Gdy Radosław Sikorski nie został sekretarzem generalnym NATO, rząd zarzucił prezydentowi, że nie bardzo się starał na szczycie Sojuszu, by kandydaturę Polaka na to stanowisko przeforsować. A jeśli już tego nie potrafił, to powinien bardziej gorliwie blokować kandydaturę Duńczyka Andersa Fogha Rasmussena na to stanowisko, tak by więcej ugrać dla Polski. Wzorem do naśladowania miała tu być postawa Turcji, która niemal do końca blokowała Duńczyka i dzięki temu od państw Sojuszu ugrała kilka posad w NATO.
Kancelaria Prezydenta odpowiadała, że kandydaturę Sikorskiego przegrał rząd, w ogóle jej oficjalnie nie przedstawiając, ale w kraj poszła już wiadomość, która mogła wielu rodaków zdziwić – „możemy mniej od Turcji”.
Jak to? Skoro jesteśmy krajem, gdzie obywatele są bogatsi (PKB per capita jest średnio o 5 tys. dolarów wyższe), nasza gospodarka szybciej się rozwija, mamy co prawda kilkadziesiąt miliardów dolarów mniejszy budżet, ale i tort jest mniejszy do podziału o blisko 40 mln ludzi, to dlaczego Polska może mniej niż kraj znany przeciętnemu Polakowi co najwyżej z produkcji dywanów i piaszczystych plaż pełnych średniozamożnych turystów? Przecież leżymy bądź co bądź w Europie, a Turcja nie za bardzo…
W czwartek, z okazji wizyty tureckiego premiera Recepa Tayyipa Erdogana w Warszawie, warto przyjrzeć się temu, co Turcja może.
Położenie ma znaczenie
Jeśli ktoś myślał, że geopolityka odeszła do lamusa wraz z technologiami umożliwiającymi większe niż do tej pory ignorowanie przestrzeni, ten myli się wyjątkowo. Jeśli ktoś myśli, że położenie danego kraju - w dobie globalnej gospodarki, internetu, rozwoju środków transportu itd. – nie jest już ważne, ten nie zrozumie, dlaczego Turcja może więcej niż Polska.
A może więcej dlatego, że leży tam, gdzie leży – między Zakaukaziem a Bliskim Wschodem, między Morzem Czarnym a Śródziemnym i między Grecją a Irakiem. Turcja leży w idealnym miejscu, by na początku XXI wieku być w centrum uwagi. To właśnie ze swojego położenia Ankara czerpie swoją siłę, która – jeśli źle wykorzystywana – jest i jej przekleństwem.
Po pierwsze Bliski Wschód
Położenie u Bram Bliskiego Wschodu, a także etykieta muzułmańskiego acz prozachodniego państwa daje Turkom pozycję do pośredniczenia w rozwiązywaniu konfliktów w regionie. Dlatego też światowi eksperci nie byli zbytni zdziwieni, gdy w połowie 2008 r. okazało się, że na terenie Turcji rozmawiają ze sobą Izraelczycy i Syryjczycy, którzy wciąż formalnie są w stanie wojny.
Z punktu widzenia tych państw Turcja jako pośrednik wydaje się idealny. Dla Tel Awiwu liczy się prozachodnia orientacja Ankary, gdzie nie rządzą fanatycy owładnięci „antysyjonistyczną” misją, a dla Damaszku ważny jest jednak fakt, że Turcja będąc krajem prozachodnim jest jednocześnie krajem muzułmańskim.
Obie strony są przy tym zadowolone z rządzącej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), która idealnie spełnia obydwa warunki – połączenie islamskich wartości z dążeniem do członkostwa w Unii Europejskiej.
I chociaż po izraelskim ataku na Strefę Gazy rozmowy zostały przerwane, to już w kwietniu obie strony deklarowały chęć powrotu do nich. Turcja znów będzie idealnym pośrednikiem. Również z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych, które pod rządami Baracka Obamy chcą zmienić swój wizerunek w świecie muzułmańskim. A nie byłoby nic piękniejszego propagandowo, jak bliskowschodni sukces stworzony przy współudziale gospodarzy regionu.
Cypr – wyspa zależna
Kolejny sukces Ankara może odnieść na Cyprze, jeśli przekona miejscowych Turków do podpisania porozumienia z grecką częścią wyspy, co w efekcie może podzielony od ponad 30 lat kraj zjednoczyć.
Sukces będzie tym większy, że w kwietniowych wyborach parlamentarnych władzę w uznawanej jedynie przez Ankarę Republice Cypru Północnego objęła prawica niechętna zjednoczeniu. Jeśli jednak Turcja zostanie odpowiednio zachęcona przez Unię Europejską, może z niewielkim wysiłkiem skłonić Partię Jedności Narodowej do rozmów z południową, uznawaną przez świat, częścią wyspy.
