Nagrodzona już za reżyserię w Cannes "Strefa interesów" Jonathana Glazera uhonorowana trzema nagrodami BAFTA, zdobyła dwa Oscary. Nakręcony w Polsce z udziałem polskich twórców, został okrzyknięty "najważniejszym filmem o Holocauście od czasów 'Shoah' Claude'a Lanzmanna". To także ostrzeżenie dla świata przed odwracaniem oczu od zła.
Filmy o Holocauście już dawno doczekały się statusu osobnego gatunku kina, ale tak jak Jonathan Glazer w "Strefie interesu", o Zagładzie Żydów nie opowiadał dotąd nikt. Najcelniej chyba wyjątkowość dzieła Brytyjczyka uchwycił magazyn "Time", pisząc: "To prawdopodobnie najmniej traumatyczny film o Holocauście jaki kiedykolwiek nakręcono, a jednocześnie druzgocący - w możliwie najcichszy sposób".
"Strefa interesów" jest opowieścią o rodzinnej idylli w cieniu krematoryjnych pieców. Film pokazuje dostatnie, wręcz sielankowe życie rodziny komendanta obozu Auschwitz Rudolfa Hössa, która za murem obozu urządziła sobie "raj na ziemi". Glazer całkowicie zrezygnował z wizualizacji scen przemocy, dlatego w filmie nie znajdziemy żadnej, która rozgrywałaby się po drugiej stronie muru - na terenie obozu. Mimo to, (a może właśnie dlatego?) obraz robi piorunujące wrażenie.
Dzieło Glazera walczyło o Oscara aż w pięciu kategoriach, w tym Najlepszy Film, Reżyseria oraz Film Międzynarodowy. W tej ostatniej był bezdyskusyjnym faworytem krytyków, kolegów z branży i bukmacherów. Zdobył nagrody w dwóch: Najlepszy pełnometrażowy film międzynarodowy i Najlepszy dźwięk.
Prywatny raj w środku piekła
"Strefa interesów" to bardzo luźna adaptacja głośnej książki zmarłego niedawno Martina Amisa pod tym samym tytułem. Książka opowiadała historię miłości oficer SS, który zakochuje się w żonie komendanta obozu koncentracyjnego. Ten dowiaduje się prawdy i obojgu grozi niebezpieczeństwo.
Niczego podobnego nie znajdziemy w filmie. Amis nadał bohaterom fikcyjne nazwiska, ale Glazer odkrył, że głównym źródłem powieści musiało być Auschwitz oraz, że wzorował się na jego autentycznym komendancie Rudolfie Hössie. Ten zasłynął jako specjalista od nowoczesnych krematoriów, które umożliwiły nazistom ludobójstwo na niewyobrażalną skalę. Wychowany na obrzeżach Londynu, w rodzinie żydowskiej Glazer, odbijając się od powieści Amisa, stworzył własną historię - o prywatnym raju oprawcy w samym serca piekła. O tym, jak odwracanie oczu od zła, napędza jego spiralę. Jak życie w nieustannym, kompulsywnym zaprzeczeniu - odczłowiecza.
Film otwiera prześwietlona słońcem scena rodzinnego wypadu nad rzekę. Rodzice, pięcioro dzieci i pies. Śmiech, plusk rzeki, wreszcie posiłek na trawie, sugerują weekendowy piknik. Beztroskę. Tylko ojciec wędkując, wyławia z wody sztuczną szczękę, którą chowa przed dziećmi. Rodzinną sielankę kończy powrót do świeżo odnowionej willi. Zbudowana została na skraju obozu, ale oddziela ją od niego mur, pokryty bluszczem i krzewami bzu.. Wokół domu rozciąga się piękny ogród stworzony rękami żony komendanta, Hedwigi. Jej synowie bawią się żołnierzykami, a w nocy z latarką pod kołdrą oglądają złote zęby.
Hedwiga Höss codziennie dostaje od męża prezenty: jedwabne sukienki, złotą biżuterię, futro odebrane więźniarce, która pewnie pali się w piecu krematoryjnym, gdzie odesłał ją Rudolf. Każdego ranka komendant zakłada mundur, wysokie buty, wsiada na konia i wjeżdża przez bramę do miejsca kaźni miliona ludzkich istnień. Ale Rudolf nigdy nie mówi o tym, czym zajmuje się w pracy, a Hedwiga nigdy nie pyta. Tylko nocami nie daje się spać, bo słychać krzyki, a z kominów bucha ogień, w którym płoną ciała ofiar.
