– Bijcie tak, żeby nie było śladów – krzyknął dyżurny milicjant. Posłuchali. Bili mocno. Później lekarze stwierdzili, że obrażenia wyglądają tak, jakby ktoś przejechał po chłopaku samochodem. Grzegorz Przemyk umierał dwa dni. Machina peerelowskiej bezpieki tuszowała zabójstwo długie miesiące. Skutecznie.
Ta sprawa jest wszystkim znana. 12 maja 1983 r. Grzegorz Przemyk z przyjaciółmi świętował maturę na Starym Mieście. Wygłupiali się. Milicjantom to się nie spodobało. Przemyk trafił na komisariat na ul. Jezuickiej. Przez przypadek. Tam został brutalnie pobity. Umarł 14 maja w szpitalu po niewyobrażalnych cierpieniach. Sprawa, gdyby wydarzyła się w normalnym państwie, byłaby prosta. Tym bardziej że był świadek bicia.
Ale zabójstwo Przemyka wydarzyło się w PRL, a PRL postanowiła do niego się nie przyznawać. Aparat władzy ruszył na pełnych obrotach, by sprawę zatuszować, milicjantów oczyścić z zarzutów, a winą za śmierć obarczyć ludzi niewinnych. Udało się. Gdy nastała III RP, zaświtała szansa, że sprawiedliwości stanie się zadość. Nie stało się.
Wszystko to opisał Cezary Łazarewicz w książce "Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka". I choć ta sprawa jest wszystkim znana, to jest to pierwsza książka o niej. Została wydana 26 lat po końcu PRL.
MACIEJ TOMASZEWSKI, TVN24.PL: Jak usłyszałem o pańskiej książce, najpierw się zdziwiłem, że ktoś jeszcze chce napisać o Przemyku. Po chwili zdziwiłem się jeszcze bardziej, że nikt do tej pory o Przemyku nie napisał w ten sposób. Dlaczego to tak długo trwało, dlaczego nikt wcześniej tego nie napisał? I dlaczego pan musiał tę książkę napisać?
CEZARY ŁAZAREWICZ: Też się nad tym zastanawiałem. Mnie do tego zmusiła Barbara Sadowska, matka Przemyka. Siedząc w czytelni sądu, przeczytałem jej list w aktach – pisała, że kiedyś nadejdą takie czasy, że obłudę władz ktoś obnaży. To było 30 lat po śmierci tego chłopaka i nikt tego nie zrobił dotychczas. Były artykuły prasowe, fragmentaryczne wycinki całej sprawy, ale nikt nie napisał o ohydzie tego całego procesu, który się wtedy dokonał. Jeśli jest taki palec boży, który dotyka autora, to było wtedy. Poczułem, że muszę to zrobić.
Kiedy poznałem fragment tego, co robiła wtedy władza, poruszyło mnie to tak, że ciągle o tym opowiadałem. W końcu moja żona powiedziała: "to napisz o tym książkę". Wtedy ten pomysł zaświtał. I zacząłem się odbijać od wydawców. Ci, którym mówiłem, że jest taka świetna sprawa, że ją trzeba opisać, że to nawet nie chodzi o sprzedaż, ale o to, żeby ktoś to opisał, udokumentował i pokazał, jak to funkcjonowało, odpowiadali tak samo jak pan: "co można jeszcze napisać o tym Przemyku, wszyscy o tym wiedzą".
A ja miałem poczucie, że pierwszy raz można pokazać wszystkie strony tego konfliktu. Dla reportera jest to pociągające, że z jednej strony ma ofiarę i relacje wokół niej, a z drugiej kata i to, w jaki sposób kat prześladuje ofiarę. Nie miałem pewności, że się uda, ale wziąłem się za tę robotę. Prawdę mówiąc, to nie liczyłem, że to będzie aż takie przekopywanie się przez tony dokumentów, niechęć ludzką i dystans do tej sprawy. Myślałem, że mi wszyscy będą chcieli pomóc. Było przeciwnie – niewiele osób mi pomogło.
Mówi pan o postaciach z tej książki, czy, dajmy na to, archiwistach, kolegach dziennikarzach…?
