Felieton redaktora naczelnego TVN24 BiS rozpoczyna cykl "Horyzont Stawiskiego"
O wojnie między Armenią i Azerbejdżanem o Górski Karabach napisano i powiedziano już bardzo wiele. O możliwych powodach wznowienia walk, o scenariuszach na najbliższą i dalszą przyszłość, wypowiadali się różni eksperci, znawcy kaukaskiej mozaiki narodowościowej, znawcy geopolityki tamtego regionu, który jest na styku wpływów Rosji, Zachodu, Turcji i Iranu. Nie zamierzam wchodzić w zawody z tymi ekspertami, nurtuje mnie natomiast od kilku dni następujące pytanie: zapowiedzią jakich wielkich wydarzeń i procesów może być nowa kampania zbrojna w Górskim Karabachu? Czy to jedynie krwawa lokalna wojenka, czy symptom czegoś znacznie bardziej znaczącego ?
Pamiętam jak dziś, kiedy w 1988 roku po raz pierwszy usłyszałem o Nagornym Karabachu, jak mawiano wtedy. Doniesienia o walkach i rzeziach na Kaukazie zaczęły pojawiać się także w telewizji, radiu i prasie, kontrolowanych przez partię komunistyczną w Polsce. To świadczyło o powadze sytuacji. Ze zdumieniem dowiadywaliśmy się wtedy, że w Związku Sowieckim możliwa jest wojna między dwoma republikami i dwoma narodami. Na pewno zabrzmi to dzisiaj cynicznie i nie na miejscu, ale konflikt zbrojny w ZSSR witaliśmy w Polsce z wielką nadzieją. Czuliśmy, że ten rozległy sowiecki imperialny kolos zaczyna dusić się pod ciężarem własnych słabości. Moskiewskie centrum, z którego wychodziły sygnały o konieczności reform państwa i ustroju sowieckiego, uruchomiwszy proces zmian, wprowadzając większą chyba jawność życia publicznego niż w dzisiejszej putinowskiej Rosji, traciło możliwość sterowania wydarzeniami na obrzeżach wielkiego państwa. Wojna dwóch narodów – Ormian i Azerów – była dla nas zwiastunem początku końca imperium sowieckiego. Natychmiast obudziły się w Polsce nadzieje, że sowieckie państwo zacznie się szybko pruć po szwach narodowych. Mit o "związku" narodów, zrzeszonych w "dobrowolnej" federacji pękał błyskawicznie. Wojna o Nagorno-Karabach stała się jednym z gwoździ do trumny imperium. Z dzisiejszej perspektywy widać, że był to jeden z pierwszych, najbardziej doniosłych sygnałów, że Moskwa nie tylko traci z każdym miesiącem siły do kontrolowania takich krajów, jak Polska, ale że również jej kontrola nad terytorium własnego państwa zaczyna zanikać.
Walki na Kaukazie rzeczywiście zapoczątkowały implozję państwa, stworzonego przez bolszewików. Kolejne narody, posiadające "republiki" w ramach Związku Socjalistycznych Sowieckich Republik zaczynały domagać się już nie tylko większej autonomii, ale wręcz uznania przez Moskwę, że są od dekad okupowane przez ZSSR i że w żadnym razie nie znalazły się dobrowolnie w składzie związku. W sierpniu 1988 roku Litwini, Łotysze i Estończycy upomnieli się o uznanie, że ich państwa w 1940 roku zostały anektowane przez Stalina. Wiosną 1989 roku krwawo stłumione zostały przez sowieckich żołnierzy demonstracje niepodległościowe w Gruzji, co tylko wzmocniło determinację Gruzinów, aby odrywać się od dominacji sowieckiej. W początku 1990 roku najodważniejsza była Litwa, która po prostu ogłosiła niepodległość, przywracając przedwojenną nazwę państwa, konstytucję i symbole. Kilkanaście miesięcy potem o suwerenność jeszcze w ramach Związku Sowieckiego upomniała się Ukraina. Prawdziwą rewolucją stały się żądania Rosyjskiej Republiki Federacyjnej, aby to Rosja i Rosjanie uzyskali niezależność, także w ramach konającego ZSSR. Na czele ruchu emancypacyjnego samej Rosji stanął Borys Jelcyn. Po sierpniowym puczu w 1991 roku w Moskwie, gdy grupa twardogłowych aparatczyków próbowała powstrzymać upadek komunizmu i imperium, konstrukcja sowieckiego państwa "związkowego" rozsypała się jak domek z kart. Powstały niepodległe państwa w miejsce narodowościowych republik sowieckich. Już w 1991 roku nawet sama Rosja zaczęła mierzyć się z perspektywą rozpadu, gdy kaukaska Czeczenia ogłosiła oderwanie się od Federacji Rosyjskiej. Kilka lat później w dwóch wojnach Moskwa krwawo spacyfikowała czeczeński bunt.
