- Drugi dzień gdyńskiego festiwalu to tłumy ze zziębniętymi twarzami i paleta najróżniejszych muzycznych doświadczeń.
- Po raz pierwszy w Gdyni-Kosakowie zagrał zespół Nine Inch Nails.
- Tyla porwała tłumy w świat amapiano, a Kaśka Sochacka potwierdziła przekonanie, że jest jedną z najciekawszych polskich artystek.
- Swoistym "odkryciem" stała się pewna Francuzka, od muzyki której trudno się oderwać.
- Tu znajdziesz więcej tekstów z cyklu "Wybór Wrony" >>
Po upalnej środzie - pierwszym dniu Open'er Festival 2025 w Gdyni - przyszedł zimny czwartek. W późne popołudnie drugiego dnia letniego festiwalu temperatura odczuwalna nie przekraczała 12 stopni Celsjusza. Nie żartuję. Tłumy osób ze zziębniętymi twarzami pomiędzy koncertami swoich idoli gromadziły się w najróżniejszych strefach komercyjnych, szukając schronienia przed zimnymi podmuchami wiatru. Lekiem na całe pogodowe zło stała się muzyka. Zwłaszcza że czwartkowy line-up był cudownie różnorodny. Indie pop, neo soul, amapiano, chanson, latin trap, urbano, rock industrialny, do tego cała masa dobrej elektroniki, ambientu i rapu.
Najważniejszym punktem wieczoru okazał się być koncert legendarnej grupy Nine Inch Nails. Była to dość rzadka okazja, żeby na żywo zobaczyć Trenta Reznora i spółkę. Nic więc dziwnego, że na długo przed rozpoczęciem tego koncertu zgromadził się gęsty tłum przed sceną główną. W końcu mówimy o grupie, z twórczości której czerpały kolejne muzyczne sławy, reprezentujące najróżniejsze gatunki muzyczne: Lady Gaga, Miley Cyrus, St. Vincent, Korn, Skirllex, Muse czy Tool.
Skład NIN zmieniał się wielokrotnie w ciągu czterech dekad istnienia. Do Reznora dołączali i odchodzili kolejni muzycy. W końcu w 2016 roku stałym członkiem grupy stał się Atticus Ross, który początkowo współpracował z grupą jako producent. Duet Reznor i Ross w ciągu tych minionych 20 lat mieli również ogromny wpływ na światową kinematografię, komponując muzykę do filmów. Warto pamiętać, że w 2011 roku nagrodzeni zostali Oscarem za muzykę do "The Social Network" Davida Finchera (drugiego Oscara otrzymali wspólnie z Jonem Batiste'em za "Co w duszy gra" w 2021 roku). Muzyka do "The Social Network" była dopiero trzecią nagrodzoną Oscarem ścieżką muzyczną, bazującą na muzyce elektronicznej. Ostatnio współpracowali z Lucą Guadagnino, tworząc ścieżki do "Challengers" i "Queer".
Nine Inch Nails do Polski przyjechali po raz trzeci i pierwszy raz zagrali w ramach gdyńskiego festiwalu. Warto było czekać na ten koncert - niezależnie od tego, czy jest się fanem ciężkiego gitarowego grania, czy nie. Szczególnie w tych mało przyjemnych warunkach pogodowych - energia, jaką band dzielił się z publicznością, była niesamowita. Ci, którzy zaczęli słuchać zespołu jeszcze w latach 90. - podobnie zresztą jak ja - mogli znowu poczuć się nastolatkami. Pytanie tylko, jak ten koncert przeżyły ich stawy...
A była to prawie półtoragodzinna podróż poprzez najróżniejsze zakamarki artystyczne ich twórczości, sięgające po koniec lat 80. Nie mogło zabraknąć ich największych przebojów z lat 90. jak: "Hurt", "Closer", "March Of The Pigs" i tych nieco późniejszych: "Every Day Is Exactly The Same", "The Hand That Feeds" czy "God Break Down the Door". Moją szczególną uwagę zwróciły "The Perfect Drug" ze ścieżki muzycznej do "Zagubionej autostrady" Davida Lyncha oraz cover "I'm Afraid of Americans" Davida Bowiego. Ten drugi w obecnych realiach społeczno-politycznych wybrzmiewa wyjątkowo przejmująco.
