|

Pawbeats: płoszyłem zwierzynę z pasów startowych, żeby tylko nie traktować muzyki jako "pracy fizycznej"

Pawbeats: nie gram muzyki, której nie lubię, nawet jeśli miałoby się to opłacać
Pawbeats: nie gram muzyki, której nie lubię, nawet jeśli miałoby się to opłacać
Źródło: Pawbeats

Byłem 13-letnim chłopcem, który nagrał pierwszą płytę na domowym komputerze, chodził z nią i mówił, że to jego piosenki. Dałem ją nawet pani od muzyki, która stwierdziła, że na pewno ściągnąłem te utwory z internetu - wspomina Pawbeats w rozmowie z Esterą Prugar, tvn24pl. - Wielokrotnie zdarzało się tak, że nie miałem kasy i wtedy musiałem iść płoszyć zwierzynę na pasach startowych, bo robiłem, co mogłem, aby nie musieć traktować muzyki jako "pracy fizycznej" - dodaje artysta.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Nazywa się Marcin Pawłowski i pochodzi z Bydgoszczy. Publiczność zna go jako Pawbeats. Jest muzykiem, kompozytorem i producentem muzycznym. Grać nauczył się sam i choć opanował fortepian, gitarę i skrzypce, to w czasie świąt nie akompaniuje rodzinie przy śpiewaniu kolęd, bo twierdzi, że wiele z nich jest trudniejszych od jego kompozycji.

Gdy jako nastolatek nagrał pierwszą płytę, nikt nie wierzył, że to jego muzyka, dlatego przestał o niej mówić. Jednak tworzył nadal i to na tyle skutecznie, że zaledwie cztery lata później, w czasie finału pierwszej edycji programu "Mam talent", laureaci podziękowali mu ze sceny za stworzenie podkładu muzycznego do ich występu. Stał się pełnoprawnym, choć jak mówi, samozwańczym muzykiem.

Dziś nagrywa z z najbardziej rozpoznawalnymi przedstawicielami polskiego hip-hopu, jak Tede, Pezet, Bisz, Miuosh, Quebonafide. Współpracował także z Anią Dąbrowską, Roksaną Węgiel, Justyną Steczkowską, Markiem Napiórkowskim czy Natalią Grosiak. Stworzył również soundtrack do wystawy "Tokio 24" Krzysztofa Gonciarza. Sam nie śpiewa i chociaż zdarza mu się pisać teksty do własnych kompozycji, to przeważnie raczej nadzoruje ich tworzenie poprzez rozmowy ze swoimi gośćmi, którym opowiada, co chciałby przekazać w utworze.

W maju 2021 roku ukazał się jego piąty album studyjny pod tytułem "Nocna", który jest osobistą opowieścią o bezsenności, lękach, a także ich zwalczaniu, zwłaszcza w górach. Gdy spotkaliśmy się w warszawskiej kawiarni, zamówił gorącą czekoladę, bo - jak wyjaśnił - wypicie kawy wywołuje u niego ataki paniki.

Estera Prugar: słyszałam, że cierpisz na bezsenność?

Marcin Pawłowski: Tak, chociaż nie nazwałbym tego cierpieniem, bo to słowo źle się kojarzy, a ja już się tak do tego przyzwyczaiłem, że zupełnie mi to nie przeszkadza. Nocą mam spokój, nikt niczego nie chce, nie ma ludzi i nikt nie dzwoni. Nauczyłem się z tym żyć.

Od jak dawna to trwa?

Od dziecka. Wtedy śniły mi się koszmary i dlatego bałem się chodzić spać. Mówiłem o tym mamie, a ona przychodziła mnie w nocy tulić i jakoś się udawało, ale kłopoty z zasypianiem mi zostały. Chociaż bawiłem się w liczenie baranów lub inne - równie mało skuteczne - domowe metody.

Pamiętam, że przełomowym momentem była w tej kwestii matura. Nie chciało mi się do niej uczyć i skończyło się tak, że powtarzałem materiał nocą przed każdym egzaminem i już zupełnie się przestawiłem. Pisałem maturę z czterech przedmiotów, później były jeszcze egzaminy ustne i ten tryb uczenia się w nocy i odsypiania w dzień został ze mną. Poza tym bardzo wygodnie jest funkcjonować w ten sposób. Oczywiście wiem, że podobno nie jest to zdrowe, ale u mnie działa.

