Mamy do czynienia z dziesięcioleciem, w którym zalśniły nowe osobowości reżyserskie. W tym czasie swoją mocną pozycję potwierdziło także średnie pokolenie twórców - ocenia krytyczka filmowa Ola Salwa. Katarzyna Borowiecka zwraca uwagę, że w ostatnich pięciu latach dyskusja o amerykańskim środowisku filmowym toczyła się wokół kilku hasztagów: #MeToo, #AskForMore czy #OscarsSoWhite. Alicja Myśliwiec zaznacza, że "minione lata w kinie to również śmiałe interpretacje historii".
1 stycznia 2020 roku obudzimy się w latach dwudziestych XXI wieku. Tuż przed nowym dziesięcioleciem nasuwa się pytanie: jak zapamiętamy lata "naste" XXI wieku (2010-2019)? Co działo się w tym czasie w filmie? Po jakie obrazy z tego dziesięciolecia będą sięgać przyszłe pokolenia?
Na te pytania odpowiadają dziennikarki i krytyczki filmowe.
Katarzyna Borowiecka, dziennikarka filmowa, Trójka Polskie Radio
Trudno uchwycić to filmowe dziesięciolecie w kilku zdaniach komentarza. Warto zauważyć, że szczególnie w drugiej połowie drugiej dekady XXI wieku dyskusja o amerykańskim środowisku filmowym toczyła się wokół kilku hasztagów. Przede wszystkim mieliśmy #MeToo, który powstał dzięki artykułom prasowym oraz wystąpieniom wielu aktorek. Poruszyło to lawinę, która ukazała, jak mocno zdegenerowane jest hollywoodzkie środowisko. O ile był to bardzo ważny hasztag, to niejedyny. Był również #AskForMore, czyli apel o to, by pytać kobiety filmu o więcej, żeby traktować kobiety z taką samą powagą, z jaką traktuje się mężczyzn. Pojawił się również #OscarsSoWhite, który wzbudził dyskusję wokół listy nominacji do Oscara w kategoriach aktorskich. Narodził się w 2015 roku, a przybrał na sile w roku kolejnym, gdy okazało się, że drugi rok z rzędu zabrakło wśród nominowanych aktorów afroamerykańskich. Spowodowało to w amerykańskich warunkach poważną dyskusję na temat reprezentacji mniejszości rasowych. O ile sytuacja Afroamerykanów nieco się zmieniła, to o swoje należne miejsce upominają się mniejszości latynoska i azjatycka.
Zostało to podchwycone głównie przez seriale, ale warto przypomnieć jedną z najważniejszych disneyowskich produkcji animowanych ostatnich lat - "Coco" - która opowiada o meksykańskim święcie zmarłych. Pełną obsadę składającą się z przedstawicieli mniejszości azjatyckiej miała komedia "Bajecznie bogaci Azjaci".
Mijające dziesięć lat to także triumfalny pochód komiksowych superbohaterów przez srebrny ekran. Szczególnie w przypadku filmowego uniwersum Marvela, po tym jak w 2007 roku szefostwo w Marvel Studios objął Kevin Feige. Obecnie wchodzimy w czwartą fazę uniwersum Marvela. Feige zaufał mniej znanym reżyserom, kojarzonym z kinem niezależnym, przez co te filmy mają elementy autorskie. Tego uczy się Warner Bros., które realizuje ekranizacje komiksów DC Comics. Nie są one tak udane jak filmy marvelowskie, ale ostatnie tytuły "Wonder Woman" czy nawet "Aquaman" bardziej wpisują się w oczekiwania widzów.
Pojawiła się w kinematografii nowa fala horrorów. Tworzą ją reżyserzy, którzy wychowali się na filmach mistrzów epoki VHS. Jordan Peele wpisuje elementy klasycznego kina grozy w opowieści o nierównościach społecznych, głównie rasowych. Nową jakość horroru proponuje Ari Aster ("Dziedzictwo. Hereditary" oraz "Midsommar. W biały dzień"). W tym dziesięcioleciu obserwowaliśmy głównie umacnianie się pozycji twórców średniego pokolenia. W kinie światowym byli to m.in Christopher Nolan czy Paul Thomas Anderson. Najnowszy film braci Benny’ego i Josha Safdie "Uncut Gems" z Adamem Sandlerem pokazuje pewną tendencję wśród twórców niezależnych, którzy konsekwentnie, pomimo wielu przeciwności losu, realizują kolejne filmy. Świetnym przykładem jest także twórczość Seana Bakera, który zachwycił najpierw "Mandarynką", kręconą ze względów finansowych iPhone’ami, a następnie "Floridą Project".
