- W przypadku filmów obcojęzycznych napięcie się stopniuje bardzo długo. (...) Można powiedzieć, że to taka trochę zabawa - stwierdziła Agnieszka Holland pytana w "Faktach po Faktach", czy cieszy się, że jej najnowszy film "W ciemności" znalazł się na tzw. krótkiej liście do Oscara. Dodała, że kiedy okazało się, że widzowie przyjęli jej dzieło "z przejęciem", to nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej stają się właściwie "drugorzędne".
- Najpierw każdy kraj wybiera jeden film. Potem z tych około 60 wybiera się 9 - tę tak zwaną krótką listę. Już pięć dni później wybiera się pięć (filmów). A potem albo się dostaje Oscara, albo nie. Można powiedzieć, że to taka trochę zabawa - mówiła Agnieszka Holland komentując znalezienie się na liście dziewięciu filmów z największymi szansami na otrzymanie złotej statuetki.
Szanse polskiego filmu na zaistnienie za oceanem daje według Holland dystrybutor - Sony Pictures Classics. – Amerykańska promocja promieniuje na wszystkie inne. Wiele krajów kupiło już film inspirując się tym, że kupili go Amerykanie – oceniła Holland.
I dodała: - Świadczy to też o tym, że skoro film spodobał się tak dobremu i znającemu rynek dystrybutorowi, to może spodoba się też członkom Amerykańskiej Akademii Filmowej.
Holland zaznaczyła jednak, że dystrybutor jej obrazu ma też kilka innych filmów w konkursie. W tym, jej zdaniem, faworyta – irańskie "Rozstanie".
Miałam na myśli takie uproszczenie rzeczywistości w wielu planach. Chociażby w takim ładnieniu, konwencjonalizacji, zaangażowaniu popularnych aktorów i takiej sentymentalizacji. A to ostatnie jest najgorsze. Żeby tak wyciskać te łzy i żeby na końcu był morał, że właściwie życie jest piękne. To jest takie zaprzeczenie tego potwornego doświadczenia, które nauczyło nas jednego; że to się może powtórzyć Agnieszka Holland
Zapytana o użyty przez siebie kiedyś termin "hollywoodyzacja holocaustu" powiedziała, że miała na myśli "uproszczenie rzeczywistości (holocaustu - red.) w wielu planach". – Chociażby w takim ładnieniu, konwencjonalizacji, zaangażowaniu popularnych aktorów i takiej sentymentalizacji. A to ostatnie jest najgorsze. Żeby tak wyciskać te łzy i żeby na końcu był morał, że właściwie życie jest piękne. To jest takie zaprzeczenie tego potwornego doświadczenia, które nauczyło nas jednego; że to się może powtórzyć – tłumaczyła Holland.
- Próba ucukrowania jest zdradą na materii tej tragedii – podsumowała reżyserka.
"Człowiek robi też film tak troszkę trywialnie"
Holland pytana o powody chęci stworzenia kolejnego filmu, który opowiada o holokauście powiedziała, że zastanawiała się, czy może "dotknąć jakiejś tajemnicy z trochę innej strony". – Zastanawiałam się też, czy uda mi się powiedzieć coś, co ma wymiar uniwersalny, ogólnoludzki. To znaczy, czy ludzie, którzy akurat nie interesują się tą tematyką, którzy nie są wrażliwi na to przeżycie, znajdą w tym coś dla nich emocjonalnie istotnego – wyznała.
Ale przyznała, że "człowiek robi też film tak troszkę trywialnie". – Ma historię i chce ją opowiedzieć w ciekawy sposób – stwierdziła Holland i dodała, że broniła się przed nakręceniem już trzeciego filmu o Holokauście (wcześniej były "Europa, Europa" i "Gorzkie żniwa" – red.), bo wiedziała, jak wiele to kosztuje. – Lękałam się, że a nuż ludzie nie chcą już tego oglądać. Zrobić tak bolesny i trudny film i nie spotkać się z odzewem jest troszkę trudno – wyznała.
- Okazało się, ku memu zdumieniu, że film w Polsce, który w kinach jest zaledwie od 10 dni idzie jak burza – mówiła Holland i dodała, że "zupełnie bez kokieterii" stwierdza, że to, że widzowie przyjęli film z "przejęciem" powoduje, że Oscary stają się sprawą drugorzędną. - Przecież Oscary służą tak naprawdę temu, by ludzie poszli do kina – przypomina Holland.
"Istnieje coś takiego jak sztuka filmowa"
Holland odniosła się także do krytyki jej filmu przez profesora Pawła Śpiewaka, który w wywiadzie dla "Wprost" powiedział: "Nie widzę powodu do obrony sztuki – jakoś rozrywkowej – w imię popularyzacji historii i w związku z tym uproszczenia, schematyzacji tamtych doświadczeń". - Profesor dopuścił się pewnego nadużycia intelektualnego. Tylko, że mówił o tym w ten sposób przyznając, że nie widział filmu i że nie zamierza – odparła atak reżyserka.
- Są dwa aspekty. Po pierwsze nie każdy film jest przemysłem rozrywkowym. Istnieje także coś takiego jak sztuka filmowa. Można więc założyć, że ten film należy do tego gatunku. Jeżeli to istnieje, to trudno odmówić jakiemuś artyście próby zmierzenia się z tym tematem (holocaustem - red.). Jest więc coś takiego, że człowiek próbuje zbliżyć się do jakiejś tajemnicy, nawet jeżeli jest ona straszna. Na tym polega nasze życie – powiedziała Holland.
Nawet jeżeli te filmy są zbyt sentymentalne, to one jednak wprowadzają świadomość i wiedzę w szersze kręgi Agnieszka Holland
"U Sochy wszystko widać"
Holland pytana o postać pierwszoplanową swojej produkcji mówi, że w Leopoldzie Sosze najbardziej zafascynował ją jej dynamizm. - To jest postać, która dynamicznie zmienia się na naszych oczach. I to nie jest tak, że te wszystkie możliwości nie istniały w nim od samego początku. To jest dość prosty człowiek, który ma aparat postrzegania i opisywania świata dość ograniczony. Widać więc, że ta walka między dobrem a złem przebiega w nim samym, i że on sobie do końca nie zdaje z tego sprawy. To jakby chodził po linie i w każdym momencie mógł zsunąć się w każdą z tych stron – tłumaczy reżyserka.
Oceniła, że dlatego, że postać Sochy jest taka, że "wszystko widać", to to co dzieje się z nim na koniec filmu, jest poruszające. Dlaczego w Sosze dokonuje się przemiana? – Myślę, że dobro jest największą tajemnicą. Zło jest łatwo zrozumieć i łatwo opisać – oceniła Holland i dodała, że nie ma jednego momentu w którym postać się przemienia.
- Robert Więckiewicz, który grał tę postać z ogromną - aktorską i ludzką - inteligencją i talentem, on to tak buduje, że nie można powiedzieć: to dlatego i dlatego – podsumowała.
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24