Dzisiaj nie śpisz wcale, czy w innych porach niż większość ludzi?

Zależy od sytuacji. Teraz jestem w normalnym trybie, bo niedawno wróciłem z gór, a tam wychodzę nocą, co sprawia, że później szybko zasypiam. Natomiast bywają momenty, gdy ta bezsenność jest długa i niezdrowa, a brak snu w nocy nadrabiam 15-minutowymi drzemkami w ciągu dnia. Zdarza się tak głównie, kiedy gramy koncerty i jednego dnia trzeba załatwić tyle spraw, że nie zdążę nawet zasnąć po całym dniu, a już trzeba jechać dalej.

Czasami czuję się jak Adaś Miauczyński w "Dniu świra" - próbuję się czymś zająć w ciągu dnia, ale jest to niemożliwe, bo cały czas coś się dzieje, jak w tym filmie: ktoś zaczyna trenować karate. Pojawia się zbyt wiele rozpraszaczy, przez które nie mogę się skupić. Dlatego lubię, gdy przychodzi noc i robi się ciemno. Do tego stopnia, że nawet kiedy przyjeżdżają do mnie wokaliści, żeby coś nagrać, to siedzimy po ciemku, jedynie z małą lampką, odwróconą do ściany w taki sposób, aby światło nie padało na mnie. Jestem trochę jak wampir, nie lubię, kiedy jest zbyt jasno.

Pawbeats: nie lubię, kiedy jest zbyt jasno
Pawbeats: nie lubię, kiedy jest zbyt jasno
Źródło: Archiwum prywatne

Wspomniałeś o górach, w które jeździsz, po których chodzisz i które pojawiły się też na płycie "Nocna". Są dla ciebie ważne?

Tak, chociaż one są bardziej związane z moimi lękami. I tu jest ważna kwestia, bo lęki mogą kojarzyć się z krzykiem, kiedy zobaczy się robaka, ale to nie jest to, bo to strach. Lęk jest czymś, co często może nawet nie mieć uzasadnienia i nie do końca wiadomo, skąd się bierze.

Zanim stwierdzono u mnie nerwicę lękową, wydawało mi się, że mam problemy z sercem. I nagle pojawiła się hipochondria, co było o tyle dziwne, że wcześniej nigdy nie chodziłem do lekarzy, a nagle zapisałem się nawet kardiologa i endokrynologa. Byłem u specjalistów od wszystkiego, aż ktoś w końcu zasugerował, że może powinienem pójść do psychiatry lub psychologa. Początkowo oponowałem, bo twierdziłem, że to nie chodzi o to, że coś mi się wydaje, ale naprawdę źle się czuję fizycznie. Dopiero później dowiedziałem się, że to, co mamy w głowie, może mieć realny wpływ na to, że człowiek zaczyna się naprawdę dusić, ponieważ w takich przypadkach mózg wysyła do organizmu jakieś dziwne sygnały, przez które można nawet stracić czucie w ręku.

W jaki sposób pomogły ci góry?

Jednym z moich lęków był lęk wysokości. Początkowo był w miarę naturalny - kiedy stawałem przy krawędzi, to odskakiwałem, ale z czasem stał się na tyle paraliżujący, że wywoływał problemy z oddychaniem, a później bałem się już nawet jeździć windą.

W góry trafiłem przypadkiem. Oczywiście na początku to były raczej doliny, a nie strome stoki. Poczułem, że ta przestrzeń mi się podoba i zacząłem jeździć coraz częściej. W pewnym momencie zorientowałem się, że chodzę już po takich szlakach, że mógłbym z nich faktycznie spaść, ale nie krzyczę. Może to głupio zabrzmi, bo wydaje się być oczywiste, ale chwila, gdy sobie to uświadomiłem, sprawiła, że zrozumiałem, że w takim razie całkiem możliwe, że nie spadnę też z balkonu czy spadnie winda. Zadziałało to na mnie terapeutycznie i sprawiło, że zacząłem szukać innych dróg do pokonywania swoich lęków, bo mam ich jeszcze trochę.

Jakich?