Całą przemoc zasłoniętą grubym murem, zwiastują jedynie przerażające dźwięki, które odgrywają wyjątkową rolę w filmowej narracji. Krzyki, tłumione strzały, ledwie słyszalny furkot pieca... (Nie przypadkiem wśród oscarowych nominacji dla filmu była i ta za dźwięk). Dźwięki przeszywają serce i mózg, wdzierają się w naszą pamięć i nie chcą odejść. Cała reszta rozgrywa się w umyśle widza. Polska producentka filmu, Ewa Puszczyńska słusznie zauważa, że horror w tym filmie buduje nasza podświadomość.
W "Strefie interesów" ofiary pozostają niewidzialne, bo reżyser skupia się wyłącznie na oprawcach.
"Tato, to nie jest przeszłość"
O Holocauście w domu reżysera nigdy nie mówiło się otwarcie. Dopiero gdy ojciec Glazera dowiedział się, że kręci film o komendancie Auschwitz, wściekł się. "Powiedział mi: 'Nie wiem, po co to robisz? Po co to odkopujesz? Niech zgnije'. Miał wrażenie, że to przeszłość. Odpowiedziałem mu: 'Naprawdę chciałbym, żeby to zgniło, ale nie, tato, to nie jest przeszłość'" - wspomina w wywiadzie dla "Guardiana".
Nie podejrzewał jednak, że temat po jaki sięgnął, okaże się tak trudny, że parokrotnie był bliski tego, by film porzucić.
- To była droga, którą szedłem i nie mogłem się powstrzymać, żeby nie iść, a jednocześnie byłem gotów w każdej chwili się z niej wycofać. Miałem ochotę uderzyć w ceglany mur, odwrócić i powiedzieć: "Wiesz co tato? Próbowałem i nie mogę tego zrobić" - relacjonuje.
Na pytanie dziennikarza "The Guardian", co sprawiło, że doprowadził projekt do końca, Glazer odpowiada: "Może moje dziedzictwo. Trauma międzypokoleniowa. Strach. Gniew. Wszystko to. Większość rodzin żydowskich ma własną historię związaną z Holocaustem. Przeglądając archiwa Auschwitz i nazwiska moich rodów, odkryłem, że jest ich mnóstwo. Myślę więc, że to jest we mnie".
Przyznaje też, że nie bez wpływu na decyzję o realizacji filmu, jest to, co dzieje się obecnie na świecie.
"Zależało mi na uświadomieniu wszystkim bliskości tego strasznego wydarzenia, które uważamy za przeszłość. (…) Myślę, że coś we mnie jest świadome – i pełne strachu – że te kwestie znów nasilają się wraz ze wzrostem wszędzie na świecie prawicowego populizmu" - tłumaczy reżyser.
"Jak zagazować ludzi w pokoju z wysokim sufitem?"
W tym filmie nic nie jest takie, jak zwykło pokazywać to kino. Także aktorzy w dwóch głównych rolach - Christian Friedel i Sandra Hüller grający małżeństwo Hössów, nie przypominają nazistów, do jakich przyzwyczaiło nas kino.
Friedel postrzega "Strefę interesów" jako swoisty sequel wybitnej "Białej wstążki" Michaela Hanekego (Złota Palma i Oscar). Tam grał nauczyciela przyszłego pokolenia nazistów, tu gra kogoś, kogo ukształtowała tamta edukacja. Kocha swoją rodzinę, ale niewątpliwie jest psychopatą. Sandra Hüller, która była nominowana w bieżącym roku do Oscara za główną rolę żeńską w "Anatomii upadku", dziś ma status jednej z największych gwiazd europejskiego kina. Mówi, że wahała się czy przyjąć rolę, bo bohaterka budziła w niej odrazę. Zdaniem Glazera to jak aktorski duet pokazał swoich bohaterów, dowodzi prawdziwości twierdzenia żydowskiego pisarza Primo Leviego, że to zwykli ludzie, a nie potwory, są zdolni do największych okrucieństw.
