"Żeby nie było śladów" - film Jana P. Matuszyńskiego miał w czwartek światową premierę podczas trwającego 78. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji. Marcin Meller w piątek komentował nieobecność na czerwonym dywanie Cezarego Łazarewicza - autora literackiego pierwowzoru scenariusza - pisząc między innymi o producentach "aroganckie dzbany". Kilka godzin później zareagował sam reportażysta, wyjaśniając, że nie czuł się pominięty. W nocy w obszernym oświadczeniu odpowiedział Leszek Bodzak, producent filmu.
"Żeby nie było śladów" Jana P. Matuszyńskiego w czwartek miał swoją uroczystą światową premierę podczas 78. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, gdzie jest jednym 21 tytułów Konkursu Głównego. Tradycyjnie - jak to na tego typu festiwalach bywa - przed pokazem na czerwonym dywanie zgromadzili się między innymi twórcy i członkowie obsady filmu.
Obok Jana P. Matuszyńskiego i jego żony, pojawili się producenci Aneta Hickinbotham i Leszek Bodzak, członkowie obsady: Sandra Korzeniak, Tomasz Ziętek, Agnieszka Grochowska, Tomasz Kot, Jacek Braciak, Robert Więckiewicz, Mateusz Górski, scenarzystka Kaja Krawczyk-Wnuk oraz projektant Tomasz Ossoliński.
Marcin Meller o nieobecności Cezarego Łazarewicza na czerwonym dywanie
Jedno ze wspólnych zdjęć z czerwonego dywanu komentował dziennikarz i autor książek Marcin Meller. "Kogo brakuje na tym zdjęciu? Może się zdziwicie, ale człowieka, bez którego nie byłoby tego filmu: Cezarego Łazarewicza, który napisał wstrząsającą, rewelacyjną książkę reporterską 'Żeby nie było śladów', na podstawie której zrobiono film" - zauważył prowadzący "Drugie śniadanie mistrzów" TVN24. Do facebookowego postu załączył zrzut ekranu ze zdjęciem, zaznaczając jedną z pozujących fotografom postaci.
"W kółku zakreślony jest projektant mody Ossoliński, dla którego znalazło się miejsce na dywanie, ale nie dla Łazarewicza. Pewnie Ossoliński zrobił im kiecki (ale nie Łazarewiczowi, który pożyczał garnitur od kolegi). Łazarewicz tylko napisał książkę dzięki której się dzisiaj pysznią. W ostatniej chwili przypomnieli sobie, żeby w ogóle go do Wenecji zaprosić. Ale przecież nie na czerwony dywan. Słuchajcie aroganckie dzbany! Gdyby nie pasja Cezarego, gdyby nie jego wrażliwość i poszukiwanie prawdy, lata pracy, gdyby nie jego genialna książka, to by Was tam nie było" - stwierdził.
W postscriptum Meller zaznaczył, że "nie ma nic do Tomasza Ossolińskiego". "Spoko gość, z tego, co pamiętam" - dodał. "Na zdjęciu jest po prostu (nie ze swojej winy) dowodem na patologię systemu producenckiego, a określenie 'aroganckie dzbany' kieruję do producenta Bodzaka i jego pomagierów" - napisał Meller.
W materiałach prasowych filmu Matuszyńskiego znajdujemy wzmianki, że scenariusz powstał na podstawie książki Cezarego Łazarewicza. Tak jest w przypadku plakatu, gdzie drobnym drukiem Łazarewicz jest wspomniany obok autorki scenariusza - Kai Krawczyk-Wnuk.
W zwiastunie pojawia się dwie plansze z napisami: "NA PODSTAWIE PRAWDZIWYCH WYDARZEŃ I REPORTAŻU NAGRODZONEGO NIKE" oraz "NA PODSTAWIE KSIĄŻKI CEZAREGO ŁAZAREWICZA". Do książki wielokrotnie odwoływał się Matuszyński podczas czwartkowej konferencji prasowej w Wenecji, a również w rozmowie z tvn24.pl jeszcze w lipcu tego roku.
W każdej informacji prasowej, jakie otrzymujemy w związku z wydarzeniami wokół filmu, pojawia się zdanie: "Film fabularny 'Żeby nie było śladów' oparty jest o wątki zawarte w bestsellerowym, nagrodzonym Literacką Nagrodą NIKE reportażu Cezarego Łazarewicza 'Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka'".
Sam Łazarewicz w rozmowie telefonicznej powiedział, że nie chce komentować sprawy. Ostatecznie umieścił na Facebooku komunikat, w którym pisze, że w Wenecji stał w miejscu wyznaczonym przez organizatorów.
