Ma dopiero 33 lata i na koncie nagrodę EFA, nominację do BAFTY, dwie Złote Żaby, walczy o Oscara. Łukasz Żal, współautor zdjęć do filmu, tylko nam opowiada jak łapał światło… łopatkami Agaty Kuleszy, o czym fantazjował na planie wspólnie z Pawlikowskim i dlaczego po skończeniu zdjęć miał poczucie, że odłączono go od tlenu.
Tvn24.pl: 33 lata i na koncie Europejska Nagroda Filmowa, dwie Złote Żaby, bo przed "Idą" była już za dokument, nominacja do BAFTY, plus realne szanse na Złoty Glob i Oscara. Polska słynie ze świetnych operatorów, ale pan chyba wszystkich przebił?
Łukasz Żal: - Oj chyba nie, zresztą dla mnie największą nagrodą jest to, że mogłem nad tym filmem pracować. I było to fantastyczne przeżycie. Jasne, że nagrody, zwłaszcza tak prestiżowe cieszą, ale ten blichtr to tylko dodatek. Jeśli dzięki nim ktoś bardziej mi zaufa, i pójdą za tym następne ciekawe propozycje, to będzie super.
A jeszcze się nie pojawiły?
- Owszem, mam kilka propozycji. Mogę nareszcie wybierać i robić to, co najbardziej lubię - odkrywać nowe rzeczy. Ale myślę, że mam w sobie sporo pokory i dystans do tego wszystkiego, co się dzieje. Potrafię to sobie jakoś poukładać. Chcę przede wszystkim cieszyć się faktem, że to co robię, sprawia mi ogromną radość. Nie mam wielkiego doświadczenia, robię dopiero trzeci film fabularny, więc wszystko jeszcze przede mną.
Na planie "Idy" miał pan pracować początkowo jako szwenkier (operator kamery), pod okiem autora zdjęć Ryszarda Lenczewskiego. I tak by zostało, gdyby nie nagła choroba pana Lenczewskiego..
- Tak, autorem zdjęć, człowiekiem który przygotował film miał być Ryszard Lenczewski, z którym wcześniej dwukrotnie pracowałem jako szwenkier... I tym razem byłoby podobnie, ale sytuacja się skomplikowała, gdy po rozpoczęciu zdjęć, zaczął mieć kłopoty ze zdrowiem. Nawet wrócił na plan, ale potem musiał zrezygnować. Zapadła decyzja, że ja będę to kontynuował. Pamiętam, że kiedyś on sam zresztą powiedział mi: "Słuchaj stary, żeby zadebiutować w tym fachu to albo twój operator musi mieć kaca, albo zachorować. Innej drogi nie ma". Tak, że trochę tę sytuację przepowiedział.. Jego wkład w ten film jest zresztą ogromny, nie tylko dlatego, że nakręcił zdaje się 9 dni zdjęciowych, ale że zrobił dokumentację i przygotowania.
Zdjęcia w "Idzie" - niebywale wysmakowane, budują klimat całego dzieła, narzucają sposób narracji. Powiedział pan zresztą, że Pawlikowski pisze filmy kamerą. Chyba rzadko debiutuje się tak trudnym zadaniem operatorskim
- Miałem niezwykłe szczęście, że właśnie na Pawła Pawlikowskiego trafiłem na początek. Nie każdy reżyser przykłada tak ogromną wagę do obrazu. Sam pomysł by film był czarno-biały i długie ujęcia, robione nieruchoma kamerą, wyszedł także od niego. Miał w pamięci swoje obrazy z dzieciństwa w Polsce, w latach 60., właśnie czarno-białe i tak chciał opowiadać tę historię. To miał być świat, o którym Paweł mówił, że go zapamiętał "niezagraconym" - bo było mało rzeczy wokół. Mówił, że potrzebuje operatora, który byłby jak aktor, by ten świat wykreować, wspólnie z nim pofantazjować. I myślę, że ten wykreowany i wystylizowany świat "zadziałał" – czyli miał w sobie prawdę. Tu chyba obu nam pomogło to, że wcześniej robiliśmy dokumenty.
Na czym polegało to "fantazjowanie"?
- Zaczęliśmy się wspólnie tym obrazem bawić. To było niesamowite - radość, jaką mieliśmy z pracy. Pomysł na kadrowanie obrazu, w którym pojawiało się dużo powietrza nad głowami bohaterów, zrodził się już na początku.Potem odkryliśmy, że to daje efekt zagubienia, jakiegoś odizolowania postaci.To był dla mnie bardzo ważny moment, bo stanowił wypadkową naszego wspólnego myślenia o tym filmie. Ten film nie ma ani jednego zbędnego ujęcia. Paweł chciał, by każda scena miała puentę, jakiś dowcip. Każdego dnia zaczynaliśmy pracę od znalezienia właściwego kadru dla sceny.