Na przykład picie kawy. Kiedyś myślałem, że mam problem z żołądkiem, bo po wypiciu kawy dostawałem ataków paniki - robiło mi się gorąco, ale jednocześnie miałem zimne dłonie, a bywało też, że musiałem się położyć. Dopiero pan psycholog powiedział mi, że tak właśnie działają lęki.

Innym takim moim lękiem jest stanie w kolejce w supermarkecie. Śmieszne jest też to, że jeśli ktoś kazałby mi stanąć pod sceną na festiwalu w tłumie ludzi, to byłaby to dla mnie największa kara, ale kiedy sam jestem na scenie, to ten strach znika. Co więcej, potrafię z niej zejść do publiczności. Trochę tak, jakbym grając, był lepszą wersją siebie, oszukał własny mózg.

Pamiętam, że kiedy byłem mały i nie lubiłem ziemniaków, mama wgniatała mi je do surówki, żebym nie czuł ich smaku i bez problemu zjadałem je w takiej formie. Mam wrażenie, że podobny mechanizm stosuję dzisiaj wobec ludzi - obchodzę ich i podchodząc do nich z innej strony, przestaję się bać.

Pawbeats: góry zadziałały na mnie terapeutycznie
Pawbeats: góry zadziałały na mnie terapeutycznie
Źródło: Robert Sawicki

To są lęki nabyte, czy były w tobie od zawsze?

Na pewno nie miałem kiedyś lęku wysokości. Mój tata, który jest emerytowanym strażakiem, opowiadał, że jako dziecko jechałem z nim koszem na podnośniku i kiedy on chciał zawracać, ja ciągle powtarzałem, że chcę jeszcze wyżej. Sam pamiętam to jak przez mgłę. Wyraźniejsze są wspomnienia, gdy szedłem schodami dziesięć pięter, żeby tylko nie musieć wchodzić do windy.

W ten sposób część lęków da się w jakiś sposób obejść. Z kwestią kolejek w sklepach radzę sobie na przykład w taki sposób, że albo proszę kogoś, aby zrobił dla mnie zakupy, albo zamawiam je przez internet. Natomiast bez wątpienia są takie sytuacje, w których lęki naprawdę utrudniają życie. Zwłaszcza gdy trudno jest znaleźć ich powód i wyjaśnić, skąd się wzięły. Pytałem o to terapeutę, ale nie potrafił mi tego wytłumaczyć. Do dziś nie wiem też, jak to się stało, że przestałem się bać wysokości i nagle po latach, bez żadnego strachu, chodzę po górach i to sportowo, kiedy jeszcze nie tak dawno uciekałem z balkonów. Teraz łażę coraz wyżej, zatrzymuję się, rozglądam i to mi się podoba.

W górach nagrałeś też ostatni teledysk.

Nie dość, że wszedłem, to jeszcze wyciągnąłem kamerę, kręciłem i uśmiechałem się do obiektywu. Chociaż, żeby być absolutnie szczerym, muszę powiedzieć, że nie jest tak, że nie mam w górach żadnych lęków. Schodząc z wysokich Tatr, przechodzi się przez kilka punktów. Jednym z nich jest Palenica i tam trzeba zejść nad Morskie Oko. Z pustych szlaków wchodzę na teren, gdzie w ciągu dnia potrafi być kilka tysięcy osób i nagle zaczynam wstrzymywać oddech. Liczę sobie w głowie, ile oddechów biorę, przechodząc przez ten teren, bo boję się, że mogę się czymś od kogoś zarazić. Teraz trwa pandemia, więc jest to bardziej zrozumiałe, ale ja miałem tak już wcześniej.

Muzyka pomaga zwalczać lęki?

Jedyny lęk, jaki mam na scenie, jest taki, że w czasie koncertu wejdzie na nią ktoś, kto nie powinien i zaburzy moją strefę bezpieczeństwa.

Byłem na gdańskim finale Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w 2019 roku, gdy na scenę wtargnął zabójca Pawła Adamowicza. Stałem z tyłu z koleżanką, o czymś rozmawialiśmy, ale słyszałem przemowę pana prezydenta, a nawet później usłyszałem, że ten człowiek wyszedł na scenę, natomiast nie zwróciłem uwagi na to, co się wydarzyło, bo akurat już odchodziliśmy. Później dowiedziałem się wszystkiego i z wielu rzeczy pamiętam także to, jak zwróciłem uwagę, że przecież ja ciągle mówię o tym, że boję się właśnie takiej sytuacji.