W zamian za ustępstwa ze strony Brukseli w sprawie akcesji, kwestia Cypru może zostać szybko rozwiązana. Niestety dla Turcji, działa to i w drugą stronę – jeśli sprawa Cypru nie zostanie rozwiązana, akcesji nie będzie. Zapowiedziała to już Grecja i sam Cypr. Karty leżą jednak w ręku Ankary.
Irak – groźba inwazji
Jeszcze inną, o wiele bardziej istotną kartą, szczególnie dla USA, grają Turcy w Iraku. Po raz pierwszy pokazali ją w 2003 r. podczas inwazji na kraj Saddama Husajna, nie pozwalając Amerykanom atakować Iraku z ich terytorium. Waszyngton karnie się podporządkował, próbując zmiękczyć Ankarę wielomiliardowymi datkami.
Drugi raz Turcy pokazali, że w grze o Irak grają pierwszoplanową rolę, gdy cztery lata później zagrozili wkroczeniem do północnej części kraju, by przepędzenć stamtąd kurdyjskich rebeliantów z Partii Pracujących Kurdystanu (PKK), która od lat przeprowadza zamachy w tureckim Kurdystanie.
Inwazję Turków, która mogła rozsadzić Irak, udało się w ostatniej chwili zatrzymać, ale Ankara miała swoją cenę – iraccy Kurdowie i Amerykanie zgodzili się zwalczać PKK tak jak postsaddamowskich bojowników. Co prawda turecka armia wielokrotnie jeszcze bombardowała północ Iraku, ale nigdy nie zdecydowała się na masową operacją. Swoim zdecydowaniem zyskała za to sojuszników w walce z PKK.
Rura musi iść przez Turcję
Położenie geograficzne przychodzi z pomocą tureckiej polityce blefów i nacisków jeszcze w jednym przypadku, szczególnie interesującym z polskiego punktu widzenia. Tzw. Korytarz Południowy, czyli alternatywne dla rosyjskiego źródło zaopatrzenia Europy w ropę i gaz, po prostu musi iść przez Turcję.
Pierwsze elementy już są: azerska ropa płynie rurą Baku-Tbilisi-Ceyhan, a gaz kończy tę samą trasę w Erzurum. Jednak rosnący apetyt gospodarek europejskich (ale i tureckiej) na surowce, a także chęć uniezależnienia się od Rosji (nie dla każdego w równym stopniu oczywista) domaga się więcej.
Dlatego kilka lat temu powstał pomysł wybudowania gazociągów Nabucco i interkonektora z Azerbejdżanu do Włoch i Grecji (ITGI). Szczególnie ten pierwszy, mający zaspokoić 5 proc. unijnego zapotrzebowania na gaz, spędzał sen z powiek w wielu europejskich stolicach.
Ale Turcja, świadoma swoich geograficznych atutów, długo trzymała Europę i Azerbejdżan w niepewności, zanim ostatecznie na początku maja zadeklarowała przystąpienie do wartego 8 mld euro projektu. W zamian za to Ankarze zagwarantowano energetyczne bezpieczeństwo i niewątpliwe zyski z transportu gazu, a Turcy z pewnością będą chcieli wiele.
Do tej pory mówili o prawie do reeksportu i składowania 15 proc. azerskiego gazu i chociaż pewnie dla dobra Nabucco (nie będzie rury, nie będzie zysków w ogóle) będą skłonni obniżyć cenę, to jednak z pewnością mało turecka zgoda UE nie będzie kosztować.
Z Moskwą można rozmawiać
Bo Turcy, znów z racji swojego położenia, i tym razem mogą grać na zwłokę. Większość gazu na ich potrzeby pochodzi bowiem z Rosji – gazociągami przez Bałkany i po dnie Morza Czarnego. Nawet po wybudowaniu Nabucco to się nie zmieni (Rosja dostarcza teraz Turcji 63 proc. zużywanego przez nią gazu i 29 proc. ropy), więc Ankara może traktować zgodę na „europejską” rurę jako przysługę (jeśli pominie się fakt, że dywersyfikacja dostaw leży w interesie każdego kraju).
I tym chętniej dalej flirtować z Rosją, narażając europejskie bezpieczeństwo energetyczne na szwank. Ankara stara się bowiem, by równolegle z Nabucco przez jej terytorium szedł gazociąg Blue Stream II, czyli zmodyfikowana wersja promowanego przez Gazprom South Streamu.
Chociaż Rosjanie patrzą na ten pomysł sceptycznie, rozmów z Turkami nie zaprzestają, bo wizja wybudowania kolejnej rury do Ankary jest zbyt kusząca dla Gazpromu. Tym bardziej, że w innej dziedzinie – energetyce jądrowej – rosyjsko-turecka współpraca układa się pomyślnie. Moskwa już zobowiązała się do wybudowania w Turcji kilku atomowych siłowni za wcale pokaźną sumę wielu miliardów dolarów.