Reznor niejednokrotnie określany był przez krytykę muzyczną oraz historyków kultury jako wizjoner, który w bezkompromisowy sposób chadza własnymi ścieżkami. Jeśli ktokolwiek wątpił w te oceny, podczas Open'era miał szansę na żywo przekonać się, że lider Nine Inch Nails - niezależnie czy jako NIN, czy jako połowa duetu Reznor & Ross, czy jako artysta solowy - jest kimś wyjątkowym i że do twórczości takich osób warto wracać. To kopalnia emocji, najróżniejszych brzmień, rewelacyjnych rozwiązań produkcyjnych, sposobów myślenia o muzyce. Poza tym wszystkim, wokal Reznora od dekad nie przestaje zachwycać.
Legenda legendą, ale powodów do zachwytów było więcej
Drugi dzień tegorocznej edycji gdyńskiego festiwalu pokazał również, że ten pozornie szalony i ryzykowny line-up się sprawdza. Na te kilkanaście koncertów, którym przynajmniej częściowo mogłem się przysłuchiwać, nie trafiłem na żaden, który byłby "słaby".
Wśród nich były trzy, zasługujące na szczególne słowa zachwytu - chociażby w telegraficznym skrócie:
- Intuicja mnie nie zawiodła i, tak jak przypuszczałem, Kaśka Sochacka po raz kolejny w swojej karierze pokazała, że jest kimś wyjątkowym na polskim rynku muzycznym. Dała występ na światowym poziomie, a chemia, jaką artystka ma z publicznością, jest zaraźliwa i zachwycająca sama w sobie.
- Pochodząca z Republiki Południowej Afryki Tyla dotarła do Polski z rocznym opóźnieniem - w ubiegłym roku odwołała europejską trasę. Warto było jednak na nią czekać. 23-letnia gwiazda, która już zdążyła swoimi sukcesami zapisać się na kartach muzycznej historii całego kontynentu, przekonała na Main Stage, że nie jest tylko twórczynią jednego hitu. Jest szalenie utalentowana i zasłużenie doczekała się określenia "Queen of Popiano". Popiano to mieszanka popu i amapiano - wywodzącego się z RPA gatunku, łączącego elementy deep house'u, jazzu oraz miejskich brzmień. A w tym wszystkim pięknie wybrzmiewają elementy nawiązujące do południowoafrykańskich tradycji muzycznych. Słychać to w "Water", ale nie tylko. Warto się przekonać samemu.
- Plusem czwartkowej aury jest to, że przez przypadek trafiłem na koncert francuskiej gwiazdy Zaho de Sagazan. Jak do tego doszło? W drodze spod sceny głównej do Tent Stage było mi już tak zimno, że z przyjaciółmi "schroniliśmy się" w Alter Stage, gdzie właśnie wyszła Francuzka. Kojarzyłem ją wcześniej z niesamowitego występu podczas ubiegłorocznej edycji Festiwalu Filmowego w Cannes (rewelacyjna wersja hitu Bowiego "Modern Love") czy z ceremonii zamknięcia Igrzysk Olimpijskich w Paryżu. To, co Zaho de Sagazan pokazała w Alter Stage, trudno wyrazić słowami. Jak na razie de Sagazan stała się moim najciekawszym okryciem tegorocznego Open'era.
- Po pierwszym dniu festiwalu miałem wrażenie, że pewne niedogodności organizacyjne to "wypadek przy pracy", impreza się rozkręca, są nowe konstrukcje sceniczne, nie ma co narzekać. W końcu produkcja i realizacja poszczególnych koncertów każdorazowo jest wyzwaniem. Rozumiem i szanuję. Jednak opóźnienia między dźwiękiem a obrazem, wyświetlanym na telebimach, nie ułatwiają w czerpaniu przyjemności z koncertów. Szczególnie tych na scenie głównej.
DOWIEDZ SIĘ WIĘCEJ:
Autorka/Autor: Tomasz-Marcin Wrona / akw
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Dominika Scheibinger / Alter Art