Większość scen w filmie obrazujących życie Hössów pochodzi ze znalezionych przez twórców materiałów oraz z rozmów z ludźmi, których zmuszono do pracy dla nazistów. (Glazer spędził w Oświęcimiu dwa lata, spotykając się ze świadkami tamtych wydarzeń). M.in. porażająca scena, w której Rudolf dzwoni do żony z delegacji w Berlinie i na jej pytanie: "Co za ludzie są na tym przyjęciu?”, odpowiada: "Nie mam pojęcia. Cały czas myślałem nad tym, jak można by zagazować ludzi w pomieszczeniu z tak wysokim sufitem".
Prócz zabiegów formalnych reżysera, świetnych aktorów i dźwięku, który "pełni tu rolę kolejnej postaci" zdaniem Glazera, nie wolno pominąć też zdjęć wybitnego polskiego operatora Łukasza Żala. Stosując unikalną technikę filmowania, Żal wykorzystał zdalnie sterowane kamery ustawione w stałych pozycjach w różnych pomieszczeniach. Pozwoliły one stworzyć naturalny obraz, toczącego się życia, gdy za murem dym unosił się nad jasnoniebieskim niebem. Aktorzy nie byli świadomi, gdzie dokładnie znajdują się kamery. W efekcie dostaliśmy kino, które reżyser opisuje jako "Wielkiego Brata w nazistowskim domu". Mamy uczucie podglądania Hössów, bohaterów, jakich nikt z nas nie chciałby nigdy spotkać.
To wstrząsające doznanie.
Najważniejszy film o Holokauście?
Filmy o Holocauście często dzielą widzów. Liczne grono specjalistów uznaje "Shoah" Claude'a Lanzmanna za najważniejsze dzieło o Zagładzie, a także jeden z najważniejszych filmów XX wieku. Choć nie wszyscy są tego zdania. W nakręconym w 1985 roku obrazie nie ma ani jednego zdjęcia archiwalnego, żadnej fotografii z tamtych czasów. Mówią do nas ocaleni, świadkowie, a nawet oprawcy... Lanzmann 11 lat kręcił i montował ten dziewięcioipółgodzinny dokument, bez wątpienia jedyne w swoim rodzaju dzieło.
Problem w tym, że sam uznawał "Shoah" za jedyny słuszny film o Zagładzie, i atakował wszystkie późniejsze produkcje. Nawet "Listę Schindlera" nazywał "pocieszycielską tandetą", dostało się też Andrzejowi Wajdzie za "Korczaka". Jedynym filmem, który zaakceptował był oscarowy "Syn Szawła" Laszlo Nemesa, obraz drastycznie realistyczny, nakręcony tak, że stwarza iluzję przebywania za plecami bohatera. Ale i to dzieło, dla wielu "zbyt hollywoodzkie", epatujące pornografią śmierci, podzieliło publiczność.
Od premiery "Strefy interesów" w Cannes, (film otrzymał nagrodę za reżyserię) pojawiają się coraz liczniejsze głosy, że to dzieło Glazera dzierży dziś palmę pierwszeństwa wśród filmów o Zagładzie. Choćby dlatego, że dotyka nas równie głęboko, co wspomniane filmy, rezygnując ze scen przemocy. Sam Glazer w przeciwieństwie do Lanzmanna nie zamierza jednak z nikim się ścigać, a obrazy Spielberga i Nemesa uważa za mistrzowskie.
W końcowych scenach "Strefy interesów" widzimy dzisiejszy Auschwitz-Birkenau. Muzealne gabloty wypełnione rzeczami zabitych. Stosy butów spiętrzone za szkłem, dziecięce sandałki przyprawiające o uścisk w gardle, pasiaki więźniów, walizki... Wszystko za szkłem. Sprzątaczki ze szczotkami i wiadrami wody pucują szyby, potem przechodzą do krematorium. Zamiatają błoto naniesione przez zwiedzających, na końcu czyszczą piece i wózki do popiołu. Czy zdążyły się oswoić z tym widokiem?
Jeśli wydawało nam się, że o Holokauście powiedziano już wszystko, obraz Glazera inny od wszystkich produkcji jakie dotąd nakręcono o Zagładzie, udowadnia, że byliśmy w błędzie.
Źródło: "The Guardian", tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: ©Courtesy of A24/Mica Levi/Gutek Film