W Polsce swoją pozycję umacniali m.in. Wojciech Smarzowski czy Paweł Pawlikowski. Ale bardzo mnie cieszą mocne wejścia reżyserek i reżyserów młodego pokolenia: Agnieszka Smoczyńska, Jagoda Szelc, Maria Sadowska, Jan P. Matuszyński, Jan Komasa. Jest także Paweł Maślona, który jest jednym z reżyserskich kaskaderów. Cieszy też, że pojawia się w Polsce coraz więcej dobrych scenariuszy. Reżyserzy zrozumieli, że czasem lepiej oddać pisanie scenarzystom i skupić się tylko na kręceniu. Efekty widać choćby przy "Bożym Ciele" Jana Komasy według tekstu Mateusza Pacewicza. W tym samym tandemie powstała "Sala samobójców. Hejter", która niebawem trafi do kin. Wcześniej to właśnie słabe scenariusze były główną bolączką polskiej kinematografii.
Alicja Myśliwiec, dziennikarka Meloradio i "Dzień Dobry TVN", rzeczniczka prasowa Mastercard Off Camera
Coś starego, coś nowego, coś pożyczonego - tak można skomentować, to co działo się w kinie ostatniego dziesięciolecia. Chodzi o to, że filmowcy korzystają z pewnych schematów narracyjnych, sięgając po całą tradycję kina amerykańskiego i europejskiego, nie boją się używać cytatów, ale wykorzystują je, przefiltrowując przez własną wrażliwość i spojrzenie na świat. Tu pojawia się więc element nowości.
Minione lata w kinie to również śmiałe interpretacje historii. Okazuje się, że i twórcom, i widzom bardzo potrzebne jest spojrzenie na przeszłość. Łączy się to z terapeutyczną funkcją kina, ponieważ filmowcy również sięgając do przeszłości, szukają odpowiedzi na uniwersalne pytania "kim jesteśmy?" i "dokąd zmierzamy?". Na poziomie narracyjnym ciekawe jest również to, że filmowcy często sięgają po opowieści utopijne bądź dystopijne. Źródła tych skrajności także należy dopatrywać się w potrzebie wyjaśnienia świata.
Jeśli chodzi o kino niezależne, jego superbohaterem jest każdy z nas, zwykły człowiek, który szuka wskazówek życiowych. W filmach niezależnych ostatnich lat możemy odnaleźć odpowiedzi, dotyczące różnych sytuacji, które nierzadko są absurdalne. Filmy niezależne tworzą ustawienia Hellingera na bohaterach filmowych, przez co widz otrzymuje pewną formę terapii.
Kino niezależne w ostatnim dziesięcioleciu poszło o krok dalej i przestało zajmować się tolerancją, a zaczęło kłaść nacisk na akceptację. Chodzi o różne postawy odmienności, które niejednokrotnie budzą kontrowersje. A we współczesnym świecie podziałów o nie nie jest trudno.
W ostatnich latach zaczęły się zacierać granice pomiędzy kinem niezależnym a głównym nurtem. I to nie za sprawą twórców, ale w głównej mierze dzięki widzom. Część z nich kierowana jest snobizmem i modą na wszystko, co jest alternatywne, inni należą do nowego pokolenia, które korzysta z łatwego dostępu do kinematografii i realizuje indywidualne poszukiwania. Ta zmiana nastąpiła również za sprawą platform streamingowych, odważnie sięgających po najróżniejsze produkcje, bardzo często niskobudżetowe, które pojawiają się na festiwalach filmowych różnych zakątków świata. Ważnym z mojej perspektywy - i nie mówię tego ze względu na mój związek z festiwalem Mastercard Off Camera, ale jako obserwator kina offowego - znakiem czasu jest to, że Ania Trzebiatowska była drugą polską jurorką festiwalu Sundance (po Krzysztofie Zanussim). Wskazuje to na fakt, że polski punkt widzenia jest dla organizatorów Sundance - najważniejszego festiwalu kina niezależnego na świecie - istotny. Mało tego, coraz częściej pojawiają się na tym festiwalu polscy twórcy.
Nasz rynek stał się znowu rynkiem kina autorskiego. Nie ma już potrzeby wpisywania się filmowców w nurty czy szkoły, tworzą po prostu kino autorskie. Coraz częściej widzowie chodzą po prostu na kolejny film reżysera, który do nich przemawia
Ola Salwa, krytyczka filmowa, programerka Transatlantyk Festival
Mamy do czynienia z dziesięcioleciem, w którym zalśniły nowe osobowości reżyserskie: Kuba Czekaj, Piotr Domalewski, Paweł Maślona, Michał Marczak, Olga Chajdas, Krzysztof Skonieczny, Jan P. Matuszyński, Jagoda Szelc, Agnieszka Smoczyńska, Tomasz Wasilewski, Jan Komasa. Z drugiej strony swoją mocną pozycję potwierdziło średnie pokolenie twórców takich jak Małgorzata Szumowska, Andrzej Jakimowski, Joanna Kos-Krauze i zmarły pięć lat temu Krzysztof Krauze, Wojciech Smarzowski. Każdy z nich, na swój sposób, próbuje "złapać czas", opowiedzieć o tym, co się dzieje we współczesnym świecie, czasem zerkając na nasze, polskie podwórko, czasem posyłając spojrzenia z dalekiego kraju. Reżyserzy patrzą też wstecz, na dramatyczną historię Polski, przywracając wyparte z pamięci wydarzenia, lub nadając tym, które są dobrze znane, świeżą, niejednokrotnie kontrowersyjną narrację (raz dla jednej, raz dla drugiej strony widowni) i pytając, jak to, co było wpływa na to, kim jesteśmy dziś. Burza choćby wokół "Pokłosia" Władysława Pasikowskiego czy "Idy" Pawła Pawlikowskiego świadczą o tym, jak potrzebne są to filmy i jak nieobyte to były, a może wciąż są, rozmowy. Ten ostatni tytuł i międzynarodowa kariera, jaką zrobił – ze zdobyciem Oscara włącznie – świadczy o tym, że polska historia i tematy mogą żywo interesować nie tylko naszą widownię. Przeprowadzka Pawła Pawlikowskiego z Wielkiej Brytanii, gdzie z sukcesem kręcił dokumenty i fabuły, to ruch, który wzbogacił naszą kinematografię. Nie tylko o "Idę" i "Zimną wojnę", ale i o charyzmatyczną postać w środowisku filmowym, chętnie wspierającą innych twórców radą czy dobrym słowem.