"Znalezienie właściwego kadru" - na czym ono polega w praktyce?
- Chodzi o takie ustawienie kamery - miejsce, wysokość, dobranie odpowiedniego obiektywu, które najlepiej, najprecyzyjniej opowie daną scenę. Nazywaliśmy to z Pawłem plakatami. Umówiliśmy się, że stworzymy serię takich nieruchomych plakatów-obrazów, które zbudują ekranową rzeczywistość. Chodziło o to, by każda scena była esencjonalna, by jak najwięcej mówiła o emocjach bohaterów. Ta praca to była pełna symbioza, a najważniejszy proces twórczy odbywał się na planie. Kawałek po kawałku składaliśmy w całość ten filmowy świat. Wieczorami rozmawialiśmy z aktorami o scenie, którą będziemy realizować, a następnego dnia jechaliśmy jako pierwsi na plan i szukaliśmy sposobu jak najprecyzyjniej ją pokazać. Przez cały czas pracy nad "Idą" żyłem tylko tym filmem. Byłem na nim tak skoncentrowany, że nie rozmawiałem z nikim na żaden inny temat. Może zapracowałem sobie na opinię mruka, ale właśnie takiej, totalnej koncentracji potrzebowałem.
No i efekt jest niesamowity. Powiedział pan, że po zakończeniu zdjęć miał poczucie, że odłączono go od tlenu.
- To prawda. Gdy już po skończeniu filmu wróciłem do domu ze świadomością, że następnego dnia nie pojadę na plan, tak właśnie się poczułem. Pewnie dlatego, że wszyscy mieliśmy poczucie, że robimy coś naprawdę ważnego. Poza tym porozumienie jakie mieliśmy z Pawłem, to ile się od niego nauczyłem, to było dla mnie wielkie przeżycie. Kiedy potem zacząłem robić dokumentację do jakiejś reklamy, brakowało mi tego poczucia, że uczestniczę w jakimś magicznym wydarzeniu. Ten film to była rekompensata za chude lata, kiedy siedziałem wyłącznie nad dokumentami, z wiarą, że może jednak kiedyś w końcu uda się zadebiutować w fabule.
A jak wyglądała współpraca z aktorkami? Dwie Agaty - jedna młodziutka debiutantka, przy tym amatorka, druga - zaliczana do najważniejszych artystek naszego kina, z wielkim dorobkiem.
- Było fantastycznie. Duża Agata - oj przepraszam, bo tak na nie mówiliśmy - czyli Agata Kulesza, była dla mnie niezwykle wyrozumiała. Wyczuwałem tę cierpliwość z jaką przyjmowała moje starania aby zbudować taki obraz, o który nam chodziło. Rozumiała, w jak trudnej jestem sytuacji gdy zaczynałem zdjęcia, które miał robić ktoś inny. Kiedyś była zabawna sytuacja, bo chciałem, by specjalnie ustawiła się do padającego światła, ale nie wiedziałem, jak to sformułować. Poprosiłem ją więc: "Czy mogłabyś… złapać światło łopatkami?" Najpierw popatrzyła na mnie jakbym spadł z księżyca, a potem roześmiała się. I wspaniale zrobiła to, o co prosiłem. Z Małą Agatą - czyli z Agatą Trzebuchowską - także mieliśmy bliskie, bardzo ciepłe relacje. Ze wszystkimi pracowało się fantastycznie. Paweł zbudował na planie klimat wzajemnego szacunku i skupienia i nawet będąc bardzo zmęczonym, nie dało się mu niczego odmówić.
Rozmawiamy wyłącznie o "Idzie", a niezwykłe jest to, że jest pan także autorem zdjęć do poruszającego dokumentu "Joanna" Anety Kopacz. Również z oscarowymi szansami. Po dwóch filmach z rzędu o takim ciężarze gatunkowym może pan grymasić. Ale zaraz wchodzi pan znów na plan.
- Tak. Właśnie zaczynam w Bieszczadach zdjęcia do thrillera Wojtka Kasperskiego "Na granicy". Staram się wybierać takie projekty, o których wiem, że mogę dołożyć coś od siebie. Myślę, że to będzie taki film.
Osobną rozmowę o filmie Anety Kopacz "Joanna" zamieścimy tuż przed nominacjami do Oscarów 15 stycznia - red.
Autor: rozmawiała Justyna Kobus /kka / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Piotr Bernaś