Kardiochirurg prof. Michał Zembala wrócił z Ukrainy, gdzie przebywał na zaproszenie ukraińskich lekarzy. W Iwano-Frankiwsku leczył chorych, dla których pilna operacja serca jest jedynym ratunkiem. Lekarze operowali, gdy obok wyły syreny alarmowe. - Lepiej tego nie słyszeć i nie wiedzieć i działać dalej normalnie - opisuje Zembala w rozmowie z reporterem TVN24 Jerzym Korczyńskim.
Do Iwano-Frankiwska prof. Zembala jeździ - na zaproszenie ukraińskich medyków - od kilku miesięcy. - Umówiliśmy się na szereg naszych wyjazdów do ich szpitala, by - po pierwsze - pomóc im operować trudnych chorych, bo to młody zespół, który się kształtuje i nie mają jeszcze takiego doświadczenia i techniki, a po drugie - sporo osób zaangażowanych w leczenie chorób serca wyjechała leczyć na front i brakowało lekarzy, żeby mogli leczyć tych chorych na serce - wyjaśnia profesor w rozmowie z reporterem TVN24 Jerzym Korczyńskim.
Operacje w sali ortopedycznej, ale z "fantastycznym zespołem"
Operacje przeprowadzał tam w sali ortopedycznej. Nowy blok operacyjny jest nieukończony - prace stanęły po wybuchu wojny. - Na Ukrainie przeprowadziłem swój pierwszy zabieg od sześciu miesięcy. Trójzastawkowa wada serca, trudny pacjent. Współpracując z nieznanym mi wcześniej fantastycznym zespołem przy wyjącej za oknem syrenie, stwierdziłem, że to jest trochę jak jazda na rowerze, tego się nie zapomina - opowiada Zembala.
Podczas ostatniego pobytu zoperował sześciu chorych. Jak sam przyznaje, były to zabiegi bardzo trudne technicznie. - Dwa przypadki rozległych tętniaków aorty, reoperacje, wielozastawkowi chorzy. Czyli chorzy dość skomplikowani - wymienia profesor.
Jak tłumaczy, na miejscu brakowało specjalistów, którzy przeprowadziliby zabiegi w odpowiedni i nowoczesny sposób.
- Trzeba pamiętać, że Ukraina jest krajem, gdzie ochrona zdrowia jest na bardzo słabym poziomie finansowania. Za wiele zabiegów pacjent płaci sam. Operując tam i pomagając tym ludziom i tym lekarzom zrzekam się jakiekolwiek wynagrodzeń, więc przynajmniej tyle mogę tym ludziom pomóc, że nie muszą płacić za moje wynagrodzenie. Ale wciąż pacjenci płacą za cały sprzęt medyczny, sprzęt jednorazowy. To też było powodem, dla którego zdecydowaliśmy się zebrać część sprzętu z Polski - wyjaśnia w rozmowie z reporterem TVN24.
Operują, gdy obok wyją syreny alarmowe. "Lepiej tego nie słyszeć i nie wiedzieć i działać dalej normalnie"
Iwano-Frankiwsk leży 200 kilometrów od polskiej granicy. Regularnych walk tu nie ma, ale w mieście i tak czuć, że kraj jest w stanie wojny. - Wojenny klimat tam czuć dość mocno, szczególnie na ulicach miast, gdzie jest ciemno, gdzie nie ma prądu, gdzie funkcjonują generatory, gdzie nie ma ciepłej wody. W szpitalu staramy się pracować normalnie - relacjonuje profesor.
Czytaj też: Burmistrz Iwano-Frankiwska apeluje do mieszkańców, by opuścili miasto na zimę. "Będzie trudno przetrwać"
Nie zawsze jest to jednak możliwe. Wciąż ogłaszane są bowiem alarmy lotnicze. - Kiedy pierwszy raz usłyszeliśmy syrenę alarmową, nasza reakcja była taka, że nie wiemy, czy nam prąd wyłączą teraz, czy nie. Postanowiliśmy spuścić rolety, zamknąć wszystkie okna. Lepiej tego nie słyszeć i nie wiedzieć i działać dalej normalnie - podkreśla.
Jak wspomina, doszło też do sytuacji, gdy nagle podczas zabiegu zabrakło prądu. - Na szczęście szybko włączyły się generatory i ten ubytek prądu był dość krótki, trwał może z 15 sekund - mówi lekarz.
Czytaj też: Polski lekarz o pracy kolegów we Lwowie: Są na pierwszej linii frontu. Oni cały czas walczą
Alarmy powodują, że często nagle przestają działać windy w szpitalu, więc pojawia się problem z transportem chorego. - Musimy tak zaplanować nasze zabiegi, żebyśmy czasem nie utknęli gdzieś w korytarzu - wyjaśnia Zembala.
Profesor Zembala: przejmujące rozmowy z pacjentami
Iwano-Frankiwsk to miasto, które przed II wojną światową nosiło nazwę Stanisławów i leżało w granicach Polski. Do dzisiaj część jego mieszkańców mówi po polsku lub rozumie język. - Przejmujące są rozmowy z tymi pacjentami - przyznaje Zembala. I dodaje: - Nie ma osoby, która nie straciłaby, bądź której bliski czy bliska osoba nie jest gdzieś dalej na wschodnim froncie. (...) w mieście widoczne są plakaty tych, którzy polegli i to jest przejmujące. Kiedy idzie się główną ulicą, jest po prostu szpaler portretów osób, które zginęły i to się ciągnie przez całe długości ulic. Są billboardy z tymi twarzami (...) I dobrze. Powinniśmy wszyscy widzieć twarze tych, którzy oddali swoje życie za tą bezsensowną rosyjską agresję - podkreśla.
Jak dodaje, u tych ludzi nadzieja na koniec wojny jest silna, ale fakt, że wojna trwa już rok powoduje, że smutek jest widoczny na ich twarzach. - Nadzieja jest silna, ale wyraźnie mniejsza niż ta, która była jeszcze dwa miesiące temu. I to martwi. Myślę, że nasza wizyta tam jest dla nich także takim bodźcem, dlatego, że jednak ludzie chcą pomagać, że wciąż - mimo tego że minął już rok - "nie znudziło się" nam, że ta pomoc jest wciąż realna - podkreśla.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Jacek Waszak