"Nie czuję się pominięty. 'Żeby nie było śladów' widziałem w Wenecji i cieszę się, że Jan P. Matuszyński zrobił piękny film na podstawie mojej książki (scenariusz napisała Kaja Krawczyk-Wnuk). Bardzo dziękuje wszystkim, dzięki którym mogłem wejść na światową premierę i zapewniam, że pojechałby na koniec świata, by to zobaczyć, bo warto. Jankowi kibicuję i trzymam kciuki za jego sukcesy. Dziękuje moim przyjaciołom Marcinowi Mellerowi i Zygmuntowi Miłoszewskiemu za wsparcie, ale chłopaki, przecież wiecie, że największe szczęście, że dzięki temu filmowi ta historia pójdzie w lud i będzie poruszać ludzi. To teraz najważniejsze" - napisał Łazarewicz.
Miłoszewski: drodzy przyjaciele ze świata filmu - naprawdę?
Temat poruszony przez Mellera komentował również Zygmunt Miłoszewski, pisarz, którego książki kilkukrotnie były pierwowzorem dla produkcji filmowych i telewizyjnych. "Książka Czarka 'Żeby nie było śladów' o zabójstwie Grzegorza Przemyka jest mistrzowska. Nawet ja to mówię, a ja jestem #teamfikcja, nonfiki mi nie wchodzą. Łapie za gardło nie tyle zabójstwo, co pokazanie, jak można zaprząc całą machinę państwa do kłamstwa. Aktualne teraz i zawsze i na wieki wieków amen" - napisał w piątek Miłoszewski.
Miłoszewski kontynuował: "Czarek zrobił z tego wielką opowieść o istocie zepsutego, bezkarnego państwa. Dlatego dostał Nike – jako pierwszy reportaż w historii nagrody. Dlatego moi dobrzy znajomi z Aurum kupili prawa do ekranizacji. A Jan Matuszyński zrobił film, który dziś miał premierę na festiwalu w Wenecji. Oklaskiwaną na stojąco. Super, co nie? Zgadnijcie, kogo nie ma na czerwonym dywanie. Kto nie bierze udziału w konferencjach. Kto nie pozuje razem z ekipą. Właśnie ten pisarz, bez którego talentu, uporu, potrzeby opowiedzenia tej historii, jej zrozumienia – nie byłoby tego święta polskiej kultury".
Pisarz wyjaśnił, że zabrał głos, ponieważ "Czarka zna i lubi, i podziwia" oraz "jako literacki działacz czuje się odpowiedzialny za to, żeby walczyć o niepomijanie tych, którzy różne historie stworzyli, wymyślili, opisali". "To jest nagminne, i ja z bratem i Szczepan Twardoch i Jakub Żulczyk mamy podobne historie do opowiedzenia" - stwierdził Miłoszewski.
"Drodzy przyjaciele ze świata filmu – naprawdę? Skoro dzięki naszym pomysłom błyszczycie i opłacacie swoje rachunki, to zadbajcie choć trochę o nas, może wtedy wpadniemy na więcej pomysłów, dzięki którym będziecie mogli pobłyszczeć i opłacić więcej rachunków. Negocjuję teraz dwie umowy na ekranizację. Serio, zamierzam, zawrzeć w nich zapisy, że mam mieć miejsce na każdym czerwonym dywanie, smoking na miarę oraz pokój dla mnie i żony z widokiem na jakąś perłę architektury" - podsumował autor między innymi "Ziarna prawdy", który współpracował przy ekranizacji tego tytułu z Borysem Lankoszem. Pisarz w postscriptum zaznaczył, że to wszystko co napisał, nie dotyczy Lankosza, "który jest super gościem".
Jakub Żulczyk: w świecie filmu spotkało mnie więcej szacunku niż w świecie literatury
Wywołany przez Miłoszewskiego Jakub Żulczyk, również zabrał głos w sprawie. Autor między innymi "Ślepnąc od świateł" zaznaczył w komentarzu, że jego doświadczenia nie dotyczą producentów, z którymi pracował. "Nie mam żadnych cierpkich słów do przyjaciół ze świata filmu. Generalnie w świecie filmu spotkało mnie dużo więcej sympatii, supportu i szacunku dla mojej pracy niż w świecie literatury, gdzie ową sympatię, support i szacunek okazują mi jedynie (co oczywiście najważniejsze) czytelnicy" - wyjaśnił.
"Moja historia i zarazem jakiś tam mój żal dotyczy konkretnych osób, czyli organizatorów gali Orły, czyli nagrody, którą niby otrzymałem dwa razy jako scenarzysta serialowy (Orła za Serial Roku zdobyły i "Belfer", i "Ślepnąc..."), a tak naprawdę ani razu. Więc zostałem pominięty (jeszcze raz podkreślam - przez organizatorów gali) nawet nie jako autor pierwowzoru literackiego, ale jako członek ekipy, filmowiec wymieniony w napisach, który wykonał realną pracę przy jednym i drugim projekcie na każdym etapie developmentu" - stwierdził Żulczyk.
Reakcja Leszka Bodzaka - producenta filmu
Jeszcze w piątek próbowaliśmy uzyskać komentarz producentów filmu: Leszka Bodzaka i Anety Hickinbotham. Kontaktowaliśmy się również z firmą Aurum Film oraz polskim dystrybutorem Kino Świat. W rozmowie telefonicznej usłyszeliśmy od producenta, że "skoro Meller wywołał go do tablicy, odpowie, ale po powrocie do Polski". W nocy opublikował jednak obszerne oświadczenie, w którym odnosi się do słów dziennikarza.
