W listopadowym repertuarze kinowym pojawi się blisko 30 nowych tytułów. Wśród nich są filmy zarówno cenionych twórców, jak i debiutantów, którzy podbijają kolejne festiwale filmowe. Jedno jest pewne: nie zabraknie powodów do zachwytów - najróżniejszych. Skąd ta pewność? O tym w autorskim przeglądzie premier kinowych Tomasza-Marcina Wrony.
Listopadowy repertuar kinowy każdego roku jest wyjątkowo barwny: obok dreszczowców, które trafiają do dystrybucji przed Halloween, są też wysokobudżetowe produkcje o superbohaterach i hity największych festiwali filmowych, oscarowi faworyci, czy w końcu kinowe historie z motywem bożonarodzeniowym. W tym gąszczu pojawiło się kilka prawdziwych perełek: historie, które trafiają w najczulsze punkty, budzą skrajne emocje i rezonują na długo po seansie.
"Bohater"
Asghar Farhadi, jeden z nielicznych filmowców, których dwa filmy uhonorowane zostały Oscarem dla najlepszego filmu międzynarodowego (wcześniej kategoria znana jako najlepszy film nieanglojęzyczny), wrócił w tym roku z kolejną historią z rodzinnego Iranu. 50-letni filmowiec zdobył światową rozpoznawalność dzięki dramatowi z 2009 roku "Co wiesz o Elly?", którym debiutował w Konkursie Głównym Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie, gdzie otrzymał Srebrnego Niedźwiedzia za reżyserię. Dwa lata później "Rozstanie" uznano najlepszym filmem Berlinale, a Fahradi otrzymał Złotego Lwa. Film okazał się rok później pierwszym dziełem Irańczyka nagrodzonym Oscarem. Sam twórca zdobył również nominację w kategorii najlepszy scenariusz oryginalny. Kolejna Nagroda Amerykańskiej Akademii Filmowej powędrowała do niego za "Klienta" z 2016 roku. Film nagrodzono za najlepszy scenariusz w Konkursie Głównym Festiwalu Filmowego w Cannes.
We wszystkich tych tytułach irański twórca na wiele sposobów pokazał, że jak mało kto potrafi ze zwykłych ludzi uczynić bohaterów uniwersalnych, których historie budzą emocje, skłaniają do myślenia. Podobnie jest w przypadku "Bohatera" - najnowszego filmu Farhadiego, który światową premierę miał w ramach ubiegłorocznego Konkursu Głównego Festiwalu Filmowego w Cannes, gdzie otrzymał drugą co ważności nagrodę - Wielką Nagrodę Jury - ex aequo z "Przedziałem nr 6" Juha Kuosmanena.
"Bohater" inspirowany jest prawdziwymi zdarzeniami sprzed 10 lat. Tytułowy Rahim, który odbywa wyrok za długi, wychodzi na dwudniową przepustkę. Chce wykorzystać ten czas, aby przekonać wierzyciela - byłego szwagra - by darował mu część należności i wycofał oskarżenie. W jego ręce niespodziewanie trafia torba ze złotymi monetami. Ten uśmiech losu stanie się dla niego również fatum. Farhadi - w prawdopodobnie najlepszym swoim dotychczasowym filmie - po mistrzowsku dozuje emocje i tworzy niejednoznaczne moralnie postaci. Nie ma tu prostych odpowiedzi, za to jest wiele pytań. Jaka jest cena wolności? Czym jest uczciwość? Czy w dobie wszędobylskich portali społecznościowych można odzyskać honor? - to tylko niektóre z nich. Jednocześnie filmowiec skutecznie wodzi widzów za nos wieloma punktami zwrotnymi, do ostatniej sceny nie dając możliwości opowiedzenia się po jednej stronie. Bo tu nie o rację chodzi, a o próbę spojrzenia na to, jaką siłę rażenia mają pozornie błahe decyzje. Z perspektywy europejskiej irańska rzeczywistość może wydawać się pewnego rodzaju egzotyką, ale rzeczywistość ograniczana autorytarnym porządkiem i religijnymi prawami koniec końców budzi niepokój.
"Bohater" w reżyserii Asghara Farhadiego w kinach od 4 listopada.