Archiwiści byli cudowni, ale ci, którzy dostarczali materiał do archiwum, jak się dowiedzieli, że ja grzebię w tych archiwach, to je zablokowali. Część osób bliskich Przemykowi nie chciała się ze mną spotkać – np. najważniejszy świadek, Cezary F. Próbowałem namówić jego żonę, przekonać. Napisałem do niego list, ale on nie chciał o tym rozmawiać. Tłumaczę to traumą, którą ma z tamtych czasów. Kuba Kotański, który towarzyszył Przemykowi w czasie przemarszu przez Stare Miasto, też mi odmówił. Nie potrafiłem pokonać ich nieufności.
Ale przynajmniej pan chciał. A nie ma pan takiego wrażenia, że przez te ostatnie 25 lat nikt nie chciał?
Zrobił to w latach 90. – na tyle, ile mógł – Wojtek Tochman, reporter "Gazety Wyborczej". Dotarł do ojca Grześka – Leopolda Przemyka, jego dziewczyny – Marzeny Urban, a także do Cezarego F., którzy byli wtedy w innym stadium swojej traumy czy niechęci…
Wtedy kończył się pierwszy proces.
Tak. Ale później otworzyły się archiwa i pojawiło się mnóstwo ważnych dokumentów i relacji. Wiemy o wiele więcej. On pisał z punktu widzenia tych ludzi, a ja chciałem jeszcze dotrzeć do dokumentów. On nie znalazł żadnego ubeka, który by mu opowiedział, jak to było z drugiej strony. Ja co prawda też nie, ale znalazłem relacje tych ubeków: o co im chodziło, jak postępowali, jakie działania prowadzili.
Po Tochmanie już nikt tego nie ruszył – dlatego, że to wymagało ogromnej ilości pracy, a dzisiaj dziennikarstwo polega zwykle na szybkim pisaniu. Myślę, że to była główna przyczyna niechęci do tego tematu. To i przekonanie, że został on już wyeksploatowany.
Ale panu się to jednak udało. Po lekturze książki ma się wrażenie, że już wszystko wiadomo. Wiadomo przede wszystkim, kto zabił. Sądom ustalenie tego się nie powiodło. Ja do końca nie wiem, czy to była nieudolność, niechęć, czy splot tych dwóch rzeczy? Dlaczego pierwszy proces zakończył się kuriozalnym uniewinnieniem, a później apelacje ciągnęły się tak długo, że sprawa się przedawniła i w pewnym stopniu skończyła się dopiero w Strasburgu?
Mówił o tym Igor Bieliński podczas odsłonięcia tablicy Przemyka na bloku, w którym on mieszkał. Mówił, że nie wierzy w to, że postkomuniści blokowali tę sprawę, lecz że tak działało państwo. Z jednej strony przyczyną niewykrycia sprawców było to, że nie udało się złamać solidarności zomowców, którzy byli na ul. Jezuickiej. Oni nie mieli interesu w tym, żeby mówić prawdę, bo ci, którzy byli oskarżeni, z zasady nie mówili prawdy, a ci, którzy brali w tym udział, a byli tylko świadkami, nie poczuwali się do odpowiedzialności, żeby złamać peerelowską solidarność. A prokuratura nie była w stanie tego przełamać.
Druga rzecz – jeśli ślady zostały zatarte już w latach 80., to w praworządnym państwie była ogromna trudność, żeby skazać kogoś za konkretne przestępstwo, ponieważ jedynym świadkiem był Cezary F., który widział dynamiczne wydarzenie i nie był w stanie wskazać, kto konkretnie zadał śmiertelny cios. To był powód, dla którego nie znaleziono sprawców pobicia. A już nieudolność państwa i wymiaru sprawiedliwości sprawiła, że ta sprawa się przedawniła.
Ale to, że przez 26 lat wolnej Polski nie udało się skazać tych, którzy mataczyli, kłamali, tworzyli fałszywe dowody, nakłaniali świadków do fałszywych zeznań, sprowadzali śledztwo na boczne tory i najzwyczajniej w świecie naginali prawo, to jest wielki skandal. Nie mogę się z tym pogodzić. Bo nazwiska tych osób były znane od początku lat 90. Można było posadzić Kiszczaka i wszystkich, którzy fałszowali śledztwo na ławie oskarżonych. Śledztwo trwało kilkanaście lat i w końcu zostało umorzone w 2012 r. z powodu przedawnienia. To świadczy o zupełnym bezwładzie państwa.
