Choć ich zwycięzcą na pewno będzie prezydencka Jedna Rosja, to wynik może nie być tak dobry, jak chciałby Władimir Putin i jego otoczenie. Stąd Kreml podchodzi do głosowania całkiem poważnie, a z opozycją gra coraz ostrzej. Od piątku do niedzieli w Rosji odbywają się wybory do Dumy.
Piątek i sobota to głosowanie przedterminowe, głównym dniem wyborów jest niedziela. Taki system może pracować na korzyść wyborców, jeśli jest stosowany w kraju demokratycznym, jak na przykład w Czechach. Ale w kraju niedemokratycznym taki kalendarz głosowania ułatwia ewentualne fałszerstwa. Kontrola nad urną, do której głosy są wrzucane w piątek czy w sobotę, jest rzeczą dość umowną. Zawsze można dosypać głosów potrzebnych rządzącym albo odjąć te oddane nie na tę partię, co trzeba.
Zeszłoroczny plebiscyt poświęcony zmianom w konstytucji pokazał, jak wygląda przedterminowe głosowanie w Rosji. Urny stanęły na podwórkach, ławkach i w bagażnikach samochodów, noszono je po domach i wożono po wsiach oraz zakładach pracy. Kreml chciał, aby jak najwięcej osób poparło zmiany do ustawy zasadniczej, które pozwalają Władimirowi Putinowi rządzić do 2036 roku.
- Wielodniowa procedura stymuluje zmuszanie do głosowania, co przeczy zasadzie dobrowolności - ogłosili eksperci niezależnej organizacji Gołos. Ale co nie spodobało się ekspertom, spodobało się władzom (oficjalne 78 procent poparcia dla zmian) i w ekspresowym tempie wprowadziły one podobne rozwiązanie w wyborach do parlamentu. Tydzień to jednak przesada, zdecydowano się na trzy dni.
Duże apetyty Jednej Rosji
Obecnie 343 miejsca w Dumie z 450 zajmuje prezydencka partia Jedna Rosja. Jest jednak wątpliwe, aby powtórzyła ona swój sukces z poprzedniego głosowania, czyli ponad 54 procent głosów na liście krajowej – w Rosji połowa mandatów wybierana jest z list wyborczych, a połowa w okręgach jednomandatowych.
Tamte wybory, w 2016 roku, odbywały się na fali entuzjazmu po aneksji Krymu. Teraz entuzjazm minął. Według opublikowanego na początku września sondażu pracowni WCIOM, Jedna Rosja ma szansę na 34 procent głosów. Ale apetyty są duże. Jeszcze w listopadzie 2019 roku sekretarz rady generalnej Jednej Rosji Andrej Turczak oświadczył, że partia chce zdobyć co najmniej 301 miejsc w parlamencie, czyli nadal mieć większość konstytucyjną.
O 2019 roku warto wspomnieć jeszcze z innego powodu. Odbyły się wówczas wybory lokalne, które w wielu miastach zakończyły się porażką partii władzy: w Moskwie kandydaci popierani przez Kreml zdobyli jedynie niewielką przewagę w miejscowej Dumie, 25 z 45 mandatów. - Po wyborach w Moskwie Kreml zaczął bać się aktywizmu na poziomie lokalnym. Zobaczyli, że ludzie mogą być aktywni i gromadzić się wokół nowych liderów - mówi Anastazja Siergiejewa z ruchu Za Wolną Rosję.
Ropa i gaz da zwycięstwo jeszcze raz?
Wielu obserwatorów łączy obecny spadek popularności Jednej Rosji przede wszystkim z reformą emerytalną, która zakłada podniesienie wieku emerytalnego mężczyzn z 60 do 65 lat i kobiet z 55 do 60 lat w latach 2019-2028. Był to krok wyjątkowo niepopularny, ale konieczny dla ratowania budżetu. Części Rosjan nie podobał się też sposób walki z koronawirusem, choć trzeba przyznać, że ekonomicznie Rosjanie nie ucierpieli w większym stopniu niż Polacy. O wiele bardziej znaczącym problemem jest ogólny stan gospodarki, która wciąż jest oparta głównie na ropie, gazie i ich eksporcie.