"Klondike"
Był 17 lipca 2014 roku. Gdzieś między Donieckiem a Ługańskiem, w rejonie szachtarskim leży niewielka miejscowość Hrabowe. To w tych okolicach spadł samolot Malaysia Airlines, lecący z Amsterdamu do Kuala Lumpur, zestrzelony przez prorosyjskich separatystów. Zginęło 283 pasażerów i pasażerek oraz 15-osobowa załoga. Na tym terenie od kwietnia 2014 roku trwała już wojna, która w lutym tego roku zmieniła się w pełnowymiarową agresję rosyjską przeciw Ukrainie.
Maryna Er Gorbach - jedna z najoryginalniejszych ukraińskich filmowczyń posłużyła się zdarzeniami z lipca 2014 roku i pokazała je z perspektywy mieszkającej w Hrabowem fikcyjnej rodziny. Er Gorbach jako reżyserka debiutowała w 2009 roku "Szczekaniem czarnych psów", który współreżyserowała z mężem - tureckim filmowcem - Mehmetem Bahadirem Erem. Jej najnowszy film "Klondike", zarazem pierwszy, który zrealizowała samodzielnie, stał się sensacją podczas tegorocznych edycji Festiwalu Sundance oraz Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie, gdzie był pokazywany w sekcji Panorama. Natomiast podczas Sundance Er Grobach nagrodzona została za najlepszą reżyserię w konkursie World Cinema Dramatic. Film, który jest koprodukcją turecką zdobył również Złotego Tulipana dla najlepszego krajowego filmu podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Stambule. Jest również ukraińskim kandydatem do Oscara w kategorii najlepszy film międzynarodowy.
Centralną postacią jest Irka (hipnotyzująca Oksana Czerkaszyna), która na pograniczu wsi Hrabowe mieszka wraz z mężem Tolikiem (Siergiej Szadrin) i bratem Jarikiem (Ołeh Szczerbina). Irka pomimo zaawansowanej ciąży nie chce opuścić własnego domu, o który dba na każdy możliwy sposób. Nawet gdy przypadkowy pocisk wystrzelony przez prorosyjskich separatystów burzy jedną ze ścian domu, ta uparcie chce zostać. Narasta w niej złość na męża, którego przyjaciele dołączyli do separatystów i naciskają na niego, żeby również opowiedział się po ich stronie. Po zestrzeleniu malezyjskiego samolotu Irkę przepełnia gniew i złość. W tym wszystkim próbuje pogodzić męża z bratem, który podejrzewa, że Irka i Tolik zdradzili Ukrainę i przeszli na stronę prorosyjską.
Maryna Er Gorbach w bezkompromisowy sposób przygląda się temu, jak wojna brutalnie wdziera się w codzienność zwykłych ludzi i wciąga ich bezwiednie w spiralę przemocy. Reżyserka za pomocą najróżniejszych środków wizualnych - długich, nieruchomych ujęć, czasem naturalistycznych kadrów - z emocjonalnym dystansem i skrajną szczerością przygląda się wycinkowi rzeczywistości, po którą sięgnęła. Formalny chłód, z jakim Er Gorbach podeszła do całości, przejawia się tym, że na bohaterów patrzymy z pewnego dystansu, typowego dla reportaży telewizyjnych czy filmów dokumentalnych. Estetyka, która nasuwa skojarzenia z filmami Andrieja Tarkowskiego czy Anki i Wilhelma Sasnalów, tworzy atmosferę niepokoju od pierwszego ujęcia. Ta stylistyka budzi i zachwyt, i strach przed tym, co się wydarzy. Warstwa narracyjna, która jest prawdziwą siłą "Klondike", pozbawiona jest patetyzmu i moralizatorstwa. Oczywiście sama Maryna Er Gorbach wielokrotnie brała udział w ukraińskich apelach do Zachodu o potępienie działań Rosji w Donbasie. Natomiast w filmie w rygorystyczny sposób unika stawania po którejkolwiek ze stron, skupiając się na jak najbardziej przenikliwym obrazie wojny, w najróżniejszych jej aspektach. W obliczu trwającej napaści Rosji na Ukrainę formalna prostota tej opowieści wybrzmiewa jeszcze mocniej. Realia walk czy samej katastrofy samolotu pozostają poza kadrem, podsycając atmosferę grozy na poziomie domysłów, a prawdziwe zdarzenia wykorzystane zostały jako jedno z narzędzi dramaturgicznych, wręcz teatralnych. W ten sposób na pierwszy plan wysuwają się emocje i relacje głównych bohaterów. Widać to przede wszystkim w postaci Irki, z pozoru silnej kobiety, która próbuje się odnaleźć w momentami absurdalnej rzeczywistości. Jednak w zderzeniu z wojną, jej desperacki wręcz opór wobec konfliktu staje się daremny, a próba zachowania jak najmniejszego skrawka normalności prowadzi ją na skraj rozpaczy i niewyobrażalnego bólu.
