Najpierw przyszedł po nią inspektor sanitarny, ale poradziła sobie z nim łatwo, grożąc mu widelcem do pieczeni. Policjantom wymykała się przez kilka godzin, aż w końcu ją zatrzymali. Ten, który w karetce musiał usiąść na miotającej się w furii kobiecie, porównał to doświadczenie do "przebywania w klatce z rozgniewanym lwem". A to była tylko "najniebezpieczniejsza kobieta w Ameryce". Tyfusowa Mary.
Po Mary Mallon zachowały się tylko dwa zdjęcia. Na obu około czterdziestoletnia kobieta hardo patrzy w obiektyw, bez cienia uśmiechu na twarzy. Trudno się dziwić – kiedy fotograf naciskał spust migawki, Mary nie miała zbyt wielu powodów do radości.
Pierwsze zdjęcie wykonano między rokiem 1907 a 1910 w szpitalu Riverside Hospital w Nowym Jorku. Mary jest na pierwszym planie, leży na łóżku. Być może lekarze już powiedzieli jej, że jest nosicielką groźnego wirusa i odpowiada za zakażenie tyfusem wielu osób – a może dopiero czeka na wytłumaczenie kuriozalnej sytuacji, w której się znalazła. Wciąż ma nadzieję, że to wszystko jest jakąś absurdalną pomyłką, która za chwilę się wyjaśni.
Na drugiej fotografii Mary razem z kilkoma innymi kobietami siedzi przed ośrodkiem na nowojorskiej North Brother Island. Wszystkie pensjonariuszki są owinięte kocami, niektóre z nich podobnie jak Mary spoglądają w obiektyw, jednak żadna nie ma w spojrzeniu tyle zaciętości, co emigrantka z Irlandii. Mary już wie, że nigdy nie opuści tej wysepki.
Jak pracowita i utalentowana kucharka znalazła się w takim miejscu?
American dream po irlandzku
Mary Mallon urodziła się 13 sierpnia 1869 roku w Cookstown w Północnej Irlandii. Jako nastolatka wyemigrowała do USA. Chciała – jak wielu innych imigrantów – realizować swój amerykański sen i ciężką pracą wspiąć się jak najwyżej. Nie ułatwiały jej tego uprzedzenia, z którymi musiała mierzyć się co dnia. Irlandczycy byli wówczas uważani za kiepskich i leniwych pracowników.
18-letnia Mary była jednak całkowitym zaprzeczeniem tego stereotypu. Zaczynała od uciążliwych i słabo płatnych zajęć, jednak szybko udowodniła pracodawcom swoją spolegliwość i kulinarny talent, szczególnie jeśli chodzi o desery: jej lody brzoskwiniowe robiły furorę. Była też sprytna, szybko pozbyła się irlandzkiego akcentu, a jako miejsce urodzenia podawała jedno z małych amerykańskich miasteczek. Gotowanie dla mieszkańców bogatych rezydencji na Manhattanie okazało się o niebo lepszym zajęciem niż harówka od świtu do nocy w fabryce.
Wtedy jednak Mary zaczął prześladować niewytłumaczalny pech: osobliwym zbiegiem okoliczności, gdziekolwiek zaczęła pracę, tam ludzie zaczynali chorować na tyfus. Więc Mary szybko zmieniała pracę, by się nie zarazić. Choroba jednak ją omijała… a przynajmniej tak sądziła kucharka. Musiało tak być, skoro nie miała żadnych objawów choroby, prawda?
Dociekliwy George
Tyfus nękał wówczas amerykańskie miasta i chociaż najczęściej dotykał żyjącą w ścisku i brudzie biedotę, to nie był zupełnie obcy mieszkańcom bogatszych dzielnic. Dlatego przez długi czas ogniska choroby w domach chlebodawców Mary Mallon nie budziły niczyich podejrzeń. Rodzina bankiera zachorowała? Co za nieszczęście. A kogo obchodzi jakaś kucharka-imigrantka, która rzuciła pracę i zatrudniła się w innym domu?