W kampanii wyborczej Jedna Rosja stawia głównie na kwestie socjalne. Choć na czele ogólnokrajowej listy wyborczej są ministrowie obrony i spraw zagranicznych Siergiej Szojgu i Siergiej Ławrow, to nacisk w kampanii został postawiony właśnie na dobrobyt Rosjan. U części obywateli już został on polepszony w czasie kampanii wyborczej. Jeszcze w sierpniu Władimir Putin zaproponował, aby "po utworzeniu klubu parlamentarnego" w nowej Dumie wypłacić emerytom po 10 tysięcy rubli (530 złotych), a wojskowym i funkcjonariuszom organów ścigania po 15 tysięcy (prawie 800 złotych). Miało to motywować "żelazny elektorat" partii władzy do udziału w wyborach. Rząd się jednak pospieszył i od razu zatwierdził dodatki, a prezydent je podpisał.
Jedna Rosja może też liczyć na wsparcie urzędników różnego szczebla, czyli "adminresursu". Standardową procedurą jest bowiem rozpoczynanie, czy otwieranie różnego rodzaju projektów infrastrukturalnych w obecności kandydata lub przez kandydata z danego okręgu. Często też na szczycie listy jest ktoś znany, na przykład popularny gubernator albo lekarz, który od razu po wyborach oddaje swoje miejsce w Dumie innym osobom z partyjnej listy.
Wiele partii, Jedna Rosja
Skoro w Rosji są wybory parlamentarne, oznacza to, że jest między kim wybierać, nawet jeśli do wyboru jest tylko koncesjonowana opozycja. Ale i ona przygotowała swój program.
I tak komuniści z Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej (KPRF) opracowali swoje "10 kroków do rządów ludu", w których proponują nacjonalizację strategicznych gałęzi gospodarki, powrót do kołchozów, gwarancję zatrudnienia i 8-godzinny dzień pracy. I choć czasem krytykują Jedną Rosję, to decydują się na kroki, które są na rękę partii władzy. I tak kilku kandydatów KPRF zrezygnowało z udziału w wyborach, choć mieli szanse na zwycięstwo. A w zasadzie, "bo" mieli szanse na pokonanie Jednej Rosji. A na to nie byli gotowi. Według sondażu WCIOM, komuniści mogą liczyć na 18 procent głosów.
Z kolei Liberalno Demokratyczna Partia Rosji (LDPR) Władimira Żyrinowskiego (10 procent poparcia według WCIOM) proponuje wprowadzenie dwu- lub trójpartyjnego systemu i powrót do guberni, które istniały za carskiej Rosji. Znów ma być wykonywana kara śmierci, a alimenty mają być płacone z budżetu. Jeszcze bardziej na prawo jest partia Sprawiedliwa Rosja-Patrioci Rosji-Za prawdę (7 procent), która proponuje włączenie ukraińskiego Zagłębia Donieckiego w skład Rosji. Tutaj także pojawia się propozycja wznowienia wykonywania kary śmierci, a także powrót do gospodarki planowej.
Są też ugrupowania pozaparlamentarne, które w ostatnim czasie są wspierane przez Kreml. W przypadku gdy nie dostaną się one do Dumy, a tak się zapewne stanie, ich głosy zostaną rozdzielone między zwycięzców, czyli trafią głównie do Jednej Rosji. Na przykład nagle w sondażach z szansami na wejście do Dumy pojawiła się wcześniej nieznana partia Nowi Ludzie, prezentująca się jako liberalna, reprezentująca młodych ludzi i mały biznes.
Nie przedobrzyć
Choć przeciwnicy są ustawieni, to gra jest nadal dość trudna i wymaga precyzji. Bo z fałszowaniem wyników trzeba uważać. Po zeszłorocznych wyborach prezydenckich na Białorusi, według nieoficjalnych informacji, Kreml wskazał, że nie należy "przedobrzyć" z wynikami. Zdaniem wielu analityków bowiem, gdyby Alaksandr Łukaszenka nie wymyślił sobie 80 procent głosów, a na przykład 60 procent, nie doszłoby do buntu społecznego, który właściwie trwa do dziś.
Przed Jedną Rosją stoi zatem bardzo trudne zadanie, dlatego władze podchodzą do głosowania z dużą ostrożnością i w tym roku wykonały wiele kroków mających ograniczyć swobodę działalności opozycji i wzmóc kontrolę nad samym przebiegiem wyborów.
Jeszcze w lipcu Centralna Komisja Wyborcza ograniczyła możliwość śledzenia procesu głosowania w lokalach za pomocą transmisji internetowej. Będą mogli z niej korzystać tylko "uczestnicy procesu wyborczego". Oficjalnie powodem ma być brak pieniędzy. Dla oponentów reżimu transmisje były doskonałą okazją do wychwycenia chociażby dorzucania kart do głosowania do urny wyborczej.