"Klondike" w reżyserii Maryny Er Gorbach w kinach od 4 listopada.
"Słoń"
93 minuty czystej czułości, pozbawionej najmniejszego banału. Czułości, która z ogromną ostrożnością dotyka tematów, doświadczeń czy emocji bardzo delikatnych i która budzi ogromne pokłady nadziei i ciepła.
Co prawda "Słoń" jest pierwszą pełnometrażową fabułą na koncie Kamila Krawczyckiego, to już przy dwóch krótkich metrażach wykazał się nietuzinkowym talentem. W 2017 roku stworzył "Mój koniec świata" - pierwszy gejowski polski krótkometrażowy dramat fabularny, który zdobył Nagrodę Publiczności podczas Międzynarodowego Festiwalu Kina LGBTQ+ Amor Festival w chilijskim Santiago. Trzy lata później nakręcił "Ktoś zostanie ostatni" z legendarną Jadwigą Jankowską-Cieślak w roli głównej. Twórca doceniony został Nagrodą "Odkrywcze Oko" dla młodego utalentowanego twórcy podczas Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce w Chicago w 2020 roku. Film otrzymał wyróżnienie specjalne podczas Barcelona International Short Film and Video Festival oraz był nominowany do Jantara w Konkursie Krótkometrażowych Debiutów Filmowych festiwalu Młodzi i Film w Koszalinie. Sam Krawczycki pracował już wtedy nad "Słoniem".
Babie lato w małej miejscowości tradycyjnego i konserwatywnego polskiego Podhala. Dwudziestoparoletni Bartek opiekuje się matką (niesamowita Ewa Skibińska), dba o gospodarstwo, pomaga zaprzyjaźnionej sąsiadce (poruszająca rola Ewy Kolasińskiej), pracuje za barem i marzy o stworzeniu własnej stadniny koni. Codzienność płynie ustalonym, spokojnym rytmem. Gdy lokalny pijaczek umiera, na wieś przyjeżdża jego syn - Dawid (nieprzyzwoicie charyzmatyczny Paweł Tomaszewski). Jego przyjazd powoduje wśród mieszkańców mieszane uczucia, jakby spodziewali się nadejścia czegoś złego, co nieodwracalnie zmieni ich poukładaną rzeczywistość. Tylko w Bartku wizyta "obcego" budzi zaciekawienie. Tu należy postawić kropkę, bo im mniej szczegółów fabularnych zna się przed obejrzeniem "Słonia", tym lepiej.
CZYTAJ RÓWNIEŻ ROZMOWĘ TOMASZA-MARCINA WRONY Z KATARZYNĄ SZUSTOW: POCAŁUNKI SĄ NAPRAWDĘ, A SEKS? "JESTEŚMY PO TO, ŻEBY WYGLĄDAŁ NA PRAWDZIWY"
Krawczycki, który jest również autorem scenariusza, z bezczelną wręcz precyzją żongluje najmniejszymi szczegółami "Słonia". Począwszy od samego tytułu, który może być interpretowany na różny sposób, chociaż zagadka, kim bądź czym jest słoń, została świetnie poprowadzona. Krawczycki świadomie wykorzystuje całą paletę znaczeniową i symboliczną słonia, któremu w różnych kulturach przypisywane są różne moce. Cała historia poprowadzona została z niezwykłą lekkością, bez sadzenia się na efekciarstwo, przebrzmiały romantyzm, tanie, schematyczne uniesienia czy przesłodzoną bajkowość. Krawczycki zbudował fikcyjną, prostą historię, w której nie brakuje odniesień do aktualnych wydarzeń społecznych, politycznych czy kulturowych. Jednak jest to tylko tło, bez którego "Słoń" nie miałby takiej siły rażenia. I jest to tło, które staje się zrozumiałe nie tylko dla polskiej widowni - co udowadnia szereg pokazów na festiwalach filmowych od Palm Springs, przez Tel Awiw po Melbourne.