Tyfus jednak zdawał się nie opuszczać Mary ani na krok i pojawiał się wszędzie tam, gdzie kobieta zaczynała pracę jako kucharka. Za każdym razem robiła to, co wydawało jej się rozsądne i znów uciekała. W 1906 roku przybyła do dzielnicy Oyster Bay, do rezydencji kolejnego bankiera – Charlesa Henry’ego Warrena.
Tu również dogoniła ją choroba. Między 27 sierpnia a 3 września sześciu z 11 członków rodziny Warrenów zachorowało. Tym razem jednak właściciel rezydencji, przejęty faktem, że w jego domu pojawiła się groźna zaraza, zatrudnił inspektora sanitarnego George’a Sopera. Dr Soper miał ustalić, skąd bakteria Salmonella typhi wzięła się w posiadłości. Typowano, że źródłem zakażenia są serwowane tam słodkowodne małże.
Soper zabrał się do pracy z budzącym podziw rozmachem. Przez prawie rok analizował przypadki pojawienia się duru brzusznego w Nowym Jorku, ze szczególnym uwzględnieniem bogatych dzielnic. Starał się rozmawiać ze wszystkimi osobami, które przebywały w zakażonych domach, gdy pojawiła się choroba. Szybko oczyścił dobre imię małży (okazało się, że nie wszyscy zakażeni je jedli), a z zainteresowaniem zaczął przyglądać się 37-letniej kucharce. Szybko odkrył, że kobieta przed zatrudnieniem u Warrenów pracowała u ośmiu innych rodzin – i że siedem z nich dotknął tyfus. Autorzy pracy naukowej "Mary Mallon (1869–1938) i historia duru brzusznego" utrzymują, że w tym roku "około 3000 nowojorczyków zostało zarażonych Salmonella typhi i prawdopodobnie Mary była główną przyczyną wybuchu epidemii".
W przeświadczeniu, że to Mary jest źródłem choroby utwierdziła George'a informacja o popisowym daniu, serwowanym przez kucharkę. Były to brzoskwiniowe lody, na bazie nieprzegotowanego mleka, pełne cukru i tłuszczu. Pałeczki salmonella typhi, wywołujące tyfus, nie mogłyby marzyć o lepszym środowisku do rozwoju.
Widelcem w inspektora
O ile jednak pierwszy, rutynowy wywiad z Mary przebiegł spokojnie, o tyle kolejne - podczas których inspektor był zdeterminowany, by ustalić jej udział w rozprzestrzenieniu się epidemii - były najeżone trudnościami. Jeśli bowiem Soper sądził, że Mary pokornie podda się badaniom, to mocno się przeliczył. Kucharka odmówiła przekazania wymaganych przez inspektora próbek krwi, kału i moczu, a następnie przegoniła natręta.
"Wymierzyła we mnie widelcem do pieczeni, po czym ruszyła w moją stronę. Gwałtownie puściłem się w dół przez hol, a następnie przez wysokie, żelazne wrota wybiegłem na chodnik. Poczułem, że miałem szczęście iż uciekłem..." – tak Soper wspominał swoje spotkanie z Tyfusową Mary, jak wkrótce miała ochrzcić kobietę prasa. Mary była "uzbrojona", bo George odwiedził ją w kolejnej kuchni, w której się zatrudniła.
Również druga, bardziej stanowcza próba zatrzymania Irlandki spaliła na panewce. Mary wymknęła się policyjnej obstawie. Aresztowano ją dopiero kilka godzin później, a zatrzymania musiało dokonać pięciu policjantów. Jeden z nich, który musiał trzymać ją w karetce, porównał to doświadczenie do "przebywania w klatce z rozgniewanym lwem".
Mary doprowadzono do szpitala. Tam pobrano wszystkie wymagane próbki i potwierdzono, że Mary Mallon jest nosicielką tyfusu brzusznego. Pacjentkę przewieziono do ośrodka dla osób objętych kwarantanną na North Brother Island.
