Zapamiętamy go przede wszystkim jako "Wielkiego Szu" z filmu Sylwestra Chęcińskiego - diabolicznego szulera, któremu chciało się kibicować. Ale także jako bohatera "Sanatorium pod Klepsydrą" Wojciecha Hasa i charyzmatycznego dziedzica księstwa pszczyńskiego z "Magnata" Filipa Bajona. Odszedł ostatni taki amant.
Był amantem od stóp do głów, jednym z największych w historii naszego kina. Wielkim, niezwykłym aktorem, ale także pisarzem i poetą. Najgłośniejszą swoją rolę stworzył prawdopodobnie w "Wielkim Szu" Sylwestra Chęcińskiego, sensacyjnej opowieści o podstarzałym szulerze, którego "diaboliczny uśmiech" i nieskrywany sarkazm (czy też cynizm) złożyły się na jedną z najbardziej wyrazistych postaci polskiego kina ostatnich kilku dekad.
Jan Nowicki nigdy nie ukrywał, że w jakimś sensie miał obsesję na punkcie przemijania. - Starość i przemijanie fascynowały mnie już w młodości – wyznawał. O nich też jest większość jego tekstów i wierszy. Najbardziej przekonujący był także w rolach, które w jakiś sposób eksplorowały ten temat, zarówno w filmie, jak w teatrze. Stąd wielkie, niezapomniane kreacje filmowe w "Sanatorium pod klepsydrą", w "Magnacie" Filipa Bajona czy w "Dzienniku dla moich ukochanych" Marty Meszaros.
Każdy, kto zetknął się z Janem Nowickim, zapamięta jednak przede wszystkim, jak charyzmatyczną był postacią.
W szponach Dostojewskiego
Urodził się tuż po wybuchu drugiej wojny światowej, 5 listopada 1939 roku w Kowalu pod Włocławkiem. Mówił o nim "miasteczko z jednym rynkiem, gdzie urodził się także nasz król Kazimierz Wielki". W swojej książce "Jan Nowicki - droga do domu" tłumaczył, że jego pokolenie "wzięło się z naturalnego odsiewu, przeżył tylko ten, kto wytrzymał". Starsze rodzeństwo zmarło na szkarlatynę, przeżył on i jedyna siostra. Młodo na gruźlicę zmarł także ojciec artysty.
Na pytanie, co mały chłopiec może pamiętać z wojny, mówił mi w wywiadzie: "O dziwo, pamiętam wojnę. (…) Śmierć ojca - 38-letniego mężczyzny na gruźlicę, leczenie go psim smalcem. Miałem 4 lata. Rosjanie dali mi landrynkę, bym im pokazał, gdzie ukrywają się Niemcy. I pokazałem. Pamiętam strzały na progu, gdy ją gryzłem. Jednego martwego Niemca postawili nagiego na skrzyżowaniu, na strasznym mrozie. Ale jak pani spyta, czym dla mnie była wojna, nie odpowiem. Bo nie wiem".
Bardzo wcześnie, jako 13-latek wyjechał z rodzinnego Kowala. Nim zdał maturę, siedmiokrotnie zmieniał szkołę, i to nie z własnej woli. Twierdził, że aktorem został przez przypadek, uciekając przed wojskiem. Dostał się do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie, gdzie w 1964 roku zrobił dyplom. Zadebiutował niemal natychmiast w "Zaproszeniu do zamku" na deskach Starego Teatru w Krakowie, związując się z nim na długie lata. Tam stworzył swoje najważniejsze role teatralne, z których warto przypomnieć przede wszystkim Mikołaja Stawrogina z "Biesów" Dostojewskiego – w pamiętnym przedstawieniu Andrzeja Wajdy z 1971 roku.
Nowicki, grając Stawrogina, pokazał demona zepsucia. Nie bez racji pisano potem, że ta postać zaciążyła wyraźnie na całokształcie jego pracy aktorskiej, że "z niej wywodzi on swe korzenie, swe aktorskie powołanie”.
