"Daniel Day-Lewis, trzykrotny zdobywca Oscara, oficjalnie zdecydował o rozstaniu z aktorstwem" - doniósł magazyn "Variety", powołując się na informacje od rzeczniczki aktora. Próby dociekania, co stoi za decyzją aktora, rzeczniczka ucięła krótko: - To prywatna decyzja pana Lewisa i ani on, ani jego przedstawiciele nie będą jej komentować.
Przed trzema laty magazyn "Time" wybrał go najlepszym aktorem wszech czasów i większość kinomanów zgodziła się z tym wyborem. Od równie wybitnych kolegów - takich jak na przykład Robert de Niro czy Anthony Hopkins - różni go to, że nigdy nie rozmienił się na drobne, przyjmując role w średnich lub kiepskich filmach. Daniel Day-Lewis ma w swoim dorobku wyłącznie kreacje bardzo dobre lub wybitne w uznanych produkcjach świetnych filmowców.
Trzykrotny laureat Oscara (taką liczbą statuetek pochwalić się mogą oprócz niego jeszcze Jack Nicholson i Meryl Streep), znany jest również z tego, że bardzo długo pracuje nad każdą rolą. Dlatego gra znacznie mniej od swoich kolegów, co sam dowcipnie tłumaczy wrodzonym lenistwem. Podobnie komentował wiadomość o obwołaniu go najlepszym aktorem wszech czasów przez magazyn "Time".
- Nie zasługuję na ten tytuł. Jestem znacznie mniej zdolny niż moi wybitni koledzy i muszę nadrabiać to naprawdę ciężką pracą - mówił.
Laurence Olivier naszych czasów
Daniel Day-Lewis właśnie kończy pracę nad rolą w filmie Paula Thomasa Andersona, która tym samym będzie ostatnią w jego dorobku.
Swojego pierwszego Oscara odebrał za genialną kreację w obrazie Jima Sheridana "Moja lewa stopa" w 1989 roku. Jego bohater, artysta malarz zmagający się z porażeniem mózgowym, niemal całkowicie sparaliżowany, tworzy arcydzieła lewą stopą. By wypaść autentycznie, Daniel w czasie zdjęć nie schodził z wózka inwalidzkiego i nakazał ekipie, by go karmiła, a także nosiła na planie. A to był dopiero początek w porównaniu z tym, jakie warunki stawiał w kolejnych filmach.
Urodzony w Londynie syn irlandzkiego poety Cecila Day-Lewisa oraz aktorki Jill Balcon wychowywał się w otoczeniu ludzi sztuki. Ojciec karmił go wielką literaturą, a że był socjalistą, pozwalał na kontakt z "prostymi ludźmi" i uczył szacunku do ich pracy. To dzięki niemu, prócz aktorstwa, Daniel opanował także stolarkę i jest w niej równie dobry, co w zawodzie aktora. Ojciec zmarł, gdy Daniel miał zaledwie 15 lat. Zdążył jednak przekazać dzieciom miłość do Irlandii. To dlatego aktor nazywa ją swoją ojczyzną.
Kształcony w rygorystycznej szkole, ucieczkę od surowych reguł znalazł w warsztatach teatralnych. Szybko trafił na sceny West Endu i zaczął występować z powodzeniem w sztukach Szekspira. Jako duński książę u boku Judi Dench stworzył kreację, o której Londyn długo dyskutował. Przy okazji doprowadził do głębokiego wyczerpania nerwowego część zespołu aktorskiego, zyskując opinię genialnego szaleńca.
Od początku starannie dobiera role
Porównywany od początku do wielkiego Laurence'a Oliviera, tak jak on występuje z powodzeniem i w teatrze, i w filmie. Od początku starannie dobiera role. Na dużym ekranie zaistniał w 1986 roku dzięki filmom "Moja piękna pralnia" Stephena Frearsa oraz w kostiumowym "Pokoju z widokiem" Jamesa Ivory'ego. W ekranizacji dzieła Milana Kundery "Nieznośna lekkość bytu" stworzył fascynującą kreację lekarza seksoholika, który wbrew sobie staje się "wrogiem ludu" podczas praskiej wiosny.