Turecki odbiorca i pośrednik to dla rosyjskiego sektora energetycznego kąsek zbyt łakomy, by tak łatwo wydać go w ręce UE. Ankara z pewnością więc może liczyć na jakąś premię od Moskwy, jeśli zdecydowałaby się dalej opóźniać Korytarz Południowy. UE musi Rosję przebić.
Zdominować Kaukaz
Również i na innym obszarze Zachód musi ubiegać się o względy Turcji. Ankara bowiem, wespół z Moskwą, ostrzy sobie zęby, by stać się regionalnym mocarstwem dominującym na Zakaukaziu. Służyć temu ma turecki projekt Platformy Stabilności i Współpracy na Kaukazie, który wykluczałby ze spraw kaukaskich „siły zewnętrzne”, czyli w praktyce USA i UE.
Jeśliby porozumienie weszło w życie, w efekcie najwięcej do powiedzenia w kwestii bezpieczeństwa miałaby na Zakaukaziu Ankara i Moskwa. I chociaż Gruzja i Azerbejdżan dystansują się od tureckiego pomysłu, który raczej nie doczeka się instytucjonalizacji, próba politycznego zbliżenia Turcji i Rosji jest wyjątkowo wyraźna, a sygnał dla Zachodu jeszcze bardziej.
I nie pierwszy wskazujący na to, że Ankara może chcieć wykorzystać zbliżenie z Rosją jako wyraz swoich mocarstwowych ambicji. W trakcie wojny w Gruzji Ankara, egzekwując drobiazgowo prawo międzynarodowe, skutecznie blokowała przepływ przez Bosfor amerykańskich okrętów wojennych z pomocą humanitarną. Członkostwo w jednym sojuszu z USA okazało się niewystarczające, gdy interesy ekonomiczne i regionalne z Rosją okazały się ważniejsze.
Pomysł na Armenię
Zresztą próba zdominowania Zakaukazia i narzucenia swojej wizji stosunków w regionie już została przez Turcję podjęta. Przez kilka miesięcy Ankara mówiła o poważnej możliwości otwarcia granicy z Armenią. Od kilkunastu lat pozostaje ona zamknięta z powodu ormiańskiej okupacji 20 proc. Azerbejdżanu, który w tureckim mniemaniu zamieszkują również Turcy („jeden naród, dwa państwa”).
Przez pewien czas Turcy chcieli otworzyć granicę nawet bez warunków wstępnych, którymi przez lata było uregulowanie konfliktu wokół Górnego Karabachu. Pokusa wciągnięcia Armenii w swoją orbitę wpływów (kosztem Rosji) była tak wielka, że przez kilkadziesiąt tygodni wydawało się, że Ankara chce opuścić swojego azerbejdżańskiego sojusznika, a to miałoby konsekwencje dla Europy.
Zdradzone, w swoim mniemaniu, przez ocieplenie turecko-armeńskie Baku ze swoimi zasobami gazu trafiłoby bowiem wprost w ramiona Rosji. To oznaczałoby definitywny koniec Korytarza Południowego. Tak więc grając kolejną kartą, tym razem ormiańską, Ankara tak naprawdę grała z Zachodem.
Na razie bezskutecznie, bo w końcu Turcja wycofała się z pomysłu bezwarunkowego otwarcia granicy z Armenią (Ankara jednak też potrzebuje w pewnym stopniu azerbejdżańskich surowców), ale sprawa Górnego Karabachu dalej jest nierozwiązana. Stawia to trudne zadanie przed Zachodem, który nie potrafił sobie z nią poradzić przez 15 lat. Jeśli jednak chce mieć po swojej stronie Azerbejdżan, wyjście zadowalające Baku musi się znaleźć.
Dlaczego nie mamy batalionu w Bydgoszczy?
Bliski Wschód, Cypr, energetyka, Zakaukazie - jak widać na tle możliwości, które w ręku mają Turcy z racji swojego położenia, Polska wygląda blado. Z Warszawą nikt nie musi uzgadniać tras energetycznych, ani rozmawiać o stabilizacji w sąsiednich państwach. Z Ankarą tak, a to daje Turkom wiele szans do wygrywania swoich interesów – tych wielkich jak Nabucco, ale i małych acz prestiżowych jak stanowiska w NATO.
Jeśli do tego dodać wyjątkowe zaangażowanie rządu AKP w politykę wielostronną (Turcja wywalczyła po długiej kampanii „marketingowej” stanowisko niestałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ) i duże ambicje regionalne, różnica między ekipami rządzącymi Ankarą i Warszawą jest wyjątkowo widoczna.
W takiej sytuacji nie dziwi, że Turcy mogą więcej, a nam pozostaje żal … że w Bydgoszczy nie będzie batalionu łącznikowego.
Źródło: tvn24.pl