Ale swoje emocje przekuwasz w muzykę, chociaż rzadko w teksty, które piszą przeważnie zapraszani przez ciebie goście.

Piszę rzadziej, niż komponuję. Przy "Nocnej" brałem udział w tworzeniu pięciu tekstów, ale przeważnie wyglądało to tak, że po prostu narzucam temat utworu. Wynika to z tego, że moi goście zwykle nie wiedzą, jak będzie wyglądać cała płyta. To ja sprawuję pieczę nad tymi wszystkimi elementami. Często proponuję swoim gościom, żebyśmy na początku usiedli i wspólnie przegadali jakiś temat, zwłaszcza że wcześniej zdarzało się, że jakieś piosenki odpadały, bo nie pasowały do mojej koncepcji.

Kiedy tworzę, mam w głowie jakieś przemyślenia. Natomiast kiedy ktoś inny pisze tekst do mojego utworu, to opisuje dany temat na swój sposób, biorąc pod uwagę własne doświadczenia. To sprawia, że z jednej strony te piosenki są moje i ja się z nimi identyfikuję, ale z drugiej - zakładam na siebie pewną maskę i w pewien sposób oddaję część utworu komuś innemu.

Inną sprawą jest to, że po publikacji piosenki przestają być moje, należą do wszystkich, którzy ich słuchają. Kojarzysz to zdanie, kiedy jakaś para mówi: "o, nasza piosenka"? Właśnie o to mi chodzi. I mają rację, bo po wydaniu albumu każdy z tych utworów faktycznie należy bardziej do słuchaczy niż do twórcy i wiąże się z konkretnymi przeżyciami, sytuacjami, miłością lub rozstaniem.

Twój ostatni singiel "Na dnie", który stworzyłeś i nagrałeś z Kabe, opowiada właśnie o lękach, a jego teledysk powstał w górach. Rozmawialiście o tym wszystkim przed nagraniem?

Nie. Napisałem jedynie wstępny zarys emocjonalny tego, co miałem w głowie przy komponowaniu tego numeru. Natomiast nie stworzyłem ani jednego wersu. A kiedy usłyszałem ostateczną wersję tego kawałka, to od razu wiedziałem, że jeśli chciałbym zrobić teledysk z górami, to musi być do tej piosenki, mimo że na płycie jest utwór, który dosłownie o nich opowiada, czyli "Azyl". Ale to byłoby dla mnie zbyt dosłowne.

pawbeats
Pawbeats ft. Kabe "Na dnie" (fragment)
Źródło: OUT Label

Mnie na pewno tak się skojarzył. Usłyszałam w nim strach przed utratą czegoś, co się kocha i nad czym się, często ciężko, pracowało.

No tak, myślę, że przy "wolnych" zawodach najbardziej boli świadomość, że tylko ty wiesz, ile pracy trzeba było włożyć w to, aby coś osiągnąć. Tylko ty masz świadomość wszystkich sytuacji, z którymi musiałeś się zmierzyć, a tu chodzi o sprawy bardzo złożone, jak relacje z rodzicami czy związki. Ile trzeba było się narobić, a do tego często za darmo, żeby później móc znaleźć się w jakimś miejscu. Trudno to nawet opisać.

Na szczęście jest też wiele plusów takiej pracy, jak choćby wolność - przynajmniej w pewnym zakresie, bo nie jest się związanym ze ścisłym, niezmiennym schematem. Gdybym kiedyś musiał wstać o siódmej rano ze świadomością, że od tego momentu już codziennie będę musiał wstawać o tej samej porze, żeby jechać do tego samego miejsca i robić to samo, to włączyłyby się moje stany lękowe.

Nigdy nie pracowałeś w stałych godzinach?

Imałem się różnych zajęć: płoszyłem zwierzynę z pasów startowych na lotnisku i sprzedawałem piwo na meczu Lech Poznań - Legia Warszawa. Stałem też za barem.

Przychodzą chwilę, kiedy patrzysz na to, gdzie jesteś dzisiaj i zastanawiasz się, kiedy to wszystko się stało?