Po drugie, wyborów nie będzie obserwować OBWE. Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Euoropie zaproponowała przysłanie pół tysiąca obserwatorów (80 długoterminowych i 420 krótkoterminowych). Moskwa odpowiedziała, że zgadza się na 60 osób. W związku z tym OBWE w ogóle zrezygnowała z monitoringu, a w efekcie tegoroczne wybory w Rosji nie będą pod kontrolą tej organizacji po raz pierwszy od 1993 roku.
Już w czasie kampanii doszło do manipulacji z kandydatami. Tradycją jest niedopuszczanie przez Centralną Komisję Wyborczą niektórych osób do udziału w wyborach. Pomogła w tym ustawa wymierzona w Fundację Walki z Korupcją (FBK) Aleksieja Nawalnego, która przez lata wskazywała na przypadki łapownictwa wśród rosyjskich urzędników, w tym tych najwyższych rangą. To ta fundacja opublikowała wyniki śledztwa w sprawie "pałacu Putina". W czerwcu FBK została uznana za organizację ekstremistyczną, a przyjęta w tym samym czasie ustawa zabroniła osobom współpracującym z takimi organizacjami kandydowania w wyborach. W ten sposób wspomniane prawo stracili między innymi prawniczka Lubow Sobol i polityk Ilia Jaszyn.
Oprócz tego zastosowano tradycyjną metodę "sobowtórów". W Moskwie kandydaci Komunistów Rosji (KR), czyli prokremlowskiej partii, która ma być konkurencją dla zajmującej drugie miejsce w sondażach Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej (KPRF), mają bardzo podobne nazwiska. Na przykład w jednym z okręgów KR reprezentuje Wasilij Pietrow, a KPRF Witalij Pietrow. W innym Siergirj Kurganski ma pozbawić głosów Jurija Kurganowa.
W Petersburgu zrobiono coś więcej. Tam konkurenci opozycjonisty z partii Jabłoko mieli nie tylko te same imiona i nazwiska, ale też podobny wygląd (ma to znaczenie, ponieważ w lokalach wyborczych wiszą plakaty ze zdjęciami kandydatów), co wywołało oburzenie nawet Centralnej Komisji Wyborczej. Niestety, poza wyrażeniem oburzenia, nie mogła albo nie chciała ona zrobić nic więcej. W związku z tym będzie tam trzech Borysów Wiszniewskich, jeden prawdziwy, czyli po ojcu Łazarewicz i dwóch "fałszywych", jeden po ojcu Iwanowicz, a drugi Giennadijewicz.
Tradycyjnie już walczono z aktywnością uliczną Rosjan. Ostatnie masowe demonstracje odbyły się po zatrzymaniu Aleksieja Nawalnego 17 stycznia. Według oficjalnych danych przedstawionych przez rosyjskie władze, w czasie akcji 23 i 31 stycznia oraz 2 lutego zatrzymano 17,6 tysiąca osób. Wszystkie zgromadzenia zostały uznane za niezgodne z prawem.
Finezyjnie w internecie
Te dość toporne metody zostały uzupełnione nowocześniejszymi. Walka bowiem w dużym stopniu przeniosła się do internetu.
Po pierwsze, władze zachęcają do głosowania elektronicznego, co od razu rodzi obawy, że dojdzie do nadużyć. W czasie poprzednich wyborów lokalnych, gdy była taka możliwość, urzędnicy oraz pracownicy firm państwowych byli "zdecydowanie zachęcani" do rejestracji w systemie. Takie informacje pojawiły się także w tym roku z Moskwy. Na przykład 1 września mer Moskwy poinformował, że 1,3 miliona mieszkańców rosyjskiej stolicy zapisało się na głosowanie elektroniczne. To 17,5 procent wszystkich wyborców. Biorąc pod uwagę, że w poprzednich wyborach frekwencja w Moskwie wyniosła 35 procent, można oczekiwać, że nawet połowa potencjalnych wyborców zagłosuje elektronicznie.
Ten rodzaj głosowania nie jest dostępny w całej Rosji, a tylko - oprócz stolicy - w Sewastopolu oraz w pięciu obwodach, w tym rostowskim, gdzie swój głos mogą oddać mieszkańcy ukraińskiego Zagłębia Donieckiego z rosyjskimi paszportami.