Być może dla wielu "Słoń" będzie tylko kolejną queerową historią miłosną, kinowym romansem. Ale takie uproszczenie jest niesprawiedliwe. Krawczycki zgrabnie obrazuje ważne konteksty, które nadają każdej relacji międzyludzkiej prawdziwości i siły: dobrostan psychiczny, mierzenie się z traumami, lęki przed odrzuceniem, brakiem akceptacji, sposoby komunikowania swoich granic, przełamywanie wstydu i mierzenie się z kompleksami, nierówna walka o decydowanie o samym sobie. To wszystko doprawione lekką ironią, humorem, na który stać niewielu. Poza rewelacyjnymi zdjęciami, bardzo spójnym montażem i samym scenariuszem, lokomotywą tego filmu jest jego obsada. Tak reżyserowanych Hrynkiewicza, Tomaszewskiego, Skibińską i Kolasińską chce się oglądać jak najczęściej. Efektem ubocznym "Słonia" może być to, że sięga się po wcześniejsze tytuły z dorobku tej czwórki.
Biorąc pod uwagę fakt, że "Słoń" powstał w mikrobudżecie - a zatem nie mógł przekroczyć kwoty 700 tysięcy złotych - można wybaczyć wszystkie ewentualne niedociągnięcia produkcyjne. Ostatecznie - idąc za głosem części teoretyków filmowych - kino ma budzić emocje, porwać w świat, który tworzy reżyser i spróbować zrozumieć tych, których na co dzień nie spotykamy. I taki jest właśnie "Słoń" - jeden z najlepszych polskich debiutów ostatniej dekady.
"Słoń" w reżyserii Kamila Krawczyckiego w kinach od 18 listopada.
"Do ostatniej kości"
Luca Guadagnino szybko wdarł się do grona klasyków najnowszej włoskiej kinematografii. 51-letni reżyser, scenarzysta i producent filmowy, debiutował w 1999 roku thrillerem "The Protagonist", który przyniósł mu specjalne wyróżnienie FEDIC Award podczas 56. edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji. Dziesięć lat później - w 2009 roku - zachwycił świat jednym z najlepszych filmów w swoim dorobku: dramatem "Jestem miłością" z Tildą Swinton w roli głównej. Z aktorką po raz trzeci na planie spotkał się przy "Nienasyconych" z 2015 roku. Natomiast międzynarodową sławę zdobył dzięki ekranizacji powieści Andre Acimana "Tamte dni, tamte noce" z Timotheem Chalametem i Armiem Hammerem w rolach głównych. Swoją międzynarodową pozycję umocnił w 2018 roku własną interpretacją głośnego horroru Daria Argento z 1977 roku "Suspiria".
We wrześniu - jeszcze przed światową premierą w Konkursie Głównym weneckiego festiwalu - głośno zrobiło się wokół najnowszego tytułu filmowca "Do ostatniej kości". Głosy oburzenia i zaciekawienia wzbudził fakt, że historia dotyczy osób, które zaspokajają swój apetyt na ludzkie mięso. Natomiast samo jury doceniło Włocha Srebrnym Lwem za najlepszą reżyserię. Grająca główną rolę Taylor Russell uhonorowana została Nagrodą im. Marcello Mastroianniego dla najlepszej młodej aktorki.
Ci, którzy znają dotychczasową twórczość Guadagnina, wiedzą, że nic u niego nie jest dosłowne. Tak i w tym przypadku. Przede wszystkim scenariusz, którego autorem jest David Kajganich (z Guadagninem współpracował już przy "Nienasyconych" oraz "Suspirii"), jest luźną adaptacją filmową powieści Camille DeAngelis z 2015 roku. Stąd też powierzchowne określenia, że jest to film o współczesnych kanibalach, jest bardzo krzywdzące. W końcu filmowa klasyka o wampirach zbudowana jest w podobny sposób. W przypadku najnowszego tytułu włoskiego twórcy, za kanibalistycznymi praktykami kryje się coś więcej. Jest to doskonały przykład kina drogi przez środkowe stany USA epoki Ronalda Regana, a centralnym punkcie warstwy narracyjnej pozostaje relacja dwójki młodych osób, które połączyło poczucie społecznego wykluczenia. Sam kanibalizm staje się więc figurą artystyczną, która wypycha szukające szczęścia i piękna główne postaci poza nawias społeczeństwa. To pierwszy film Włocha nakręcony w Stanach Zjednoczonych, przez co stał się dla niego szansą, by sięgnąć po typowo amerykańskie narzędzia dramaturgiczne.