Wszystko pamiętam. Nawet rozumiem ciąg przyczynowo-skutkowy, przez który moje życie potoczyło się tak, a nie inaczej. Cały czas mam też świadomość, że wiele z tych rzeczy jest kwestią przypadku i mojej determinacji, bo były momenty, w których łatwo było się poddać. Wielokrotnie zdarzało się tak, że nie miałem kasy i wtedy właśnie musiałem iść płoszyć zwierzynę, ponieważ robiłem, co mogłem, aby nie musieć traktować muzyki jako "pracy fizycznej".

To znaczy?

Nie chciałem robić rzeczy, których bym tak naprawdę nie lubił lub musiałbym się ich wstydzić. Dodatkowo dochodziła kwestia tego, że aby na przykład grać na weselach, trzeba być dobrym rzemieślnikiem, którym ja nie jestem, ponieważ nie mam wykształcenia muzycznego. Jestem gościem, który kupił sobie instrumenty i sam nauczył się na nich grać, ale wyłącznie dla swoich potrzeb.

W domu nie mam sytuacji, że ciocia przyjeżdża na święta i prosi, żebym zagrał kolędy, bo po prostu nie umiem ich grać. Nigdy się tego nie uczyłem. Umiem zagrać własne piosenki, które są zupełnie inne, a często też prostsze od kolęd. Każdy z instrumentów w moim grajdole opanowałem wyłącznie na własny użytek. Dodatkowo mam też zasadę, że nie gram muzyki, której nie lubię, nawet jeśli miałoby się to opłacać, ponieważ wiem, że później byłbym z tego powodu nieszczęśliwy. Byłem wystarczająco nieszczęśliwy, ganiając zwierzynę z pasów startowych, ale i tak wolałem radzić sobie w ten sposób tylko po to, aby muzyka mogła pozostać dla mnie czysta.

Stworzyłeś wyjątkową, a momentami delikatnie skomplikowaną, bo pełną objazdów, drogę do sukcesu.

Fakt, ale to też nie jest tak, że objeżdżam drogę, która jest zamknięta, wręcz przeciwnie: ona jest otwarta, to ja wymyślam sobie te wszystkie objazdy, ale czasami dzięki nim udaje mi się też ominąć korki.

Nie chciałbym być osobą, która izoluje się od świata. Na tym polega też moja dwoistość, która jest podobna do charakteru mojej pracy - czasami jestem sam ze sobą i wydobywam na wierzch swoje wnętrze, ale później przychodzi koncert i nagle otacza mnie tłum ludzi. Zwłaszcza na moich występach, gdzie na backstage'u potrafi być 50 osób, bo są wśród nich muzycy, wokaliści, managerowie. I naprawdę lubię ten moment, gdy ci wszyscy ludzie się zbierają, a ja jestem osobą, która zna wszystkich i którą wszyscy znają, choć oni między sobą niekoniecznie lub nie tak dobrze jak ze mną. Jestem wtedy jak pan młody na weselu - mogę do każdego pomachać, z każdym się napić, ale też każdemu odmówić, jeśli akurat nie mogę. Podoba mi się ta socjalizująca funkcja mojego muzycznego jestestwa.

Pawbeats na Instagramie
Pawbeats na Instagramie
Źródło: Instagram.com/pawbeats

Twoją towarzyską stronę widać też w mediach społecznościowych, chociaż często posługujesz się w nich sarkazmem lub ironią, co może sprawiać wrażenie, że lubisz wsadzać kij w mrowisko.

Wolę wkładać ten kij w mrowisko, niż mieć go w du**e.

Zdaję sobie sprawę z tego, że komuś może się nie podobać to, co piszę, a zdarza się też, że z pełną świadomością publikuje zwyczajne głupoty. To chyba jest rodzaj maski i wejście w rolę kogoś, kto niekoniecznie ma takie poglądy, jakie mam ja. Robię to, bo bywa zabawnie, gdy obserwuję, jak komuś zaczyna przez to płonąć ogień w oczach. Wiem, że większość osób, która mnie obserwuje w internecie, kuma tę grę i bawią się razem ze mną, ale zdarza się też, że rzucę coś takiego w towarzystwie, które nie załapie, o co chodzi, a żart jest najfajniejszy wtedy, kiedy wszyscy go rozumieją.

