Pismo "Sieci" ostrzega znękany złymi wiadomościami naród polski, by nie wierzył za bardzo opozycji, że będzie ciężko, bo na przykład idzie zima. Na wszelki jednak wypadek, żeby nie wyjść na naiwniaków, na okładce nr 42 "Sieci" redaktorzy pisma umieścili dramatyczną sugestię, że "Tusk i Łukaszenka uderzą na polską granicę".
Wprawdzie od dawna każde dziecko wie, że dobra wiadomość to nie jest żadna wiadomość, że czytelnika trzeba łapać za gardło, że ludzie lubią się bać, to jednak przyznać trzeba, że polscy dziennikarze, wszystkich orientacji politycznych, tę zasadę przyswoili sobie w stopniu budzącym podziw i niedowierzanie całego świata.
Oto garść przykładów. W tym samym numerze "największego, konserwatywnego tygodnika opinii w Polsce" (dalej chodzi o "Sieci") Stanisław Janecki bije na alarm, przepowiadając piąty rozbiór Polski. Mają tego dokonać nie nasi odwieczni wrogowie, czyli Ruscy do spółki z Niemcami, nawet nie nowy wróg Unia Europejska, ale rozzuchwalone samorządy terytorialne. Konrad Kołodziejski w tym samym numerze wzywa, żeby zachować czujność i, jakby straszenia było mało, Dariusz Matuszak informuje, że TVN-owi "chodzi o budowanie atmosfery grozy, bo świat się wali".
Po takiej dawce ostrzeżeń mam wrażenie, że naród polski został wystraszony dostatecznie i nie ma wątpliwości, że jeden tylko Prezes może go uratować. Wszelako przestrzegam: straszenie łatwo przedawkować, mogą pojawić się jednostki na straszenie odporne, traktujące zagrożenia jak pikantny dodatek do mdłej potrawy, jaką jest życie. To też nie byłoby dobre, bo czasy są niepewne, a w naszym położeniu geograficznym nigdy nie były łatwe. Chodzi mi o to, żebyśmy bali się tego, czego bać się należy, martwili poważnymi problemami, a nie tym, co podsuwają nam do martwienia politycy, dziennikarze i gotowy wałkować z mądrymi minami każde głupstwo komentariat.
W przekonaniu, że coś wypadałoby zmienić, utwierdza mnie z jednej strony niekończące się roztrząsanie kłopotów Tomasza Lisa, jak na przykład w ostatnim numerze tygodnika "Polityka", a z drugiej lektura napisanych już blisko sto lat temu szkiców Adolfa Bocheńskiego "Między Niemcami a Rosją".
Jest wśród tych szkiców rozdział pod tytułem "Perspektywy niepodległości ukraińskiej" napisany jakby na zamówienie naszych czasów. Uważany za cudowne dziecko konserwatyzmu polskiego Bocheński, kiedy to pisał, nie miał nawet trzydziestu lat. Dla porównania weźmy taki dorobek myśli europosła Patryka Jakiego, bądź co bądź doktora nauk politycznych i cudowne dziecko Solidarnej Polski. Ostatnio Jaki szczuł na Niemców.
Bocheński, chociaż potomek klas posiadających i miał ledwie magisterium, mimo tych słabości potrafił patrzeć na świat przenikliwie, bezstronnie i bez emocji. Tak właśnie patrzył na - jak się wtedy mówiło - kwestię ukraińską. Ukraina wówczas nie istniała jako samodzielne państwo, dzisiejsze jej terytorium pozostawało częściowo we władaniu Związku Sowieckiego i częściowo Polski, a suwerenna państwowość ukraińska była marzeniem. To marzenie miało się ziścić dopiero pod koniec ubiegłego stulecia, po upływie ponad sześćdziesięciu lat od chwili, kiedy kwestia ukraińska zajmowała umysł Bocheńskiego.
No więc czytajmy, co o niepodległości Ukrainy miał do powiedzenia Bocheński.
Cytując francuskiego generała Bernarda Serrigny, Adolf Bocheński pisał, że "inteligencja to jest sztuka przewidywania. Musimy dążyć do sformułowania przewidywań odnośnie do rozwoju terytorialnego Europy Wschodniej". Bocheński przewidywał, że Związek Sowiecki rozpadnie się na państwa narodowe, że w rezultacie tego rozpadu powstanie państwo ukraińskie i że będzie to dla Polski dobre. "Dokładniejsza analiza zagadnienia – pisze Bocheński – wskazuje (...) wyraźnie, że (...) powstanie niepodległej Ukrainy nie byłoby niekorzystne dla Polski". Niezwykłe w tym rozumowaniu jest nie tylko to, że Bocheński miał rację i trafnie przewidział bieg wypadków. Niezwykłe jest to, że uznał za dobry dla naszego kraju taki rozwój sytuacji, w rezultacie którego Polska traciła poważną część swego terytorium. Niezwykłe jest i to, że miał odwagę głośno to powiedzieć. Dziś politycy i publicyści wygadują publicznie różne ekstrawagancje, ale to są tylko takie ekstrawagancje, które podobają się szefowi.
Inny przykład uczciwości i odwagi Bocheńskiego dotyczy przyszłych sojuszów Ukrainy: "Niepodległa Ukraina będzie miała do wyboru albo oparcie się na Niemczech, albo oparcie się na Polsce". Czy dziś ktokolwiek śmie rozważać publiczne takie dylematy? Od lewa do prawa, wszyscy, wzruszamy się szlachetnością naszych rodaków, którzy wbrew obelżywym stereotypom przyjęli pod dach miliony Ukraińców zamiast kazać im spać na dworcach. Poważne sprawy zostawiamy do rozważania Bocheńskiemu.
Problem w tym, że on nie żyje. Zginął wiosną 1944 roku, rozbrajając minę pod Ankoną.
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24