Na ekranie debiutował w "Pierwszym dniu Wolności" Forda, ale pierwszą dużą rolę filmową – kapitana Wyganowskiego w "Popiołach" zagrał także u Wajdy. Dzięki tym rolom młody aktor od razu został dostrzeżony i chwalony przez krytyków. Posypały się kolejne propozycje. Przede wszystkim pojawił się w "Barierze" u Jerzego Skolimowskiego, gdzie wcielił się w postać wręcz dla niego stworzoną – w młodego studenta, który planuje bogato się ożenić i żyć w dobrobycie. Wszystko się zmienia, gdy poznaje dziewczynę, która przewróci do góry nogami jego hierarchię wartości.
Szybko uwiódł widownię, a wraz z nią reżyserów, którzy docenili jego wszechstronność i aparycję. Sprawdzał się zarówno w filmie współczesnym, jak i w kostiumowym, z epoki. Z jednego planu filmowego wpadał na drugi, wszyscy chcieli, by u nich grał. Był więc Ketlingiem w "Panu Wołodyjowskim" Jerzego Hoffmana, a poza piękną Krzysią wzdychała do niego cała damska część Polski. Zaraz potem pojawił się w "Trzeciej części nocy" Andrzeja Żuławskiego i w "Anatomii miłości" Romana Załuskiego, gdzie za partnerkę miał znów Barbarę Brylską. Miał już wtedy status pierwszego amanta naszego kina, choć stał się nim jakby od niechcenia, i w przeciwieństwie do rywalizującego z nim o to miano Andrzeja Łapickiego, traktował to z przymrużeniem oka.
W "Sanatorium pod klepsydrą" według Schultza, w jednym z najpiękniejszych polskich filmów, genialnie zrealizowanym przez Wojciecha Jerzego Hasa, wcielił się głównego bohatera, Józefa. Bohater odwiedzał sanatorium doktora Gotarda (Gustaw Holoubek), w którym leczył się jego zmarły ojciec. W tym niezwykłym miejscu przenosił się w przeszłość, w której ojciec nadal żył, a on ponownie był małym chłopcem. Widział żydowskie miasteczko, rodzinny dom i księżniczkę Biankę, która odrzuciła jego miłość.. Film będący poetycką refleksją dotyczącą przemijania i sensu życia, skupiał się na tym, co Nowickiego najbardziej interesowało w sztuce.
"Aktor to bardzo przeciętny człowiek"
Krytycy porównywali młodego Nowickiego do słynnego włoskiego amanta, potem też reżysera, Vittorio Gassmana. Faktycznie istniało między nimi zewnętrzne podobieństwo, ale były też różnice. "W aktorstwie Nowickiego nie było cienia okrucieństwa, raczej czaił się tam 'sabat czarownic'" - zauważał Dariusz Domański. I to określenie idealnie pasuje do Jana Nowickiego.
Lata 70. były rogiem obfitości – filmy Zanussiego, Szulkina, a wreszcie Marty Meszaros, która niemal na trzy dekady została także jego życiową partnerką, uczyniły Nowickiego jednym z najbardziej rozchwytywanych aktorów dużego i małego ekranu. A przecież wciąż grał także wielkie role w teatrze. Jak choćby Wielkiego Księcia w "Nocy listopadowej" według Wyspiańskiego, znów w adaptacji Wajdy. A jednocześnie miał poczucie, że czas pędzi, że do niektórych ról już jest za stary.
"Bardzo wcześnie miałem pierwszą potyczkę z czasem - zaraz po dwudziestce. Uchodziłem za atrakcyjnego, podobałem się kobietom, ale właśnie wtedy poczułem po raz pierwszy, że młodość jest tylko chwilą. Że zaraz przeminę, zniknę, przestanę istnieć. Ta świadomość mnie poraziła. I zrozumiałem, że przez prawdziwe, pełne życie, trzeba przejść ze śmiercią w tle, niezależnie od tego, czy jest się sławnym, bogatym czy przeciwnie. Zdumiewają mnie ludzie, którzy żyją tak, jakby nigdy nie mieli umrzeć" - mówił mi we wspomnianym wywiadzie, pytany o źródła tej "obsesji".