"Uroczyście przysięgam już nigdy nie gotować"
Wyniki badań były może wystarczającym argumentem dla lekarzy, pracowników departamentu zdrowia i wszystkich innych urzędników, ale nie dla samej Mary. Wpływ na to miało z pewnością ówczesne podejście do pacjentów, kładące bardzo mały nacisk na komunikację z chorym i wyjaśnienie mu jego stanu. Fakt, że kucharka nie należała do najbogatszych osób w mieście i była imigrantką w niczym nie pomagał. Nikt nie poświęcił czasu, by wyjaśnić Irlandce, na czym polega bezobjawowe nosicielstwo i jak to możliwe, że nie odczuwa żadnych objawów dokuczliwej dla reszty społeczeństwa choroby. Proponowano jej jedynie usunięcie pęcherzyka żółciowego, co stanowczo oprotestowała (w czasach przed operacjami laparoskopowymi i antybiotykami taki zabieg wiązał się ze znacznie większym niebezpieczeństwem niż dziś), a także próbowano leczyć heksametylenaminą, środkami przeczyszczającymi, urotropiną i drożdżami piwowarskimi. Bezskutecznie.
Mary nie była jedyną osobą, która chętnie wysłuchałaby wyjaśnień, na czym polega jej stan – opublikowane w "Journal of the American Medical Association" 15 czerwca 1907 roku wyniki śledztwa George'a Sopera były czymś przełomowym w medycynie. Po raz pierwszy udało się tak szczegółowo udokumentować przypadek bezobjawowego nosicielstwa. Nauka była świadoma takich przypadków już wcześniej, ale Tyfusowa Mary "działała" na niespotykaną dotychczas skalę.
(Po zdemaskowaniu źródła epidemii George Soper wrócił do swoich inspektorskich obowiązków, rok później opublikował pracę na temat wietrzenia tuneli metra, a następnie dysertację o nowoczesnych metodach oczyszczania ulic. W 1915 ukazał się jego raport na temat utylizacji ścieków i zabezpieczania zapasów wody)
Przełom w medycynie, do którego się mimowolnie przyczyniła, niewiele dla Mary znaczył. Kobieta czuła się niesłusznie uwięziona i skrzywdzona. Wkrótce zaczęła własną batalię z urzędniczą machiną, pozywając departament zdrowia. Sprawę przegrała.
Po trzech latach w izolatorium na North Brother Island słońce ponownie wzeszło dla Mary Mallon. Nowy szef departamentu zdrowia miał znacznie bardziej humanitarne podejście do jej sprawy i zgodził się na wypuszczenie kobiety na wolność. Pod dwoma warunkami: Mary przeszła dokładne szkolenie z higieny osobistej i podpisała umowę, w której zobowiązała się nigdy więcej nie pracować jako kucharka. Znalazła sobie pracę w maglu.
Mary Mallon była wolna.
"Najniebezpieczniejsza kobieta w Ameryce"
O Tyfusowej Mary zapomniano na pięć lat – aż do 1915 roku, kiedy w żeńskim szpitalu Sloane Maternity w Nowym Jorku wybuchła nagle epidemia duru brzusznego. Zachorowało 25 osób, dwie z nich zmarły.
Wśród pracowników placówki nie znaleziono Mary Mallon, ale Mary Brown i owszem. Tyfusowa Mary została zdemaskowana i poddana kwarantannie znów – tym razem jednak nikt nie dał wiary jej zapewnieniom, że porzuci pracę w kuchni. Kwarantanna była dożywotnia.