Bodzak zwrócił uwagę, że Meller i Miłoszewski "stanęli dzielnie w obronie kolegi, czy nawet przyjaciela". "Jak się jednak okazuje, nikt z nich tak naprawdę nie sprawdził, czy tenże kolega jest pokrzywdzony i tej pomocy potrzebuje". Zaznaczył, że Łazarewicz "był na premierze w Wenecji jako jeden z pełnoprawnych członków ekipy".
Producent następnie przytoczył "kilka prostych informacji odnośnie specyfiki takiego festiwalu jak ten w Wenecji". "Bezpośrednie zaproszenie od organizatorów festiwalu w Wenecji otrzymały wyłącznie 3 (SŁOWNIE: TRZY) osoby z ekipy naszego filmu: reżyser i dwójka aktorów. Producent ma na to ZEROWY wpływ" - czytamy w oświadczeniu. Bodzak tłumaczył również, że możliwie jak największą liczbę zaproszeń dla delegacji udało się zdobyć dzięki pracy Anny Kot - PR menedżerce filmu oraz agentowi sprzedaży zagranicznej firmie New Europe Film Sales. Liczna delegacja - jak pisze Bodzak - mogła polecieć do Wenecji dzięki wsparciu finansowemu Polskiego Instytutu Filmowego czy Instytutu Adama Mickiewicza.
"Cieszymy się, że jako producenci wraz ze scenarzystką, Kają Krawczyk-Wnuk, mogliśmy chociaż siedzieć na widowni w trakcie konferencji prasowej - tylko na tyle nam pozwolono w tym zakresie. Oczywiście konferencja prasowa miała też swój limit uczestników - tak samo photo call po niej, gdzie dopuszczeni przez festiwal byli w naszym przypadku wyłącznie: reżyser, aktorzy, producenci i scenarzystka" - wyjaśnił producent.
"Podczas przejścia czerwonym dywanem ekipa jest ustawiana do zdjęć przez fotoreporterów w konfiguracjach, które oni uznają za stosowne. Mieliśmy własnego fotografa, który starał się w miarę możliwości oddzielnie robić nam zdjęcia w różnych podgrupach. Może jakieś opublikujemy. Ale tak, na jednym lub dwóch ze zdjęć dołączył do ekipy Tomasz Ossoliński! Dlaczego to jest zbrodnia "aroganckich dzbanów", skoro festiwale to również glamour, feeria barw, niezapomniane stroje? Taki jest ten świat" - zauważył.
Następnie Bodzak nawiązał do postu, jaki opublikował scenarzysta Andrzej Saramanowicz, który napisał: "W sprawie g**noburzy z czerwonym dywanem w Wenecji, i tym, kto ma po nim chodzić, a kto nie, nieśmiało chciałbym wszystkim kłótnikom przypomnieć, że prawdziwym autorem historii Grzegorza Przemyka nie jest ani Janek Matuszewski, ani Czarek Łazarewicz, tylko Czesław Kiszczak, a z żyjących to najbardziej Jerzy Urban"
"Ale nie umniejszając zasług wspaniałego reportażysty, czy Pan Meller widział film? Czy wie, ile osób przy nim pracowało? Czy ma świadomość, jak obraża przy tym takich ludzi jak reżyser, scenarzystka (która dokonała niezwykle trudnej sztuki adaptacji reportażu!), aktorzy, operator, scenograf, kostiumografka, charakteryzatorka, montażysta, kierownik produkcji i wielu innych twórców tego filmu, którzy pracowali nad nim przez ponad 1,5 roku, często kilkanaście godzin dziennie" - pytał Bodzak.
"Ze swojej strony dziękuję wszystkim wspaniałym pisarzom za dotychczasową współpracę. W tym oczywiście Czarkowi Łazarewiczowi za to, że zaufał nam przy adaptacji swojej książki. Po dzisiejszej 'aferze' o nazwie wspomnianej wyżej w nagłówku posta czuję jednak wyjątkowy niesmak. Z tego co zdążyłem zaobserwować, wielu przedstawicieli mediów żyło tym cały dzień. Przyznam jednak, że byli też tacy, którzy potrafili zadzwonić lub napisać i zapytać, co o tym sądzę. Wielkie ukłony również dla Magdaleny Lankosz i Borysa Lankosza. Obiecałem, że na wszystko odpowiem tylko raz, ale obszernie w nocy po powrocie z Wenecji i tak się właśnie stało. To jest moja odpowiedź. Innej nie będzie, bo w dalszą polemikę na poziomie 'a ja i tak wiem swoje, a ja w to nie wierzę', drogi Zygmuncie Miłoszewski, na pewno nie będę się wdawał. Tyle ode mnie" - podsumował Bodzak.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Marc Piasecki / Stringer/Getty Images Europe