwie dwóch kolegów - Marcina i Krzyśka. W dokładnie taki sam skład dobraliśmy się na jednym z rajdów rok temu i teraz - pierwszy raz od tamtego czasu - spotykamy się znów na wspólnym biegu. Przez rok sporo przeszliśmy - Krzysiek mocno poprawił życiówkę w maratonie, a Marcin ostro podszkolił się w szybkich biegach na orientację. Wszyscy przez rok poprawiliśmy osiągi, dlatego teraz mamy tempo dużo lepsze niż na zawodach w 2013 roku.
Trzy godziny deszczu
Chwilami leje tak, że nic nie widać. W deszczu nie ma za bardzo czasu konsultować wymyślonych koncepcji trasy. Zgadzamy się bez słów. Leśne dukty dosłownie zamieniają się w rzeki. Po jednej z nich pływają nawet kaczki krzyżówki!
Nadzieję dają nam prognozy pogody: ok. 11 ulewa odpuści. Na szczęście tak właśnie się dzieje i po trzech godzinach wreszcie zaczynamy schnąć. Niestety, wraz z końcem ulewy, spada nam tempo - nie musimy już biec, żeby się rozgrzewać, a ja zaczynam odczuwać bóle kolan. Zupełnie nie wiem, skąd się biorą, może to przez niewielkie podbiegi na wydmy po drodze?
Na szczęście nie jestem sama. Po 30. kilometrze narzekać zaczynają też moi kompani - jeden uskarża się na bolące łydki, drugi - na obtarte uda. Ten ostatni problem ma też kilku mijanych przez nas biegaczy. Widać, że przemoczone spodnie niejednemu dały się we znaki. Jedynym, który nie narzeka na nic, jest Łysek. Pędzi bez oglądania się za siebie. I wszystko jedno, czy na drodze ma podmokłe łąki, czy zarośla, czy musi płynąć, czy akurat brnie w błocie. Jedyny cel: biec przed siebie.
"Muszę teraz bardzo szybko biec"
Gdy do podbicia zostają nam już ostatnie punkty, okazuje się, że popełniliśmy kilka błędów przy planowaniu trasy. Wariant, który obraliśmy, okazał się - delikatnie mówiąc - niezbyt optymalny. Przez źle obraną kolejność zaliczania punktów dołożyliśmy sobie dobrych kilka kilometrów. Nic to, po znalezieniu ostatniego lampionu pozostaje nam tylko pędzić do mety i walczyć o jak najlepszy czas. I tu właśnie dzieją się niesamowite rzeczy.
I gdy już wydaje mi się, że nie mam sił, by przyspieszyć, na ostatnim prostym asfalcie przed bazą, słyszę: "To dziewczyna!". Okazuje się, że Krzyśkowi, który biegnie parę metrów przede mną, udaje się dokładniej przyjrzeć dwóm biegnącym przed nami osobom. Do tego dochodzi informacja od kolegi, który właśnie ruszył z bazy do domu: "Jak wyjeżdżaliśmy, to żadnej nie było. Dajesz:-)" - pisze mi w SMS-ie o dziewczynach na mecie. Błyskawicznie składam te dwie informacje w głowie. Wychodzi mi, że muszę teraz bardzo szybko biec! Zapominam zupełnie o bólu w kolanach i o zmęczeniu po przebiegniętych 50 km, tylko napieram. Na niewielkim podbiegu wyprzedzam tę dziewczynę, ale wtedy okazuje się, że robię to za wcześnie. Prosta droga do mety, która - tak mi się wcześniej wydawało - miała mieć najwyżej kilkaset metrów, teraz dłuży się w nieskończoność. Co chwilę pytam Krzyśka, który leci obok, czy moja rywalka jest blisko. - 70 metrów - informuje tylko. - A teraz? - dopytuję po chwili. - Ciągle tak samo - odpowiada. I dodaje, że został jeszcze kilometr. "Kilometr?! Nie dam rady tak lecieć jeszcze tak długo!" - panikuję w myślach. Ale w końcu jest: ostatni zakręt, przejście przez ulicę i jesteśmy w bazie. Potem okaże się, że prędkości, które osiągałam na tym ostatnim kilometrze, były najlepsze z całego biegu. Tempo na większości finiszu to poniżej 5 minut na kilometr!
Niezauważone zwycięstwo
Udało się! Z wynikiem 8 godzin i 4 minuty wygrałam ze wszystkimi dziewczynami. Dowiaduję się jednak o tym dopiero w poniedziałek. W sobotę nikt w bazie nie chce mi powiedzieć, ile kobiet przybiegło przede mną, a do ręki dostaję dyplom z informacją o zajęciu... 17. miejsca. Okazuje się, że organizatorzy w ogóle nie przewidzieli oddzielnej klasyfikacji kobiet w tych zawodach. Jaki jest tego powód? Trudno powiedzieć. Skonsultowałam się w tej sprawie nawet z kolegami z naszego redakcyjnego działu sportu i nie dochodzimy do niczego konstruktywnego. Bo chyba nie ma dyscypliny sportu, w której dziewczyny są klasyfikowane razem z chłopakami. Może więc organizatorzy ZaDyMnA postanowili stworzyć pierwszą taką?
Przygotować się na deszcz? Można, ale i tak zmokniesz
A jak w ogóle udało mi się wyjść prosto w ulewę i przebiec 50 km? Lekko nie było. Przede wszystkim przygotowałam się na przyjęcie tej wilgoci i postawiłam na jak najszybsze schnięcie. Buty do lasu wybieram zawsze takie bez membran, jak najlżejsze (i najtańsze, bo szybko się zużywają). Chodzi o to, żeby po wejściu w kałużę, bagno czy rozlewisko jak najszybciej oddawały wodę. Dalej, lecąc od dołu, mam podkolanówki (w miarę mocne, żeby nie porwały się o jeżyny i krzaki) i biegowe lajkry o długości 3/4. Najbardziej kluczowe są koszulki - to tu najdłużej jesteśmy mokrzy i najciężej schniemy. Wybieram te najtańsze, ale zawierające wełnę merynosów. To powoduje, że nawet wilgotna koszulka trochę grzeje i szybko schnie, gdy już przestaje padać. Na szyję zakładam chustę wielofunkcyjną. Dwie zapasowe mam jeszcze w plecaku. Gdy ta, którą noszę na sobie, jest już mokra tak, że można ją wyżymać, zamieniam ją na suchą. Wszystko przez to, że właśnie przez nieowiniętą niczym szyję marznę najbardziej. I jeszcze głowa. Dobrze sprawdziła się kombinacja: nieco lżejsza (krótsza) chusta + czapeczka z daszkiem. Pierwsze chroni przed chłodem, drugie osłania oczy przed lejącą się z nieba wodą. Trzeba też pamiętać, żeby wszytko, co cenne - telefon, dokumenty - zapakować w foliowe woreczki.
Autor: Katarzyna Karpa
Źródło zdjęcia głównego: TVN 24 | Kartarzyna Karpa