Twierdzi pan, że to nie miało nic wspólnego z polityką, ale np. Piotr Lipiński, autor książki o Adamie Humerze, pisze, że jego bohater liczył na to, że jego proces się skończy, zanim skończy się władza SLD w 1997 r. Humer uważał, że do tego czasu wszystko będzie po jego myśli. Nie ma pan wrażenia, że połowa lat 90. to nie był najlepszy moment na rozliczenia? Zostawiając tezę o politycznym sterowaniu, czy ludzie nie mieli po prostu czego innego na głowie – chcieli się bogacić, chcieli do Unii…? Jak to było?
Poczucie sprawiedliwości, chęć wyjaśnienia wszystkich mrocznych spraw PRL, były na początku lat 90. ogromne. Sprawa Przemyka, Popiełuszki, Pyjasa – presja społeczna, żeby je wyjaśnić, była wielka. Tylko że z czasem wszystko rozeszło się po kościach. W 1990 r. śledztwo w sprawie śmierci Przemyka zostało wszczęte, a wyrok w pierwszej instancji zapadł w 1997 r. Siedem lat! Ci, którzy czekali na ten wyrok, sami siebie przekonywali, że musi to długo trwać, bo to nie PRL. Bardzo się zdziwili, gdy zapadł wyrok uniewinniający Ireneusza Kościuka, zomowca, który bił Przemyka. Czułem się tak, jakby nam wszystkim ktoś w pysk strzelił. To było trudne do zaakceptowania. Co tu dużo gadać, III RP nie poradziła sobie z tymi wszystkimi politycznymi śmierciami z lat 70 i 80. Ani z Pyjasem, ani z Przemykiem, ani z Popiełuszką.
O ile III RP, jak pan mówi, nie poradziła sobie z osądzeniem przestępstw PRL, to sprawa Przemyka pokazała, że PRL potrafił sobie radzić. Uderzył mnie wręcz absurdalny nakład sił, które włożono w to, aby sprawę Przemyka "skręcić". Dlaczego nie chciano się przyznać, że dwóch renegatów pobiło, za przeproszeniem, gówniarza, bo się stawiał?
Do końca nie wiem, bo trzeba by wejść w głowę ministra Kiszczaka. Ale wyobraźmy sobie go wtedy. To jest facet, który przychodzi z innego resortu, czyli z wojska, do MSW. Jest tam traktowany nieufnie i zabiega o to, żeby go zaakceptowano. Kiedy Kiszczak dowiaduje się o sprawie Przemyka, wzywa płk. Zajkowskiego, swojego zaufanego z kontrwywiadu wojskowego, i każe mu sprawdzić, czy to nie była sprawa polityczna i czy SB się w to nie mieszało. Zajkowski sprawdził i przekazał, że nie było w tym SB. I ja też nie natrafiłem na takie ślady.
Nie była to zaplanowana zemsta SB na Sadowskiej?
Nie, czysty przypadek. I to stwierdza Zajkowski i melduje Kiszczakowi: pobili go zomowcy, postawmy ich przed sądem, to jeszcze będziemy mieli za to punkty.
Władza mogła na tym coś zyskać.
Pewnie. To sugerował Kiszczakowi Zajkowski. "Przypadki pobicia zdarzają na całym świecie. Postawmy tych zomowców przed sądem, pokażemy, że nie tolerujemy bestialstwa" – tłumaczył.
Kiszczak potrzebował akceptacji szefa MO generała Beima, a gdy ten się nie zgodził postawić przed sądem swoich ludzi, Kiszczak położył uszy po sobie. Nie chciał z całym pionem milicyjnym zadzierać. Od tego momentu zaczyna się ochrona zomowców z podzamojskich wsi. Kiszczak, który pięć minut wcześniej był gotów sprawę wyjaśniać, teraz jest równie zdecydowany ją zatuszować. To się dzieje między 20 a 25 maja, a wszystko, co następuje przez następne 14 miesięcy, jest konsekwencją tej decyzji.
Przy tym, co teraz wiemy o Kiszczaku i jego działalności przedtem i potem, aż trudno uwierzyć, że wtedy ugiął się pod presją struktur.
Ja też myślałem, że to jest silny, bardzo wpływowy minister, który trząsł całym resortem. Ale to jest myślenie z perspektywy 1989 r., a perspektywa roku 1983 jest trochę inna. On przychodzi do resortu w roku 1981 i naprawdę jest ciałem obcym. Tam kariery robili ubek z ubeka, faceci, którzy w lasach walczyli z "kontrrewolucją" w latach 40. To była sól tego resortu. A ten facet przychodzi z wojska, boi się buntu i niechęci.
Liczył pan, że jeszcze coś wypadnie z szafy Kiszczaka? Miało co jeszcze wypadać?
Nie sądzę. Wiem, że Kiszczak miał dokładną wiedzę o tym, kto tego chłopaka pobił. W lipcu 1983 r. odbyła się w Komitecie Centralnym narada na najwyższym szczeblu, na której on nagle mówił: "co tacy chłopcy jak Bogusław Bielec i Kościuk mają z tym wspólnego?". Na tej podstawie domniemywam, że skoro minister zna nazwisko jakiegoś zomowca, to miał jasny przekaz o tym, kto i jak brał w tym udział. Myślę, że kierownictwo komisariatu na Jezuickiej wiedziało, kto bił, wiedzieli poszczególni zomowcy i na pewno taka informacja została przekazana wyżej, skoro Kiszczak znał nazwisko Bielca. Chciałbym, żeby odnalazł się taki dokument, żeby przekonać się ostatecznie.
A czy liczy pan na to, że sprawcy poczują wyrzuty sumienia i powiedzą, jak było? A może już sobie wmówili, że tego nie zrobili, że tam się nic nie stało, że oni są ofiarami?
Czy jest szansa, że oni się będą poczuwać do winy? Albo nastąpi to w sposób naturalny, czyli za sprawą Ducha Świętego, albo cudowny, będą gryzły ich wyrzuty sumienia, uderzą się w pierś i w końcu opowiedzą o swoim udziale w śmiertelnym pobiciu maturzysty. Cuda się zdarzają, ale rzadko wśród zomowców.
Kościuk przez 30 lat nie powiedział w sądzie ani słowa. Dlaczego? Bo tak doradzał mu resort. Kiszczak się bał, że jak dwaj adwokaci wspomagający matkę Przemyka – Maciej Bednarkiewicz i Władysław Siła-Nowicki – wezmą Kościuka w krzyżowy ogień pytań, to on po prostu się pogubi. Dlatego milczał.
Stąd uderzenie w Bednarkiewicza i Siłę-Nowickiego.
Tak, ta sprawa była rozgrywana na wielu frontach. Niech pan popatrzy na to jak na partię szachów, gdzie z jednej strony są bezbronni ludzie, a z drugiej cały aparat władzy: jak ludzi zapędzić w kozi róg, jak ich poniżyć, odebrać godność, wiarygodność. Strasznie obrzydliwa rzecz.
A propos. Na jednym ze spotkań autorskich pani z księgarni powiedziała mi, że zachęcała ludzi, żeby przyszli na to spotkanie, ale oni mówili jej, że przeczytali książkę i nie przyjdą, bo nie chcą już więcej o tej ohydzie PRL słuchać. Też ich trochę rozumiem. Ja pisałem, bo byłem wkurzony. Jestem starszy od pana i te czasy pamiętam, ale nie zdawałem sobie sprawy z poziomu uwikłania i z tego, że to wszystko było możliwe. Pan mówi, że sobie tego nie wyobraża, ale pan ma 33 lata, ja mam 49, pamiętam tamte czasy świetnie. Tylko wydawało mi się, że jest granica, której nawet wtedy to państwo nie przekroczyło. Ale nie było takiej granicy. A najbardziej ohydne jest to, że matka, która straciła syna, była oskarżana o najgorsze rzeczy. Rozpuszczano plotki o jej złym prowadzeniu się, o nadużywaniu alkoholu, ale najgorsze, że władza próbowała zrobić z niej współwinną śmierci syna, atakując wprost, że za późno poszła do lekarza, że zabrała tego chłopaka z pogotowia.
Bohaterowie tej książki zniknęli. Nie mówię o sprawcach, ale o Cezarym F., który chce być F., sanitariuszach, którzy "nie wygrali" swojej historii. I przede wszystkim zaginął sam Przemyk. Gdyby pan nie napisał tej książki, to byśmy o nim nie rozmawiali przy okazji kolejnej rocznicy.
To był mój cel. Chciałem sprawę Przemyka wyjąć z mroków niepamięci. A ci ludzie, o których pan mówi… Co oni mieli zrobić? Oni są połamani całkowicie. Dzisiaj to są 50-latkowie, którzy często nie mogą wyjść z traumy roku 1983. Jakby pana nagle przez rok mieliła machina państwowa, dowiadywałby się pan, że jest jednocześnie homoseksualistą i ma romans z matką ofiary… Tak Cezaremu F. łamano życie.