Był już wtedy ojcem Łukasza Nowickiego, który narodził się ze związku aktora z Barbarą Sobottą, oraz córki Sajany, będącej owocem związku z Ireną Paszyn. Z żadną z kobiet nie związał się jednak na stałe, co sprawiło, że do aktora przylgnęła opinia wielkiego kobieciarza. W 1983 roku był już w wieku, w którym idealnie pasował do roli zblazowanego faceta po przejściach, do tego nie byle jakiego "kanciarza"- Wielkiego Szu. Chęciński nie miał wątpliwości, że trafia w "dziesiątkę", obsadzając go w tej roli.
Film był wielkim sukcesem, także kasowym. Obejrzało go ponad 2 mln widzów. Oszust-filozof przeciwstawiony prostaczkowi, który myśli jedynie o łatwym zarobku, był swego rodzaju przypowieścią o winie i karze. Wielki Szu wiedział, co na zawsze stracił i nie potrafi wygrać tego, czego pragnął najbardziej. Jego historia nie ma happy endu.
Jan Nowicki już wtedy kreował własny wizerunek, lubił mieć nad nim kontrolę. Sam przyznawał: "z moimi cytatami trzeba uważać, bo one często są kłamstwem, prowokacją. Biorą się z umiłowania do frazy. Jak mi się fraza spodoba, to nawet nie musi mieć sensu". Udawał więc nonszalancję, choć w głębi duszy wcale nonszalancki nie był, mówił lekceważąco o swoim zawodzie, który był dla niego niemal wszystkim. "Aktor to bardzo przeciętny człowiek, im bardziej przeciętny, tym lepiej"- miał zwyczaj kpić. A jednocześnie przyznawał, nie umie żyć bez aktorstwa.
Mając 70 lat po raz pierwszy stanął na ślubnym kobiercu. Małżeństwo z dawną tancerką, Małgorzatą Potocką przetrwało 6 lat. W 2016 roku ożenił się ponownie ze swoja byłą menadżerką Anną Kondratowicz, która jak mówił - przywróciła mu chęć życia.
Jeszcze nie wieczór
W filmowym dorobku Jana Nowickiego doliczymy się ponad 200 ról. Przynajmniej kilkanaście z nich to wybitne kreacje. Jest na pewno wśród nich ta z "Magnata" Filipa Bajona - opowieść o księciu Hansie Heinrichu von Teussie, jednym z ostatnich dziedziców księstwa Pszczyńskiego i jego synach. Grający księcia Jan Nowicki stworzył bodaj największą obok Wielkiego Szu, (dla niektórych największą), swoją rolę. To dzięki niemu film porównywano do obrazów Luchino Viscontiego, bo także opowiada o końcu świata arystokracji, o tym, jak jej przedstawiciele go przeżywali.
Sam Nowicki niezwykle lubił też jeden z ostatnich swoich "dużych" filmów: "Jeszcze nie wieczór" Jacka Bławuta, za rolę w którym otrzymał w Gdyni Złote Lwy za Najlepszą Rolę Drugoplanową. W tej opowieści o miłości, przemijaniu i starych aktorach - ich dziwactwach i marzeniach by zagrać jeszcze raz ostatnią wielką rolę, zagrał w zasadzie... siebie - starego gwiazdora, którego pojawienie się burzy życie pensjonariuszy Domu Aktora. Jego bohater ma bowiem wszystkie jego cechy, z jednym wyjątkiem - Nowicki nie miał w sobie nic z kabotyna. Bał się kabotyństwa i nie znosił go. W rozmowie przed kilku laty, powiedział mi: "Aktor, który czuje się spełniony, jest kabotynem. I to widać po nim, wystarczy spojrzeć jak się kłania. Aktorzy, którzy kłaniają się zawstydzeni, to ci, którzy wstydzą się, że się otworzyli, albo, że otworzyli się za mało. Mają uczucie niedosytu. Ci, którzy są szczęśliwi, że dali z siebie wszystko, to właśnie kabotyni"
Na pytanie o to, jak on sam się kłania, odpowiedział: "Do połowy. Choć nie jestem pewien, czy to chroni mnie przed kabotyństwem. Tak naprawdę to, co my aktorzy robimy, żyje najpełniej w ludzkiej pamięci, w legendzie. Wtedy pięknieje w oczach widza. Tylko zwykle nie jest już nam już dane tego zobaczyć".
Źródło: tvn24.pl