Dawno już gdyńska publiczność nie prezentowała takiej euforii, jak po (i w trakcie) projekcji filmu Łukasza Palkowskiego "Bogowie". Opowieść o trzech latach z życia Zbigniewa Religi (w tej roli rewelacyjny Tomasz Kot) doczekała się owacji na stojąco. Na liście faworytów są też świetny "Fotograf" Krzystka i "Miasto 44" Komasy.
Choć nie ma w tym roku w Gdyni filmu, który zdecydowanie wyrastałby ponad pozostałe produkcje, (jak w "Ida" Pawlikowskiego w 2013 roku) niesprawiedliwością byłoby narzekać na poziom imprezy. Z roku na rok jest on coraz bardziej wyrównany i coraz trudniej w konkursie głównym o tytuły, których musielibyśmy się wstydzić. Przed wprowadzeniem przed czterema laty selekcji filmów, była to norma.
Przyjęcie sześciominutową owacją na stojąco filmu Łukasza Palkowskiego wskazuje wyraźnie na faworyta publiczności. Sympatie widzów często rozmijają się jednak z ocenami jurorów, nie należy więc upatrywać przedwcześnie zwycięzcy w tej kategorii.
Nagroda dla Tomasza Kota w roli Zbigniewa Religi wydaje się być jednak przesądzona. Można się spodziewać, że konkurować będą z nim bohaterowie znanych już widzom obrazów z początku roku - Robert Więckiewicz jako pisarz-alkoholik w "Pod Mocnym Aniołem" oraz Marcin Dorociński jako tytułowy "Jack Strong".
Obaj panowie wyjeżdżali już aktorskimi nagrodami z Gdyni i szanse Kota na zwycięstwo wydają się być niezagrożone.
Religa niezłomny. Genialny Tomasz Kot
O ile środa na festiwalu w Gdyni upłynęła pod znakiem kina kryminalnego - dwa intrygujące obrazy reprezentujące ten gatunek ("Jeziorak" Michała Otłowskiego i "Fotograf" Waldemara Krzystka), to mocni kandydaci do laurów jury, o tyle czwartek zdecydowanie należał do Palkowskiego.
Reżyser znalazł klucz-wytrych dla opowieści o początkach kariery zawodowej Zbigniewa Religi, przypadającej na siermiężne lata 80. Co ciekawe, w filmie Palkowskiego - celowo przerysowana i drażniąca, na wpół groteskowa, ta rzeczywistość siermiężna wcale nie jest. - Chcieliśmy na przekór wszystkiemu zrobić film jasny – mówił na konferencji Palkowski. I to mu się udało.
Film nie jest też opowieścią o sukcesach przyszłego profesora kardiochirurgii. Przeciwnie, tę historię znaczą klęski, to one popychają akcję do przodu, pokazując zarazem niezłomność i wyjątkowość bohatera. Śledzimy więc jego walkę o powstanie słynnej potem kliniki kardiochirurgii w Zabrzu, zmagania z głupotą urzędników i brakiem wrażliwości partyjnych kacyków, dla których ani ludzkie zdrowie, ani szansa na pionierskie zabiegi medyczne, nie są żadnymi priorytetami. Patrzymy jak w prymitywnych warunkach, grupa zapaleńców, jaką zgromadził wokół siebie Religa, dokonywała cudów.
Warto dodać, że to również film o cenie, jaką Zbigniew Religa zapłacił za swój wielki sukces. Nie oglądamy więc na ekranie człowieka-pomnika. Przeciwnie, widzimy postać pełną słabości, jakie są udziałem każdego z nas. Religa klnie jak szewc, zwalnia w ekstremalnych okolicznościach jednego dnia połowę personelu, by następnego przywracać tych samych ludzi do pracy. No i pije na umór, gdy na stole umierają mu kolejni pacjenci.
Mądrość rodziny profesora, która pozwoliła pokazać twórcom człowieka z krwi i kości, to jeden z ważnych elementów, jakie zdecydowały o sukcesie tego filmu.
Kreacja Tomasza Kota w roli Religi przejdzie z pewnością do historii naszego współczesnego kina. Kot nie tylko upodobnił się do profesora genialnie naśladując jego ruchy, mimikę, sposób chodzenia. Zrobił znacznie więcej. Wyposażył swojego bohatera w empatię i życzliwość dla świata, z jakiej słynął profesor. Wielka, przejmująca kreacja warta każdej nagrody. Oby doceniło ją gdyńskie jury.
Warszawska apokalipsa w Gdyni
Skrajnie innym dziełem przedostatniego dnia pokazów był najbardziej chyba oczekiwany polski tytuł tego roku - "Miasto 44" Jana Komasy, o którym pisaliśmy już wielokrotnie.
Film trafił w piątek do naszych kin, a pokaz w Gdyni zbiegł się z tymi w całym kraju. Zapewne nie wszyscy zaakceptują naturalizm wyzierający z obrazu Komasy, który prawdziwym bohaterem uczynił miasto-Warszawę i pokazał jej zagładę. Uczynił to zderzając rzeczywistość powstańczej stolicy z emocjami młodziutkich bohaterów, o których losach opowiada w oniryczno-impresyjnych scenach, jakby wyjętych ze snu.
Nie sposób opowiedzieć o tym filmie w kilku zdaniach, ale Komasa wywiązał się z powierzonego mu zadania znakomicie. Zrobił kino z epickim oddechem, wpisał je w popkulturowe kody, ale w sposób tak przekonujący, że nie mamy poczucia, iż nie konweniują one z epoką, w której rozgrywa się akcja.
Mimo że na ekranie dokonuje się rzeź ani przez moment nie mamy poczucia, że twórca epatuje przemocą. Przeciwnie. Wiemy, iż pokazuje wydarzenia takimi, jakimi były. Wraz z zagładą miasta dokonuje się też zagłada topniejącego oddziału młodych powstańców.
Zdjęcia ginącej stolicy oprawione wspaniałą muzyką Antoniego Komasy-Łazarkiewicza, uwiarygodnione wstrzemięźliwymi kreacjami debiutujących w większości aktorów, budują przejmująco prawdziwe kino. Nazwiska Józefa Pawłowskiego, Zofii Wichłacz, Anny Próchniak z pewnością nie raz jeszcze usłyszymy. Antoniego Królikowskiego znamy już znacznie lepiej.
Jan Komasa nie miał łatwego zadania. Po współczesnej w każdym calu "Sali samobójców" przeniósł się do historycznego kina, obarczony presją wynikającą z wagi tematu i naszych oczekiwań. Poradził sobie.
Dziś ostatni dzień konkursowych pokazów w Gdyni. O tym kogo doceni jury dowiemy się już jutro późnym wieczorem.
Autor: Justyna Kobus//plw / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Next Film