A Przemyk i Sadowska? Faktycznie, zostali zapomniani, bo ich historia przestała poruszać. To właśnie największy problem z lansowaną przez władze polityką historyczną. Są sztandary, przemówienia, prelekcje, tylko że te historie sprzed lat zamiast budzić emocje, nudzą. Chciałem, żeby tak jak mnie historia Grzegorza Przemyka poruszyła też czytelników. Próbowałem przywrócić pamięć o tych ludziach i czasach, by czytelnicy mogli poczuć tamte emocje.
Jak pan czyta teksty o Przemyku, to zwykle to są kalki językowe: "bestialsko pobity przez milicjantów maturzysta zginął", "matka-poetka opłakująca syna – ofiarę komunistów". To nic nie znaczy. Pokażmy, kim była ta poetka, kim był ten radosny i uśmiechnięty chłopak, to może kogoś ta historia poruszy.
Mnie historia Przemyka kształtowała. Miałem 16 lat, gdy o niej usłyszałem. Mnie i moim kolegom trudno było uwierzyć, że władza chroni sprawców śmiertelnego pobicia maturzysty. Miesiąc po śmierci Przemyka byłem w Warszawie, poszedłem na jego grób, pamiętam te stosy kwiatów, rozmowy przy kościele św. Anny, ulotki. Było to ważne wydarzenie. Zapomniałem o nim, wyparłem z siebie, ale gdy w kwietniu 2013 r. w archiwum IPN zacząłem czytać akta tej sprawy, to przypomniałem sobie mój gniew sprzed 30 lat. Potem była już tylko bezsilność, że nic więcej nie mogę zrobić, jak tylko opisać te wszystkie draństwa. Gniew i bezsilność sprawiły, że ta książka w ogóle powstała.
Postscriptum
VII 1984 r. – po wyreżyserowanym śledztwie i procesie sąd uwalnia od zarzutu pobicia Przemyka Ireneusza Kościuka (to on zatrzymał chłopaka) i Arkadiusza Denkiewicza (to on krzyczał: "Bijcie tak, żeby nie było śladów"). Jednocześnie na 2 i 2,5 roku więzienia skazani zostali za nieudzielenie pomocy pobitemu dwaj sanitariusze.
1989 r. – wyroki zostają uchylone, proces rozpoczyna się od nowa.
IV 1997 r. – Ireneusz Kościuk zostaje uniewinniony, Denikiewicz zostaje skazany na 2 lata więzienia, ale opinia psychiatrów powoduje, że nie trafia za kraty. Oficer Komendy Głównej MO Kazimierz Otłowski zostaje skazany na 1,5 roku w zawieszeniu za próbę zniszczenia akt sprawy Przemyka w 1989 r. (po apelacji zostanie uniewinniony).
VI 2000 r. – w trzecim procesie Kościuk zostaje uniewinniony z braku dowodów.
2001 r. – w styczniu Sąd Apelacyjny w Warszawie orzeka, że od 1 stycznia 2000 r. sprawa śmierci Przemyka jest przedawniona. We wrześniu 2001 r. Sąd Najwyższy orzeka, że przedawnienie upłynie dopiero w 2005 r.
2004 r. – w styczniu warszawski Sąd Okręgowy znów uniewinnia Kościuka, w czerwcu 2004 r. Sąd Apelacyjny uchyla to uniewinnienie.
V 2008 r. – warszawski Sąd Okręgowy tym razem skazuje Kościuka, uznając, że był jednym z trzech milicjantów, którzy bili Przemyka.
XII 2009 r. – Sąd Apelacyjny prawomocnie uznaje, że sprawa Przemyka przedawniła się 1 stycznia 2005 r.; zarzuty utrudniania wyjaśnienia śmierci Przemyka zostają postawione Czesławowi Kiszczakowi.
VII 2010 r. – Sąd Najwyższy potwierdza, że sprawa zabójstwa jest przedawniona i oddala kasację ministra sprawiedliwości od jej umorzenia.
XI 2012 r. – Instytut Pamięci Narodowej umarza postępowania przeciwko Kiszczakowi i 20 innym podejrzanym.
V 2013 r. – warszawski sąd utrzymuje w mocy decyzję śledczych IPN.