Wszystko, co tworzę, zarówno muzycznie, jak również to, co publikuję w social mediach, jest rodzajem propozycji i przedstawienia siebie. Jeśli komuś się to nie podoba, to nie musi, a jeśli się podoba, to fajnie. Nie mam żadnego problemu z tym, że ktoś nie przepada za mną lub moją muzyką. A wiadomo, że im więcej osób obserwuje moje działania, tym więcej będzie takich, które się ze mną w jakichś kwestiach nie zgadzają.

Nie przejmujesz się negatywnymi komentarzami?

Nie da się tak, żeby mnie wszyscy lubili, a dla mnie ważniejsze jest to, że w ogóle ktoś. Kiedy zaczynałem, nikt mi nie wierzył, że w ogóle robię muzykę…

Dlaczego?

Byłem 13-letnim chłopcem, który nagrał pierwszą płytę na domowym komputerze, chodził z nią i mówił, że to jego piosenki. Dałem ją nawet pani od muzyki, która stwierdziła, że na pewno ściągnąłem te utwory z internetu Od dziewczyny, która mi się wtedy podobała, usłyszałem, że i tak nikt nie uwierzy, że to moje. I na początku tak było: nikt nie wierzył, że tworzę muzykę. Nawet rodzice, którzy wiedzieli, że coś tam robię, ale nie byli przekonani, czy sam wymyśliłem te harmonie, czy skopiowałem je z jakichś gotowców.

W jaki sposób sobie z tym radziłeś?

Na pewno odbiło się to na mojej ambicji, bo chciałem za wszelką cenę udowodnić, że to jednak moje kawałki, a moim największym marzeniem było zobaczenie swojego nazwiska na płycie w Empiku. Tak się stało, kiedy miałem 16 lat i wtedy już mnie to nie obchodziło. Zrobiłem sześć numerów, za które dostałem 600 złotych.

Natomiast w pierwszym momencie zupełnie się zamknąłem, bo stwierdziłem, że nie ma sensu o tym gadać. Cały czas grałem, ale ponieważ przestałem o tym opowiadać, to już nikogo nie obchodziło. Sytuacja zmieniła się w trzeciej klasie liceum, kiedy stworzyłem podkład muzyczny dla duetu akrobatycznego "Mellkart Ball", który wygrał pierwszą edycję programu "Mam talent" i podziękowali mi ze sceny. Pamiętam, że siedziałem na lekcji, kiedy do klasy weszła pani z sekretariatu i zapytała, czy jest Marcin Pawłowski. Byłem przekonany, że coś jest nie tak, ale okazało się, że dzwonią do mnie z TVN-u, bo chcą przyjechać z Torunia, aby nagrać materiał o młodym kompozytorze. Byli na miejscu w półtorej godziny…

Pawbeats: byłem 13-letnim chłopcem, który nagrał pierwszą płytę na domowym komputerze
Pawbeats: byłem 13-letnim chłopcem, który nagrał pierwszą płytę na domowym komputerze
Źródło: Archiwum prywatne

I musieli uwierzyć.

Tak, przyjechali do szkoły i nagle okazało się, że jestem muzykiem. Co było o tyle śmieszne, że w moim liceum byli tacy, którzy przynosili gitary i śpiewali Dżem na przerwach, a ja tego zupełnie nie czułem. Oczywiście po tym materiale zaczęło się maltretowanie mnie o to, żebym przygotował oprawę muzyczną na różne wydarzenia, przed czym broniłem się, jak mogłem.

Z TVN24 poszedłem później do "Dzień Dobry TVN", a nawet do "Uwagi!". Po tym już wszyscy wiedzieli, że jestem samozwańczym muzykiem.

Pamiętam też, że później zaczęli odzywać się do mnie raperzy, którzy przedstawiali się i mówili, że chcieliby ze mną współpracować, że potrzebują takich klawiszy, jakie zrobiłem dla tego duetu akrobatycznego. A ja wychowałem się na hip-hopie, więc doskonale wiedziałem, kim są i w takich momentach najchętniej poprosiłbym ich o autografy.

I tak się zaczęło.

Czytaj także: