Szum wody. Nie słychać nic poza szumem wody za oknem. I budzikiem. "O nie, leje. Mam biegać, jak leje? Może by nie wstawać?". Ale obiecałam przecież... Otwieram oko, patrzę na prognozę. Dwa dni weekendu, dwa biegi, dwa medale - który ważniejszy: za 5 czy 42 km?
Lało jak kładłam się spać, leje teraz, ale o 12 ma na chwilę przestać. Akurat wtedy startuje Bieg Wegański na 5 km, na który numer leży przygotowany na szafce w kuchni. "Dobrze, że nie o 11. Trzeba będzie się spieszyć do pracy, ale przynajmniej bez deszczu" - myślę. I z półotwartymi oczami, lekko słaniając się na nogach wstaję.
Dzień pierwszy: Bieg Wegański
Uff, udało się. Moment wstania jest przed biegami newralgiczny. Zawsze się boję, że coś pójdzie nie tak. Że nie zadzwoni budzik, nie zdążę zjeść, pójść do wc, dojechać... dużo tych strachów. Tym razem znów idzie jak trzeba. Założenie na bieg jest jedno: nie zmęczyć się za bardzo przed niedzielnym 37 PZU Maratonem Warszawskim. Ale jak tu się zmęczyć, jak to tylko pięć kilometrów - supokajam się.
Na miejscu, w parku, wszystko dzieje się już błyskawicznie: chwila rozmowy ze znajomymi, przejście na linię startu i już lecimy. "Wolniej, wolniej! Jeju, zwolnij" - powtarzam sobie. Ale nie mogę. Po kilkuset metrach przestaję walczyć. Gdy mija mnie Veganowy Pan Banan, postanawiam się go trzymać. On tymczasem wdaje się w rozmowę z kolegą, który biegnie tuż przede mną. "Dobrze, gada, to dam radę go gonić" - myślę. Pilnuję, pilnuję... aż mi odchodzi. Na szczęście za mostkiem pozostaje już tylko nawrotka i duże, jajowate okrążenie części Parku Skaryszewskiego. Szybko to pokonuję, dobiegam do mety, staję chwilę przed, robię trzy pĄpki i koniec. Potem okaże się, że zamiast relaksacyjnie, spokojnie, pobiegłam poniżej 5 minut na kilometr. "Żeby tylko nie czuć tego jutro" - myślę, chociaż na myślenie już za późno. Co się stało, to się nie odstanie.
Tak było na finiszu Biegu Wegańskiego:
Dwie godziny później siedzę już za biurkiem w pracy. Do końca dnia będę się objadać jak dzika, bo ten krótki, intensywny bieg tak strasznie podkręcił mi głód. No i ciągle pamiętam, że muszę robić zapas na niedzielę.
Dzień drugi: Maraton
I znów: rano, dzwoni budzik, drzemka, znów dzwoni, wstaję, śniadanie, zęby, ubranie, szybki spacer z psami, metro. I znów Praga i start. Ale jest inaczej. Tym razem nie planuję się oszczędzać. Ale też nie myślę, że się zajadę. Jedno jest pewne: muszę to zrobić sprawnie, bo znów spieszę się do pracy.
Wychodzę z domu z jednym scenariuszem: biegnę z Filipem, zającem na cztery godziny. Trzymamy tempo, po drodze jem dużo żeli i na Stadion Narodowy wbiegam z czasem "z trójką z przodu". W głowie w ogóle nie mam ewentualności, że może się nie udać, a gdy tylko pojawiają się myśli, że "coś może pójść nie tak", po prostu je kasuję. Kierunek: tylko sukces. Nic innego. Po prostu nie ma żadnej innej możliwości, tylko pobiec poniżej czterech i już.
I rzeczywiście jest wszystko według planu: staję na starcie obok Filipa, biegniemy równo, żartujemy, trzymamy tempo, jemy te żele, klepiemy asfalt, klap, klap, klap. Zmieniają się dzielnice: Praga Południe, Śródmieście...
"Na Gdańskim będzie najgorzej"
Wciąż próbuję się upewniać, czy na pewno biegniemy dobrym tempem, czy mamy zapas, czy czasem nie jest za wolno, ani czy przypadkiem nie za bardzo przyspieszamy. - A czy Tobie też tak skacze pomiar prędkości? - pytam Filipa, gdy wbiegamy do tunelu. - Uspokój się. Biegnij! - ucisza mnie i zmienia temat na dowcip o basitach. Zaraz potem spotykamy kumpla, który do końca będzie nas już zabawiał opowieściami. Bo nam jakoś gadka przestała się kleić.