Właśnie stamtąd ściągnął go i obsadził w "Mojej lewej stopie" Sheridan. Ten film przyniósł mu światową sławę.
Wielbiciel Stanisławskiego
Niebawem duet Sheridan - Day-Lewis miał stworzyć wspólnie kolejne arcydzieło. Był nim głośny film "W imię ojca", w którym Daniel zagrał Irlandczyka niesłusznie skazanego na 30 lat więzienia za zamach bombowy.
Przygotowując się do sceny przesłuchania, najważniejszej w filmie, zamknął się na kilka dni w celi, odmówił jedzenia i snu, a nawet kazał się ekipie... pobić. Efekt znów był niezwykły. I chociaż statuetkę dla najlepszego aktora otrzymał wtedy Tom Hanks za rolę geja chorego na AIDS w "Filadelfii", (pierwotnie proponowaną zresztą Day-Lewisowi), to Daniel był nieformalnym zwycięzcą oscarowej gali.
Kolejną złotą statuetkę odebrał za znowu całkiem inne kino - w filmie "Aż poleje się krew" Paula Thomasa Andersona zagrał bezwzględnego nafciarza z Nowego Meksyku, który zdobywa majątek, ale przegrywa życie. Wtedy posypały się propozycje od największych. Wybierał zawsze postaci skrajnie odmienne, występując zarówno w filmach kostiumowych, ("Wiek niewinności" i "Gangi Nowego Jorku" u Scorsese) czy choćby w opowieściach łotrzykowskich ("Ostatni Mohikanin").
O jego utożsamianiu się z granymi postaciami krążą legendy. Wielbiciel aktorskiej "metody Stanisławskiego" (polegającej na wejściu w rys psychologiczny granej postaci), z którą wcześniej kojarzono głównie Marlona Brando, a potem Roberta de Niro, zdetronizował ich obu dzięki dbałości o aktorski repertuar.
Trzeciego Oscara miał dostać za rolę 16. prezydenta Stanów Zjednoczonych - Abrahama Lincolna.
Prezydent jak żywy
Steven Spielberg proponował mu rolę Abrahama Lincolna aż trzykrotnie, nim wreszcie usłyszał "tak". Zdążył już w międzyczasie zaproponować ją także Liamowi Neesonowi, ale ten na szczęście odmówił. Lewisowi spodobało się, że Spielberg nie chciał kręcić biografii Lincolna. Opowiedział jedynie o czterech tygodniach z życia prezydenta, kiedy ten usiłował przeforsować w Kongresie 13. poprawkę do konstytucji znoszącą niewolnictwo.
Przygotowania do roli Day-Lewis rozpoczął od lektury listów, przemówień i biografii Lincolna. Otoczył się także jego zdjęciami, których kilka, zrobionych u schyłku życia prezydenta, ocalało. Analizował zewnętrzne podobieństwa do swojego bohatera - godzinami stał przed lustrem w filmowej charakteryzacji, a na koniec zaczął pracę nad głosem, opisanym jako "piskliwy i przenikliwy". Taki właśnie ma Day-Lewis na planie "Lincolna".
By zapewnić artyście komfort pracy, na wyraźne polecenie Spielberga podczas zdjęć zwracano się do niego "panie prezydencie". Sam Day-Lewis do Sally Field, grającej jego żonę, nawet pisał SMS-y XIX-wieczną angielszczyzną. Efekt końcowy jego pracy zwala z nóg, a Oscar był w tym przypadku formalnością. Trudno uwierzyć, że nigdy już nie powalczy o kolejnego.
Na osłodę kinomanom pozostaje obraz Paula Thomasa Andersona "Phantom Thread" z jego ostatnią rolą. Film trafi do kin na Boże Narodzenie.
Autor: Justyna Kobus / Źródło: "Variety", tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Imperial - Cinepix