Pawlikowski i jego filmy ciekawią zagraniczną widownię i krytyków, ale nie tylko one – w obiegu od dawna znajduje się przecież mistrzyni Agnieszka Holland, Małgorzata Szumowska, a od tej dekady także Tomasz Wasilewski, Agnieszka Smoczyńska czy Jacek Borcuch. Obecność polskich filmów na festiwalach w Berlinie, Cannes czy Wenecji nikogo już nie dziwi, choć mogłaby być większa, dzięki mocniejszemu i bardziej konsekwentnemu wsparciu ze strony Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Na krajowym rynku wzmocniły się dwie tendencje - komedie romantyczne nadal mogą liczyć na przynajmniej kilkusettysięczną publikę, a filmy sygnowane przez Patryka Vegę nawet na dwa miliony widzów. Przypominają mi się tu słowa Andrzeja Wajdy, które padły w kontekście premiery "Psów", skądinąd powracających w kolejnym roku: "on [Pasikowski - red.] coś wie o tej publiczności, czego ja nie tylko nie wiem, ale nawet nie chciałbym wiedzieć" – tyle tytułem komentarza o sukcesie "Kobiet mafii" czy "Botoksu". Polskie kino jest pojemne, bo z jednej strony jest w nim miejsce na filmy stricte komercyjne, a z drugiej swoją, proporcjonalnie mniejszą, widownię znajdują takie perełki jak "Photon" Normana Leto, "Serce miłości" Łukasza Rondudy czy "Daas" Adriana Panka.
Do kina przychodzi coraz więcej widzów, co przekłada się na zwiększoną produkcję filmową – nie tylko dlatego, że producenci prywatni odnoszą zyski i mają co inwestować w kolejne tytuły. Także dlatego, że półtora procent ze sprzedaży każdego biletu idzie do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, przyznającego dotacje na produkcję i tworzenie filmowej infrastruktury.
Warto też zwrócić uwagę, że wiele zmian w polskim kinie nie byłoby możliwe, gdyby nie Polski Instytut Sztuki Filmowej właśnie, który przez ponad dekadę swojego istnienia stworzył mocny system wsparcia produkcji filmowej, dotuje też szkoły filmowe, festiwale, lokalne kina, wydawnictwa filmowe, a także promocję międzynarodową. Byłoby szkoda, gdyby jego rola miała teraz się osłabić z powodu nieroztropnego zarządzania i forsowania niepotrzebnych zmian organizacyjnych.
Po latach jałowych dyskusji, powoli poprawia się sytuacja kobiet w polskim kinie – nie tylko dlatego, że umacniają one swoją pozycję też w innych krajach, ale głównie dzięki silnym i pracowitym reżyserkom, producentkom i przedstawicielkom innych zawodów filmowych, jakie mamy w kraju. Dość wymienić Agnieszkę Holland, Małgorzatę Szumowską, Agnieszkę Smoczyńską, Jagodę Szelc, Ewę Puszczyńską, Klaudię Śmieję, Renatę Czarnkowską-Listoś, Marię Gołoś, Martę Habior, Joannę Szymańską, Agatę Szymańską i Magdalenę Kamińską. W minionych latach powstała inicjatywa Kobiety Filmu, która broni interesów kobiet w kinematografii i odnosi na tym polu sukcesy.
Istotną zmianą na polskim rynku jest rosnąca liczba międzynarodowych koprodukcji. Nowe pokolenie producentów chętnie pracuje z partnerami z Czech, Danii, Szwecji, Litwy, a nawet Meksyku czy Islandii. Do Polski wciąż przyjeżdżają ekipy z Niemiec, Wielkiej Brytanii czy USA - Wrocław był planem filmowym "Mostu szpiegów" Stevena Spielberga. Wprowadzona w 2019 roku ustawa o zachętach finansowych w branży audiowizualnej na razie nie przyciągnęła tyle zagranicznych produkcji, na ile liczyliśmy, ale jest nadzieja, że od 2020 się to zmieni.
Autor: Tomasz-Marcin Wrona / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: materiały prasowe