Gdy wbiegamy na Żoliborz i Bielany, zaczynam już czuć znurzenie. W nogach mamy ponad 25 km, do mety jeszcze prawie drugie tyle. To najtrudniejszy czas dla mnie na długich biegach - no bo już nie ma świeżości z początku, a jednocześnie do końca jest jeszcze całkiem spory kawał. Gdy na początku pojawi się 30, będzie już z górki. Filip jednak ma inną teorię. - Na Gdańskim będzie najgorzej - przekonuje. Arugmenty? Że to długa, nudna prosta, kawałek jeszcze do mety zostaje, a w nogach już ponad 30 kilometrów. Ale ja swoje wiem. Na ten Gdański czekam jak na zbawienie.
Matma i ratunek
I tak udaje mi się trzymać zajączków właśnie do mostu. Potem odchodzą mi trochę do przodu, ale w zasięgu wzroku na szczęście są stale. Ja jednak zaczynam panikować. Jeść mi się nie chce, siła jest, ale jak nie mam z kim gadać, to zaczynam liczyć. A jak zaczynam liczyć, to z matmy wynika, że nie zdążę w te cztery godziny na metę. Wtedy pojawia się ratunek: zając w żółtych spodenkach, rękawkach w minionki, z różowymi uszami i gigantyczną dawką motywacji. Przekonuje, że jest zapas, że do mety już naprawdę niedaleko, że spokojnie zdążymy. Przecież wiem to wszystko, ale jak ktoś potwierdza, to wiem bardziej. I zbiera tych, co na naszych oczach zaczynają iść. Ja też zaczynam - a to klepię jakiegoś gościa po plecach ("już naprawdę niedaleko!"), a to mobilizuję jakąś parę. Wszyscy zdobywają się na ostatni wysiłek i powoli, ale wciąż biegiem zbliżają się do mety.
Jeszcze ostatni zakręt, wbieg na teren stadionu, pierwsza brama, druga, trzecia, czwarta. "Kiedy to się skończy do licha, już tylko minuta!" - przeklinam w duchu i nerwowo patrzę na zegarek, zamiast po prostu wypruć starym zwyczajem do mety i cieszyć się, że dałam z siebie wszystko. Jeszcze zakręt, kilka kroków, meta, zegarek stop, trzy pĄpki (tym razem już za metą, koledzy zrozumieją) i koniec. Patrzę na zegarek, a tam: 3:59:59. "Niemożliwe!". Zaraz potem jestem już na łączach z najbliższymi - muszę komuś to powiedzieć, bo inaczej nie istnieje.
Wynik
I chociaż ten wynik to nie jakieś super wielkie osiągnięcie (znajomi mają lepsze), to wciąż nie mogę uwierzyć w to, co się stało. Walka o te cyferki ciągnęła się jakoś niemrawo przez dwa lata. W 2013 roku z moim słabym, tylko leśnym i rajdowym przygotowaniem myślałam, że maraton to betka. A gdy dostałam po tyłku, to się obraziłam i przez ponad rok nie stawałam na starcie. Wyzwanie podjęłam dopiero w tym roku. I na Orlen Warsaw Marathonie 2015 było już tak bardzo blisko! Tylko tym razem zawaliłam z jedzeniem: na ostatnich kilometrach nie miałam już żelu, ani nie złapałam banana. Na efekty nie trzeba było czekać długo: zaraz potem kompletnie opadłam z sił i cały wynik straciłam na ostatnich kilku kilometrach. Na metę wpadłam z czasem 4:02. Płakałam. Że się nie udało, że wszystko źle i... że będę musiała znów to robić.
Dwa lata od pierwszego maratonu już nie tylko porządnie opychałam się jedzeniem przez cały tydzień przed startem, ale też ze sobą wzięłam nie jeden, a pięć "glutów". I nie tylko zjadłam wszystkie, ale nawet powiedzieć mogę, że przydałby się jeden więcej. Teraz radę taką mam dla wszystkich: trening to jedno, ale ludzie, jedzcie! A piątka dzień wcześniej? Tylko mnie rozruszała.
Oba po równo
I jeszcze pytanie: który medal ważniejszy? Oba po równo. Bo chociaż wydawałoby się, że maratoński cenniejszy, to w sobotę na Biegu Wegańskim pierwszy raz widziałam na zawodach tyle dziewczyn (dwa razy więcej niż chłopaków!). A biegające dziewczyny to to, o co chodzi - do startowania właśnie namawiam je w książce "Dziewczyny, na start!". Tak samo na maratonie: tak, to ja darłam się na Was, jak mijałyśmy się wzdłuż Wisły.
Jedyne, czego już więcej nie będę powtarzać, to praca po takich zawodach. Dyżur przetrwałam tylko sercem. Nogi, ręce, plecy, stopy - to wszystko już niebardzo chciało działać. Serce po zrealizowanym celu urosło i dodawało sił.
Autor: Katarzyna Karpa (k.karpa@tvn.pl)