Mary znów próbowała się od tej decyzji odwoływać, ale tym razem wszystko działało na jej niekorzyść – począwszy od tego, że złamała wcześniej daną obietnicę o porzuceniu pracy w kuchni, a skończywszy na medialnej nagonce, której "najniebezpieczniejsza kobieta w Ameryce" stała się obiektem. Karykatury, komiksy i plakaty ją przedstawiające ostrzegały przed ryzykiem zarażenia tyfusem i pouczały, by zachować higienę. Mimowolnie więc Mary Mallon przyczyniła się do zwiększenia świadomości profilaktyki chorób zakaźnych. Od chwili zdemaskowania Tyfusowej Mary do momentu jej śmierci w Nowym Jorku wykryto około 400 kolejnych bezobjawowych nosicieli tyfusu. Żaden jednak nie zyskał chwytliwego przydomka i nie stał się obiektem medialnego linczu.
Irlandka pozostała na North Brother Island do końca życia. W poranek bożonarodzeniowy 1932 roku listonosz, który przyniósł jej przesyłkę, zastał Mary leżącą na podłodze, kompletnie sparaliżowaną. Miała udar.
Mary Mallon zmarła w 1938 roku. Podczas sekcji zwłok wyszło na jaw, że pałeczki salmonella typhi znajdowały się w jej woreczku żółciowym.
W ciągu 25 lat odosobnienia Mary przyjmowała co jakiś czas dziennikarzy. Odwiedziny odbywały się pod jednym warunkiem: że goście nie przyjmą od byłej kucharki nawet najdrobniejszego poczęstunku.
Z tyfusem przez wieki
Do najczęstszych objawów tyfusu brzusznego należy wysoka gorączka (około 40 stopni), bóle brzucha, biegunka i grudkowata wysypka (stąd nazwa: tyfus plamisty).
Tyfus nękał ludzkość od wieków. Istnieją przesłanki, że to właśnie on stał za tak zwaną "zarazą peloponeską" w 430 roku p.n.e. w Atenach. Choroba zaczynała się niewinnie, od pieczenia oczu. Później przychodziła gorączka, obrzęk języka, trudności w oddychaniu, nudności i czkawka. Kto się zaraził, był już w zasadzie martwy – lekarstwa nie było, na wyzdrowienie mogli liczyć nieliczni. Według Jennifer Tolbert Roberts, amerykańskiej filolożki i historyczki, podczas zarazy peloponeskiej zmarło od jednej czwartej nawet do jednej trzeciej mieszkańców Aten.
Przez wieki niemal wszystkie choroby zakaźne były określane mianem morowego powietrza i mało kto zawracał sobie głowę katalogowaniem objawów i odróżnianiem dżumy od ospy albo tyfusu od cholery. W 1880 roku Karl Joseph Eberth razem ze swoim studentem Rudolfem Virchowem wyizolowali Gram - ujemne pałeczki z brzusznych węzłów chłonnych oraz śledziony chorego. Nadano im nazwę salmonella typhi.
Już na przełomie XIX i XX wieku wiedziano, że zarazić się tyfusem można przez kontakt z ekskrementami chorego, na przykład z zakażoną żywnością lub wodą. Jednak wiedza o tym, jak skutecznie taki kontakt ograniczyć, nie była tak powszechna jak dziś. Można przypuszczać, że Mary jako imigrantka z ubogiej Irlandii mogła nie przywiązywać większej wagi do mycia rąk, również po skorzystaniu z toalety. A brudne ręce w kuchni to prosta droga do obdzielenia chorobą wszystkich domowników.
Życie wewnętrzne kwitnie
Mary Mallon była pierwszym udokumentowanym przypadkiem zdrowej nosicielki i zapewne najbardziej (jeśli nie jedynym) rozpoznawalnym w kręgach nienaukowych. Jej dramatycznymi przeżyciami zainteresowała się popkultura – w 2017 roku BBC zapowiedziało serial opowiadający o jej losach, w którym główną rolę ma zagrać znana z "Opowieści Podręcznej" i "Mad men" Elisabeth Moss. Określenie "tyfusowa Mary" przeniknęło też do potocznej angielszczyzny, oznacza kogoś, kto często i gwałtownie zmienia miejsce zatrudnienia, tak jak z wiadomych przyczyn czyniła to imigrantka z Irlandii.