Po dekadzie od upadku ZSSR Władimir Putin, budujący konsekwentnie pozycję nowego autokraty Rosji, zapowiedział konsolidację państwa i, wzorem carów moskiewskich, "zbieranie ziem postsowieckich". W latach 2007/2008 ogłosił Zachodowi, że czuje się uprawniony do panowania nad obszarem postsowieckim i nie życzy sobie, aby którekolwiek państwo, powstałe po upadku ZSSR, dołączyło do zachodnich sojuszy. Moskwa z zaciśniętymi zębami pogodziła się jedynie z wejściem Litwy, Łotwy i Estonii do Unii Europejskiej i NATO. Ale już w przypadku Gruzji rozpoczęła wojnę w imię zablokowania zachodniego kursu tego kraju, a w przypadku Ukrainy ogłosiła wręcz, że traktuje to państwo jako sezonowe i nie godzi się nie tylko z jego kursem prozachodnim, ale wręcz z jego niepodległością. Putin potwierdza to od 2014 roku zbrojnie atakując Ukrainę, anektując Krym i szantażując ukraińskie państwo i naród.
Rok 2020 może wszystko zmienić. Najpierw kłamstwa i zaniechania Putina i jego administracji w sprawie nowej choroby zniechęciły wielu Rosjan do reżimu, potem bezceremonialne odwołał gubernatora w Kraju Chabarowskim, wywołując wielomiesięczne protesty. W sierpniu wsparł dyktatora Białorusi Łukaszenkę, który walczy z własnym narodem, odmawiając Białorusinom prawa do wolnych wyborów. Próba otrucia rosyjskiego opozycjonisty numer 1 Nawalnego i perfidne kłamstwa na ten temat, pokazały jak na dłoni, nawet tym, którzy "czuli miętę do Putina", jak bezwzględnym i okrutnym jest graczem.
Ale nagle wszystko może się zacząć sypać. Dziennikarz "New York Timesa" Anton Troianovski ocenia właśnie, że seria kryzysów na granicach zewnętrznych Rosji – od Białorusi, przez Kirgistan, gdzie opozycja ma wielkie szanse na obalenie wspieranego przez Putina dyktatora, aż po Górski Karabach, gdzie bliska Moskwie Armenia walczy z Azerbejdżanem, zwiastować może stanowić kres marzeń Putina o konsolidacji rosyjskiej hegemonii w postsowieckiej strefie. Właśnie ta hegemonia jest głównym argumentem Rosji na rzecz zasiadania w gronie supermocarstw. Ani nie broń nuklearna, która nie ma znaczenia w rozwiązywaniu problemów lokalnych, ani nie słabnąca, anachroniczna i objęta sankcjami Zachodu gospodarka Rosji nie predestynują do takiego statusu. Widząc łańcuch kryzysów, "New York Times" dostrzega możliwy zmierzch imperialnych ambicji Putina i współczesnej Rosji.
Jeśli prestiżowy dziennik amerykański się nie myli, to za jakiś czas może się okazać, że niezależnie od uwarunkowań regionalnych na Kaukazie, walki i rozlew krwi między Ormianami a Azerami znowu będzie zapowiedzią większych, głębszych procesów. Niezależnie od koronawirusa i kłopotów ekonomicznych w Polsce i UE, musimy je dobrze rozpoznać. Nie wolno dać się zaskoczyć.
Źródło: TVN24 BiS
Źródło zdjęcia głównego: kremlin.ru