Wyspa z afrykańską duszą

Aktualizacja:
 
Wyspa z afrykańską dusząJędrzej Szołtysik

- Dziennikarze? Dokumenty! z poważną miną mówi do nas żołnierz i wzywa policję. Cmentarzysko łodzi na Lampedusie to teren wojskowy. Fotografować wolno tylko z daleka. Komisarz miejscowej policji każe skasować zdjęcia i ostrzega, że następnym razem będę aresztowany. Problem z emigrantami na Lampedusie wciąż jest żywy. Żywy, a jednak na wyspie już nieobecny.

 
Cmentarz łodzi (fot. Bartosz Andrejuk) 

Włoska Lampedusa to największa z Wysp Pelagijskich na Morzu Śródziemnym i jednocześnie najbardziej na południe wysunięta część terytorium Włoch. Cel desperackich ucieczek przez morze tysięcy emigrantów z Afryki. Właśnie dlatego pojechałem tam, by spotkać uciekinierów z Czarnego Lądu. Zadanie okazało się niełatwe. Najdziwniejsze jednak było coś innego.

Szpital dla żółwi

Obok bazy Czerwonego Krzyża w porcie na Lampedusie nie ma szpitala dla uchodźców. Jest za to szpital dla żółwi. W przeciwieństwie do emigrantów, te wokół wyspy można spotkać codziennie.

- Żyją na otwartym morzu. Bardzo często potrzebują pomocy medycznej – mówi Daniela Frigi z włoskiego WWF-u na Lampedusie.

Właśnie dlatego codziennie od 17:00 w budynku, w którym jeszcze kilka miesięcy temu koczowali uciekinierzy z Tunezji, Libii, Sudanu, Erytrei, leczone są gady. Po emigrantach z Afryki zostały tam tylko brudne materace i napisy na ścianach w języku arabskim. Z wyspy zniknęli też turyści. Po nich zostały puste stoliki w kawiarniach.

Zmienić wszystko

- Pierwszy raz świat usłyszał o Lampedusie w 1986 roku, kiedy Kaddafi wystrzelił w naszą stronę rakiety. Drugi raz: zimą 2011 roku, gdy przeżyliśmy oblężenie emigrantów. Tym sposobem turyści kolejny raz się od nas odwrócili. Świat przypomina sobie o Lampedusie, tylko gdy jest z nią jakiś problem - mówi Angelo, który od 25 lat prowadzi tu popularny camping.

W rzeczywistości świat o malutkiej wyspie na Morzu Śródziemnym usłyszał dużo wcześniej, bo już w 1956 roku. Wtedy to Giuseppe Tomasi di Lampedusa, wnuk księcia Lampedusy, napisał słynną powieść ”Leopard” (tytuł tłumaczony jest także jako ”Gepard”). Jej myśl przewodnia idealnie pasuje do dzisiejszej sytuacji wyspy: - Czasami wszystko musi się zmienić, żeby wszystko zostałopo staremu. Gdy na początku roku 2011 wyspa przeżyła wielki napór fali emigrantów uciekających z Tunezji i Libii, pewne stało się jedno: słowa te natychmiast trzeba wprowadzić w życie. Na efekty nie trzeba było długo czekać.

 
Zona militare (fot. Jędrzej Szołtysik) 

Cmentarzysko na terenie wojskowym

Dziś na ulicach Lampedusy emigranci już nie koczują. Szczęśliwcy, którzy dopłyną do wyspy, bardzo szybko wysyłani są w głąb Włoch, gdzie czekają na legalizację swojego pobytu. Mimo to wciąż jest tu jednak dużo wojska i policji. Jeden z posterunków znajduje się obok cmentarzyska łodzi, którymi przypływali tu uciekinierzy. Te łodzie to jeden z niewielu śladów po niedawnej fali emigrantów na wyspie. Widok jest przygnębiający. Mundurowi pilnują rozpadających się kutrów pełnych starych ubrań, butów i arabskich gazet. Bezpańskie psy biegają między wrakami. Gdy wchodzę tam z aparatem, po kilku minutach pojawiają się wojsko i policja. Boją się, że jestem dziennikarzem, a jeszcze bardziej tego, że zdjęcia wrzucę na Facebooka.

- Wyspa ma złą sławę. Choć jest europejska, geologicznie należy do Afryki. Właśnie dlatego ma afrykańską duszę. Ona jest w tutejszym świetle, wodzie, słońcu i bajkowej plaży. To jednak nikogo nie obchodzi - twierdzi Angelo.

 
Młody mieszkaniec wyspy (fot. Jędrzej Szołtysik) 

Ukryta dusza

W rzeczywistości dusza wyspy ukryta jest gdzie indziej. W ciągu ostatnich 20 lat pochowano tu ponad 3 tys. uciekinierów z Afryki. Dnia 1 sierpnia na przeciążonej krypie z uchodźcami znaleziono 25 martwych ciał. Aż 296 szczęśliwcom udało się jednak dotrzeć do wymarzonego fragmentu Europy. Dlatego Czerwony Krzyż nadal chce być na Lampedusie. Lekarze czekają tu na rozbitków. Czekają, bo muszą. Straż graniczna co jakiś czas przechwytuje kolejne przeciążone stateczki, na których zdesperowani ludzi próbują przekroczyć wrota do Unii Europejskiej. Afrykanie uciekający przed wojenną zawieruchą są wyławiani niczym morskie żółwie z Morza Śródziemnego.