Jednak ani Tyfusowa Mary nie była jedyną zdrową nosicielką choroby zakaźnej znaną medycynie, ani tyfus nie jest jedyną dolegliwością, która może rozprzestrzeniać się w tak podstępny sposób.
- Powinniśmy raczej zadać sobie pytanie: "jaka choroba może nie występować w formie bezobjawowego nosicielstwa?". Dla bardzo wielu chorób możemy być bezobjawowymi przenosicielami (nie zawsze nosicielami długotrwałymi), i dotyczy to niemal każdej bakterii czy wirusa. Zdarza się przecież, że ktoś przechoruje grypę i nawet o tym nie wie, tak samo COVID-19 czy mononukleozę – wyjaśnia dr Paweł Grzesiowski, immunolog.
I dodaje: - Samo nosicielstwo oznacza, że nie ma oznak choroby. Jeśli ktoś nie ma objawów, dajmy na to gorączki, wysypki, nie kaszle, to dla otoczenia jest bezobjawowy. Można mieć gronkowca, paciorkowca, gruźlicę, dur brzuszny, salmonellę, koronawirusa, grypę – w zasadzie wszystko można mieć bez objawów i kogoś zakazić. Przez wiele lat można też mieć na przykład wirusa HIV, HCV czy żółtaczki zakaźnej typu B. Ten stan nosicielstwa zależy od naszego układu odpornościowego.
Co więcej, naukowcy z Uniwersytetu Waszyngtońskiego w 2014 roku przeprowadzili badanie dowodzące, że oprócz flory bakteryjnej w ludzkim organizmie funkcjonuje flora wirusowa. Od 102 osób w wieku 18-40 lat pobrano próbki pochodzące: nosa, ust, skóry, pochwy i stolca, a następnie przebadano je na obecność wirusów.
Mimo że żaden z uczestników badania nie wykazywał żadnych objawów chorobowych, to u prawie wszystkich badanych stwierdzono obecność co najmniej jednego szczepu wirusa, a u niektórych aż 10 lub 15.
- Byliśmy pod wrażeniem liczby znalezionych wirusów. Od każdej osoby pobraliśmy próbki co najwyżej z pięciu miejsc na ciele, więc gdybyśmy przebadali całe ciało, wirusów przypuszczalnie byłoby dużo więcej – komentuje Kristine M. Wylie, koordynatorka badań.
Jak zauważa Grzesiowski, brak widocznych objawów zakażenia nie oznacza, że wirus jest nieszkodliwy. - Przewlekły stan zakażenia, podczas którego na pozór nic się nie dzieje, dotyczy wielu różnych chorób. Pytanie, czy faktycznie nic się nie dzieje, czy jednak ten patogen po cichu nie powoduje uszkodzeń. Na przykład wirus zapalenia wątroby może po cichu powodować stopniowe uszkodzenie wątroby, czego nie widać, ale kiedy zacznie się badać, to okazuje się, że pewne objawy można wykryć – wskazuje immunolog.
Swoich ukrytych nosicieli ma także koronawirus SARS-Cov-2. Szacuje się, że na każdy potwierdzony przypadek przypada pięć do 10 innych, o łagodniejszym lub w ogóle bezobjawowym przebiegu. I że osoby przechodzące zakażenie bezobjawowo odpowiadają za nawet do 80 procent rozprzestrzeniania się wirusa. Sprawia to, że wielu z nas boi się każdego, kogo podejrzewamy o bycie ukrytym nosicielem, na czele z pracownikami ochrony zdrowia. - Strach jest najczęściej skutkiem niewiedzy. Ten los spotyka niemal każdą nową chorobę. Ludzie boją się nieznanego i w związku z tym ostracyzują osoby, które mogą być zakażone. Z czasem stają się bardziej otwarci na kontakty z tymi ludźmi i opiekę nad chorymi – ocenia Grzesiowski.
Autorka/Autor: Anna Winiarska
Źródło: tvn24.pl