Ci ostatni będą mogli głosować nie tylko za pomocą internetu. W zeszłym roku, gdy odbywał się plebiscyt dotyczący zmian w konstytucji, organizowano dla nich wyjazdy na terytorium Rosji. A to bardzo cenny elektorat, ponieważ zapewne poprze partię władzy, od której zależy dalszy los Zagłębia Donieckiego. Choć Kreml co prawda nie ma zamiaru włączać Zagłębia do swojego terytorium, będzie mógł pokazać, że jednak w jakiś sposób się o nie troszczy. A liczebność mieszkańców Donbasu, którzy mają rosyjskie dokumenty, jest oceniana na 600 tysięcy. Z tej liczby do początku sierpnia o specjalny numer podatkowy, umożliwiający głosowanie za pomocą internetu, zwróciło się ponad 3/4 z nich. Jednocześnie miejscowi operatorzy komórkowi przechodzą na rosyjski format numerów +7, co ułatwi wysyłanie SMS-ów potrzebnych do procedury głosowania.
Kruczek z elektronicznym głosowaniem polega jeszcze na jednej rzeczy. Według rozmówców portalu Meduza, najczęściej zachęcani (także groźbami) są do niego pracownicy sfery budżetowej, którzy zazwyczaj chcą utrzymania status quo, a jeśli nawet nie chcą, to można ich do tego w pewien sposób "zachęcić". Jeśli w dodatku zmusi się ich do głosowania w pracy, to można łatwo skontrolować, na kogo oddali głos. Można także wyobrazić sobie pracowników opieki społecznej, którzy zakładają konto swoim podopiecznym i potem pomagają im zagłosować w odpowiedni sposób. Co ciekawe, właściwie nikt nie mówi o możliwych oszustwach już po oddaniu głosu, czyli za pomocą manipulacji w systemie.
Inteligentne wyzwanie
Reżim walczy też z technikami informatycznymi, które pomogą wyborcom w znalezieniu odpowiedniego kandydata spoza partii władzy. Głównym wrogiem jest tutaj "inteligentne głosowanie", czyli strategia wymyślona kilka lat temu przez sztab Aleksieja Nawalnego. Przewiduje ona, że wyborcy w danym okręgu jednomandatowym głosują na kandydata wskazanego przez współpracowników opozycjonisty, który ma największe szanse na pokonanie przedstawiciela Jednej Rosji. Kreml boi się tej strategii, ponieważ przyniosła ona odpowiednie (dla opozycji) rezultaty na przykład w wyborach do lokalnych władz w Moskwie.
W związku z tym reżim zaczął walczyć z inteligentnym głosowaniem na wszystkich frontach. Oprócz wyśmiewania tego pomysłu wytoczono o wiele cięższe działa: Roskomnadzor zażądał od Google i Apple wycofania aplikacji Nawalny (w której jest funkcja Inteligentne głosowanie) ze sklepów z aplikacjami. Dostęp do niej z terytorium Rosji zablokowano.
Jednocześnie w połowie sierpnia opublikowano w anonimowych kanałach w komunikatorze Telegram listę subskrybentów aplikacji wraz z ich adresami domowymi i miejscem pracy. Do niektórych z nich - według niezależnego portalu OWD, w ciągu dwóch tygodni było to około półtora tysiąca osób - zawitała później policja. Policjanci oficjalnie prosili, aby odwiedzane osoby wystąpiły jako poszkodowane w sprawie dotyczącej ujawnienia danych osobowych.
Najbardziej absurdalny był jednak pozew, z którym wystąpiła niewielka firma handlująca wełną owczą, która w czerwcu zwróciła się z prośbą o rejestrację znaku towarowego "Inteligentne głosowanie", który jest kopią wykorzystywanego od lat przez Aleksieja Nawalnego i jego ludzi. W ciągu miesiąca urząd patentowy zatwierdził znak, choć zazwyczaj taka procedura trwa około roku.
Rosyjski specjalista z branży IT, który obawia się wypowiadać pod nazwiskiem, podkreśla, że zachowanie władz wskazuje na to, jak słabo rozumieją zasady działania internetu. - Blokada inteligentnego głosowania to tylko jeden epizod w walce Kremla przeciwko internetowi. Ona się odbywa na wielu płaszczyznach. Dla Kremla internet powinien być związany z terytorium, czyli suwerenną władzą. W tej wizji nie da się tolerować Facebooka czy Google'a, które mogą ignorować władze w Moskwie, choć działają na terytorium Rosji - zaznacza.
Jednocześnie - jak zauważa Anastazja Siergiejewa z ruchu Za Wolną Rosję - w telewizji trwa kampania, która ma zniechęcić potencjalnych wyborców do wsparcia alternatywnych kandydatów, przede wszystkim komunistów. W telewizji państwowej są emitowane propagandowe materiały o komunistach, że to staliniści, którzy nie mogą być do zaakceptowania przez osoby o poglądach demokratycznych. Żeby ludzie na nich nie głosowali. Żeby ten elektorat protestujący głosował na mniejsze partie, ale nie te, które wejdą do Dumy.
