„Nie było cię tutaj, nie byłeś w Barcelonie” - wielki napis z rekinem na billboardzie reklamujący hiszpańskie akwarium wita podróżnych przy wjeździe do stolicy Katalonii. Kibic piłkarski powiedziałby, że taka reklama powinna stanąć przy stadionie Camp Nou, mekce fanów kopanej - i w Madrycie przy tamtejszym Santiago Bernabeu. Widziałem oba. Chylę czoło.
Nie mogło mnie tam nie być. Pielgrzymowanie rozpocząłem od Camp Nou, jednego z największych (mieści prawie 100 tys. widzów) i najpiękniejszych stadionów na świecie.Znajduje się niezbyt daleko od centrum Barcelony, dojeżdża się metrem i wysiada na stacji Collblanc. Po 500 metrach marszu spośród domów wyłania się nagle ogromna, pięciokondygnacyjna budowla, na której poszczególne piętra wjeżdża się windą. Choć gdy zwiedzałem stadion, nie rozgrywał się na nim mecz, wejście kosztowało 12,5 euro. Warto jednak wydać te pieniądze, by pospacerować po stadionie, wejść do loży VIP-ów, sali prasowej, imponującego muzeum, w którym można znaleźć m.in. setki pucharów, a także buty Ronalda Koemana, w których strzelił zwycięską bramkę Samdorii Genua w finale Ligi Mistrzów w 1992 roku. Jeśli masz fart, dotkniesz murawy stadionu. Trzeba jednak zrobić to tak, by nie zdenerwować ochrony stadionu, bo jest to zakazane. Nie właź więc buciorami na murawę. Na pomuskanie ręką trawy przymkną oko.
Fotka z RonaldinhoZwiedzanie zajęło mi prawie cztery godziny. Większość czasu spędziłem w katakumbach stadionu. Można wejść do szatani zawodników gości (ale już nie do szatni gospodarzy, ktoś wie dlaczego?). Usiąść na ławce, zobaczyć szafki, w których trzymają swoje rzeczy, a także tablicę, na której trenerzy rozrysowują przed meczem taktykę. Szatnia jest tak duża, że mieści basen. A tuż przed wyjściem na murawę znajduje się… kaplica.
Właściciele Barcelony wiedzą, jak zarabiać, a jednocześnie dopieszczać kibiców. Na stadionie nie spotkałem ani jednego piłkarza Katalończyków (pewnie intensywnie trenowali na meczach reprezentacji), ale to żaden problem, żeby mieć zdjęcie z Messim, Ronaldinho czy Deco. Wystarczy stanąć (można wziąć do ręki puchar Ligi Mistrzów) na tle niebieskiej płachty i wyciągnąć rękę, udając, że kogoś się obejmuje. Miłemu panu z obsługi trzeba powiedzieć nazwisko piłkarza i już po kilku chwilach można mieć fotkę ze swoim ulubieńcem. Nie do poznania, że to manipulacja komputerowa. Gwarantuję. Cena: 7 euro, z pucharem 11 euro.
Po wyjściu ze stadionu trafiamy do sklepu z pamiątkami. Tam znajduje się wszystko z logo FCB, od majtek i pieluch, po rower, a nawet koszulkę z twoim nazwiskiem. Jeśli oczywiście masz w portfelu niepotrzebne 68 euro.
Gdzie jest Dudek?Potem przyszła kolej na Madryt. Tamtejszy Santiago Bernabeu mieszczący ponad 80 tys. widzów zachwycił mnie bardziej. Może dlatego, że to dom jednego z moich ulubionych klubów: Realu Madryt. Na stadion także można dojechać metrem (nazwa stacji taka sama jak stadionu). Świątynia futbolu wyrasta w otoczeniu kilku wielkich biurowców. Jest bardziej zwarty i wyższy niż Nou Camp. Ma siedem pięter. Wejście kosztuje 15 euro. Ścieżka zwiedzania podobna jak tej w Barcelonie - nie ma tu jednak kaplicy. Stadion wydaje się nowocześniejszy, co widać m.in. w szatniach zawodników. Jest jaccuzi, wodny masaż. Może to dlatego, że niedawno szatnie były odświeżane, a może przemawia przeze mnie sympatia do królewskich. Największe wrażenie zrobiło na mnie muzeum klubu. Korytarz, który do niego prowadzi udekorowano „nieznaczącymi pucharami” za mistrzostwo regionu czy z okolicznościowych turniejów - naliczyłem ich ponad 200. Dla tych znaczących – w tym 9 trofeów ligi mistrzów (najwięcej w Europie) – przeznaczono specjalne pomieszczenie. Stoją za szklaną szybą na samym środku pokoju. Dookoła historia każdego trofeum: koszulki drużyn, bilety z meczów, proporczyki, a niekiedy nawet buty strzelców bramek. Na wideo można obejrzeć bramki i moment odbierania pucharu przez zawodników królewskich. Do tego triumfalna muzyka i laserowe światła. Nie chce się wychodzić. Czuje się wielkość klubu.
Podczas pobytu na obu stadionach zwróciłem uwagę na wielkie tablice, a na nich nazwiska zagranicznych piłkarzy grających w obu klubach. W Barcelonie nie ma flagi polskiej. W Madrycie jest, a pod nią nazwisko: Rozitsky. W Realu grał prawie 100 lat temu.
Liczyłem na Dudka. Nie odnalazłem jednak jego nazwiska. Nie było go też w przystadionowym sklepie z koszulkami zawodników. Zapytałem pana sprzedającego tam colę. „Dudek, Real Dudek? No, no Liverpool!” – odpowiedział. Cóż, niby tacy nowocześni, a bloga naszego bramkarza nie czytają.
Sosnowski