- Nasza baza liczy 24 osoby. Mamy ambulans i helikopter. Po prostu czekamy. Dzięki radarom nawet 5 godzin przed dopłynięciem emigrantów do Lampedusy wiemy o tym, że się zbliżają - mówi Daniel z włoskiego Czerwonego Krzyża.

Wrota do Europy wiecznie otwarte

Gdy uchodźcy dotrą już do swojej Ziemi Obiecanej, oddalonej od Europy o około 120 km, najbardziej wyczerpani oraz kobiety w ciąży są przewożeni helikopterem do Palermo. Reszta trafia do bazy dla emigrantów w zachodniej części wyspy, skąd po kilku dniach są przewożeni na Sycylię i dalej na północ. Dzięki temu systemowi ponad 6 tys. mieszkańców Lampedusy odetchnęło z ulgą. Jeszcze w marcu 2011 roku uchodźców z Afryki na wyspie było więcej niż jej mieszkańców. W szczytowym momencie na ulicach Lampedusy koczowało nawet 7,3 tys. uciekinierów. To była główna brama do Europy dla emigrantów z Afryki. Początkowo Włosi przyjmowali ich z dużym zrozumieniem. Dowodem tego jest pomnik nazywany ”Wrotami do Europy”, który stanął na brzegu wyspy zwrócony w stronę Czarnego Lądu. Te symboliczne drzwi otwarte będą zawsze.

”Było czarno od ludzi”

 
Daniela Freggi i Bartosz Andrejuk (fot. Jedrzej Szołtysik) 

- W marcu uchodźcy nie mieścili się już w swoim obozie. Na ulicach było czarno od ludzi. Spali wszędzie, gdzie się dało. Najwięcej ich było w porcie i na placu pod kościołem. Budowali namioty, palili ogniska. Mieszkańcy Lampedusy bardzo im pomagali. Urządzaliśmy dla nich zbiorowe gotowanie. Wszyscy dzielili się z nimi jedzeniem. - Tak ostatnią zimę na wyspie wspomina Polka, która przez cały rok mieszka i pracuje na Lampedusie. Przyjechała tu z województwa lubelskiego 9 lat temu. Na wyspie jest kelnerką. Do Polski jeździ tylko na święta Bożego Narodzenia.

Zbiorowe współczucie nie trwało jednak wiecznie. Kwestia nielegalnych emigrantów okazała się dla mieszkańców Lampedusy palącym problemem. Uciekinierom łatwo też nie było. Na ulicy długo mieszkać się nie dało. Afrykanie nie wiedzieli też, jak będzie wyglądać ich przyszłość. To zrodziło agresję.

- Na początku mieli pieniądze i za wszystko płacili. Później to się skończyło. Zaczęli być agresywni, mieszkali w barakach obok lotniska. Zaczepiali ludzi. W mojej restauracji jeden rozbił głową szybę. Są bardzo twardzi. Nic mu się nie stało - przekonuje Polka.

Wtedy mieszkańcy Lampedusy zaczęli protestować. Tłumaczyli, że chcą zwrócić uwagę włoskiego rządu na problemy wyspy. ”Wrota do Europy”, choć cały czas otwarte, nie mogły przecież pomieścić wszystkich, którzy chcieli je przekroczyć.

 
Zachód słońca nad Lampedusą (fot. Bartosz Andrejuk) 

Na tyle mądrzy by się dzielić

- Mieszkańcy w zetknięciu z emigrantami zachowali się bardzo mądrze. Rozumieli, że lepszym wyjściem będzie dzielenie się niż odwracanie się plecami do problemu - mówi Laura Petruccioli z włoskiego Amnesty International.

- W takiej sytuacji Berlusconi nie miał wyjścia. Obiecał, że emigranci znikną. Słowa dotrzymał. W marcu, dwa tygodnie po jego przyjeździe wywieziono stąd pierwszych 150 osób do Katanii – kontynuuje Włoszka.

Tym sposobem Afrykańczycy pomału zaczęli znikać z ulic Lampedusy. Dziś już wszyscy mieszczą się w zamkniętej bazie dla uchodźców. Wraz z ich zniknięciem turyści nie wrócili jednak na Lampedusę. Wyspa w środku sezonu jest wymarła. W centrum straszą setki pustych krzeseł i stolików. Restauratorzy bezskutecznie czekają na turystów z Europy. Tych jak nie było, tak nie ma.

 
Baza Czerwonego Krzyża (fot. Bartosz Andrejuk) 

Kochać wino

Życie na wyspie nie jest łatwe też z innych powodów, a brak turystów - mimo bajkowej plaży - to nie jedyny problem tutejszych mieszkańców. Lekarze specjaliści przyjmują tu tylko raz, czasami dwa razy w tygodniu. Kobiety w ciąży na miesiąc przed porodem muszą lecieć helikopterem na Sycylię. Tym sposobem bardzo rzadko zdarza się, by ktoś miał w dowodzie wpisaną Lampedusę jako miejsce urodzenia.

- Pewnie dlatego wszyscy jesteśmy tak podobni do Sycylijczyków. Twardzi, rodzinni i zawsze dbamy przede wszystkim o swoją ulicę. No i kochamy wino i święty spokój. Afrykańska dusza wyspy tego nie zmieni – śmieje się Angelo i nalewa mi kolejną szklankę wina.

Bartosz Andrejuk//mat

Autor jest dziennikarzem portalu tvnwarszawa.pl. Prowadzi też bloga o tematyce podróżniczej www.beznaswy.blox.pl

Źródło: tvn24.pl

Źródło zdjęcia głównego: Jędrzej Szołtysik