Inteligentne głosowanie ma też swoich krytyków w obozie przeciwników Kremla. Ich zdaniem, jeśli ktoś głosuje na "systemową opozycję", która jest w parlamencie czy partie, które zostały dopuszczone przez reżim, tak naprawdę przedłuża rządy Władimira Putina i żywotność stworzonego przez niego systemu. Jedyne, co może on zrobić, to lekko zakłócić "święto wyborcze" rządzącej Jednej Rosji.
Czytaj więcej: Aplikacja do "inteligentnego głosowania" znika ze sklepów Google i Apple. Rosyjska opozycja: haniebne
Dziennikarze najgroźniejsi
Przed wyborami zaatakowano także niezależne media. Dotąd nie cieszyły się one wielką swobodą, ale pozwalano im funkcjonować na marginesie tych głównych, proreżimowych. Teraz to się skończyło.
"Tę informację (materiał) stworzono lub rozpowszechniono przez zagraniczne medium realizujące zadania agenta zagranicznego lub przez rosyjski podmiot prawny realizujący zadania zagranicznego agenta" - tak oznaczona musi być każda informacja, która jest podawana przez media uznane za "zagranicznych agentów". Od kwietnia do końca sierpnia uznano za takie siedem redakcji i 20 dziennikarzy, a jeden z serwisów internetowych został uznany za "niepożądaną organizację". Wszystkie otrzymywały część środków na swoją działalność z zagranicy - wśród nich portale Meduza, VTimes i niezależna telewizja Dożd.
Uznanie kogoś za agenta oznacza przede wszystkim ogromne kłopoty finansowe. De facto wykluczona jest współpraca z reklamodawcami, a media są zmuszone do działania w oparciu o zagraniczne granty i datki czytelników. VTimes, założony przez byłych pracowników dziennika ekonomicznego "Wiedomosti", nie przetrwał nawet roku i w czerwcu zakończył działalność. W sierpniu działalność zakończyły też Otwarte Media należące do zwalczanego przez Kreml oligarchy Michaiła Chodorkowskiego, choć portal śledczy The Insider nadal działa, bo wielu jego dziennikarzy pracuje za granicą. Finansowane przez amerykański budżet Radio Swoboda ignoruje całkowicie fakt uznania za zagranicznego agenta, przez co naraża się na ogromne kary. Ma jednak za sobą władzę w Waszyngtonie.
Ale nie tylko o pieniądze chodzi. Dziennikarze skarżą się, że niektórzy potencjalni rozmówcy nie chcą z nimi rozmawiać. Po prostu boją się "inoagentów". - Władze starają się przedstawić nas jako medium, które realizuje nie dziennikarskie, a propagandowe funkcje, pracuje dla zagranicznych rządów i przeciwko Rosji, nie ma niezależności, nie stara się zachować obiektywności i bezstronności. To wszystko kłamstwo - mówi Iwan Kołpakow, redaktor naczelny Meduzy.
Po co te wybory?
Jaka jest zatem rola 110 milionów potencjalnych wyborców? Jak zwraca uwagę moskiewskie Centrum Carnegie, wybory mają być potwierdzeniem legitymizacji władzy, zmobilizować jej zwolenników i pokazać poparcie dla Władimira Putina i jego systemu.
"To taka państwowa terapia: celem wyborów jest udowodnienie i pokazanie większości elektoratu, który jest coraz mniej zjednoczony w związku z rosnącym niezadowoleniem z tego, co się dzieje w kraju, że on nadal jest większością i opowiada się za Putinem" - czytamy w analizie Carnegie.
Ci ludzie mają nie szukać innych rozwiązań, a być zadowolonymi z tego, co jest: pensji, emerytur, a także dodatków socjalnych. I głównym zadaniem władz jest mobilizacja tego elektoratu. Z drugiej strony, należy zdemobilizować tych, którzy nie poprą partii władzy. Stąd wykreślanie kandydatów opozycyjnych. Jedynym pocieszeniem dla osób o prodemokratycznych poglądach może być to, że Rosja to nie Białoruś. To o wiele większy kraj z różnymi grupami elit, stąd wyniki wyborów jednak w pewnym stopniu zależą od wyborców, a nie tylko od tego, jak widzi je Kreml.
Piotr Pogorzelski jest dziennikarzem portalu Biełsat po polsku [belsat.eu/pl] i autorem podcastu Po prostu Wschód [anchor.fm/pogorzelski]. Regularnie publikuje też w Nowej Europie Wschodniej.