W materiałach prasowych znalazło się oświadczenie reżysera na temat tego filmu. "Film jest w swojej istocie czułą, wrażliwą opowieścią o bohaterach. Interesują mnie ich emocje, przeżycia i to, co się z nimi stanie. (...) Pochodzę z katolickiego kraju i każdego dnia jesteśmy tam świadkami metafory kanibalizmu. Zjadamy ciało Chrystusa pod postacią cienkiego (eucharystycznego) opłatka. Jednocześnie wciąż jesteśmy zwierzętami – po części kierujemy się rozsądkiem, po części instynktem. Nasze motywy są po części społeczne, po części określane przez dalekich przodków. Kanibalizm to ostateczny sposób, w jaki człowiek może unicestwić innego człowieka, ale nie o tym mówi ten film. Ten film ma ambicje, według mnie, żeby nakłonić do medytacji nad tym, kim jestem i jak mogę pokonać to, co czuję, jeżeli nie mogę nad tym zapanować. I wreszcie, kiedy będę mógł odnaleźć siebie w spojrzeniu innych?" - wyjaśnia Guadagnino.
Rewelacyjne kreacje aktorskie Russell, Chalameta czy Marka Rylance'a sprawiają, że ten z pozoru makabryczny film staje się jedną z najczulszych i najbardziej empatyzujących historii współczesnego kina.
"Do ostatniej kości" w reżyserii Luki Guadagnino w kinach od 25 listopada.
"Na pełny etat"
Francusko-kanadyjski reżyser i autor zdjęć filmowych Eric Gravel zachwycił filmem "Na pełny etat" publiczność oraz krytykę tegorocznej edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji. I nie tylko: sam Gravel otrzymał nagrodę za najlepszą reżyserię, a grająca główną rolę Laure Calamy - za najlepszą rolę żeńską. Obie nagrody przyznało jury sekcji Horyzonty. "Na pełny etat" to druga pełnometrażowa fabuła w dorobku Gravela, który w 2017 roku debiutował komediodramatem "Crash Test Aglae".
W centrum fabuły dramatu "Na pełny etat" jest Julie (w tej roli fenomenalna, wielobarwna Calamy), mieszkanka jednej z podparyskich miejscowości, samotnie wychowuje dwójkę dzieci. To samo w sobie ogromne wyzwanie, zwłaszcza że codziennie poświęca dużo czasu na dojazdy do Paryża, gdzie pracuje w jednym z luksusowych hoteli. Gdy Julie jest poza domem, jej dziećmi opiekuje się jej sąsiadka - pani Lusigny (w tej roli słynna Geneviève Mnich), której coraz mocniej doskwiera wiek. Pani Lusigny coraz mocniej sygnalizuje, że jest zmęczona opieką nad dziećmi, zwłaszcza nad synem Julie, który wymaga sporo uwagi i cierpliwości. Sama Julie szuka lepszej pracy, odpowiadającej jej kwalifikacjom i doświadczeniu. Jej sytuacji nie ułatwia to, że były mąż skutecznie odmawia kontaktu i nie spłaca alimentów. Dodatkowo w Paryżu wybucha fala strajków, co paraliżuje komunikację publiczną, a to powoduje, że Julie spóźnia się nie tylko do pracy, ale również, żeby odebrać dzieci.
"Na pełny etat" to znakomity przykład uniwersalnego spojrzenia na świat z perspektywy bardzo indywidualnych zmagań fikcyjnej bohaterki. Wielowymiarowa postać, jaką stworzyła Calamy, zbudowana jest na niuansach: w zderzeniu z życiowym kryzysem, chwyta się każdej możliwości, by przetrwać kolejny dzień. Aż trudno uwierzyć w to, z jaką przenikliwością Gravel i Calamy uchwycili bezradność wobec bezlitosnych reguł kapitalizmu, długotrwałą niepewność jutra i narastającą rozpacz, z której wydawałoby się, że nie ma wyjścia. W obliczu kryzysu ekonomicznego, który coraz dotkliwiej uderza w każdego, historia Julie jeszcze mocniej rezonuje, a jej wymowa staje się coraz bardziej aktualna i uniwersalna.
"Na pełny etat" w reżyserii Erica Gravela w kinach od 25 listopada.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Yannis Drakoulidis / Metro Goldwyn Mayer Pictures/Warner Bros. Entertainment Polska