Śmierć wybitnego amerykańskiego polityka, sekretarza stanu, czyli ministra spraw zagranicznych i doradcy prezydenta Nixona do spraw bezpieczeństwa Henry Kissingera, wywołała lawinę nekrologów i komentarzy. Były zdawkowe i poważne. Mądre i głupie. Samodzielne i powtarzające cudze myśli. W tych publikowanych w polskiej prasie uderzał ton specyficznego zarozumialstwa.
W konserwatywnym, czy może używając mniej eleganckiej nomenklatury, propisowskim tygodniku "Do Rzeczy" komentarz Piotra Semki nosił tytuł "Kissingera sława na wyrost" zaś po przeciwnej stronie "Krytyka polityczna" pożegnała Kissingera przypomnieniem listy jego grzechów, obejmującej przedłużenie o siedem lat wojny w Wietnamie, bombardowanie Kambodży, poparcie dla chilijskiego dyktatora generała Pinocheta i chyba tylko przez grzeczność w tekście znalazło się uznanie dla jego talentów politycznych i osiągnięć dyplomatycznych. Wśród nich jaśniało doprowadzenie do wizyty amerykańskiego prezydenta Richarda Nixona w Chinach i przeciągnięcie egipskiego prezydenta Sadata z grona sojuszników Związku Radzieckiego do grupy państw współpracujących ze Stanami Zjednoczonymi.
W "Do Rzeczy" próbę oddania sprawiedliwości umiejętnościom politycznym Kissingera i wierności zasadom przyzwoitości znalazłem jedynie u Marka Jurka, który spostrzegł, że zachowanie pokoju na świecie stanowiło dla Kissingera najwyższą wartość. Z takim programem - to już mój własny dodatek - Kissinger nie mógł liczyć na popularność w Polsce, która po rozbiorach wróciła na mapę Europy. Był to rezultat wielkiej wojny między mocarstwami, zaś utrzymanie pokoju oznaczałoby przedłużenie istnienia Europy bez Polski. Taka możliwość niespecjalnie kłopotała Kissingera, bo trzeba to przyznać, zajmowała go tylko o tyle, o ile losy małych narodów wpływały na politykę potęg światowych.
Jan Sadkiewicz, tłumacz i wydawca, zauważa we wstępie do przypomnianej przy okazji śmierci Kissingera jego pracy doktorskiej, że to podejście kłóci się "z utrwalonymi schematami polskiego myślenia o polityce międzynarodowej. Manichejską wizję stosunków międzynarodowych trudno pogodzić z uznaniem zalet równowagi sił, mesjanizm z umiarkowaniem, absolutyzację własnych racji z przyznaniem konkurencji prawa do posiadania innych, niezdolność do kompromisów z umiejętnością negocjowania".
Podoba mi się ta wyliczanka, bo w szkodliwym spadku po PiS absolutyzacja własnych racji, czyli mówiąc po ludzku przymus jednakowego myślenia jest cuchnącym zgniłym jajem, jednym z wielu zostawionych po ośmiu latach rządów tej partii.
Na "Świat przywrócony", bo to właśnie jest książkowa wersja pracy dyplomowej Kissingera, zwrócił mi uwagę Adam Daniel Rotfeld, po którym mało kto mógł spodziewać się gloryfikacji Kissingera. Na szczęście Rotfeld to człowiek mądry, obdarzony nie tylko świetną pamięcią, lecz także samodzielnością myślenia. A to nie jest w naszym kraju takie częste, obowiązuje bowiem kult lokalnych autorytetów. Autorytet lokalny, utwierdzony w swojej autoratywności zaczyna często bredzić na każdy temat i to jest katastrofa, zwłaszcza jeśli w tej roli obsadzony jest człowiek niechętnie przyznający się, że czegoś nie wie.
Wracajmy jednak do Kissingera. W sprawach międzynarodowych był niewątpliwym autorytetem, chociaż dziś gorliwcy wypominają mu, że za długo wierzył Putinowi, namawiał Ukraińców do umiarkowania, a potem zmienił zdanie. Przypominam, że zdanie zmieniał nie on pierwszy i niejedyny. Sens debatowania polega na założeniu, że adwersarza można, drogą trafnej argumentacji, przekonać do zmiany stanowiska, czyli przekonać żeby zmienił zdanie.
Kissinger lubił debatować. W jednym z nekrologów przeczytałem, że już jako sekretarz stanu Kissinger - a było to po inwazji Kambodży - potajemnie spotykał się z młodym aktywistą ruchu pokojowego. Kissinger argumenty swoich krytyków chciał znać i równocześnie pozostawał przekonany o nieodpartej sile własnego rozumowania.
W tym samym nekrologu znalazłem zdanie przypisane Kissingerowi, mówiące o pożytku z rozmowy. Wedle tego Kissinger cenił rozmowę, bo buduje ona "choćby tymczasowe mosty ponad wzajemnym niezrozumieniem".
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji.
Źródło: tvn24.pl
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło zdjęcia głównego: TVN24