"To wybory między widmem pokoju lub wojny, dobrobytu lub upadku" - ostrzegł wysoki rangą chiński urzędnik przed wyborami, które 13 stycznia odbędą się na Tajwanie. Według wielu komentatorów ich wynik będzie sygnałem dla Pekinu, czy wyspę uda się przejąć pokojowo, czy też konieczna będzie inwazja. Ale sami Tajwańczycy wydają się nie mieć już wątpliwości.
Podwójne wybory na Tajwanie - jednocześnie prezydenckie i parlamentarne - odbędą się 13 stycznia. Zwykle przy tego typu demokratycznych głosowaniach mówi się o programach kandydatów, a ci prześcigają się w składaniu mniej lub bardziej realnych obietnic. Ale wybory na Tajwanie są inne - to dramatyczny obraz, jak z trudem wywalczona demokracja próbuje stawić opór potędze dyktatury i liczy, że świat stanie po jej stronie.
O urząd prezydenta Tajwanu rywalizuje trzech kandydatów:
- obecny wiceprezydent William Lai z Demokratycznej Partii Postępowej (DPP),
- były szef policji i burmistrz największego tajwańskiego miasta - Nowego Tajpej - Hou Yu-ih z Kuomintangu (KMT),
- Ko Wen-je, były lekarz i były burmistrz tajwańskiej stolicy - Tajpej - z Tajwańskiej Partii Ludowej (TPP).
Czym różnią się kandydaci? Różnice programowe są liczne, ale zdecydowanie najważniejszą kwestią wydaje się ich stanowisko względem Chin. Chin, które demokratycznie rządzony Tajwan uznają za część własnego terytorium, któremu jedynie na skutek "imperialistycznej polityki USA" udaje się wciąż być poza kontrolą Pekinu. I zarazem Chin, które otwarcie deklarują, że do 2049 roku przejmą Tajwan pokojowo lub siłą.
Tajwan - wybory
Jak to się stało, że zamieszkany przez Chińczyków Tajwan jest demokratyczny, a rządzone przez komunistów Chiny - nie? Tajwan zawsze był peryferyjnym z perspektywy Pekinu terytorium, pozostającym w chińskiej strefie wpływów, ale zwykle niekontrolowanym przez Chiny. W 1945 roku zachodni przywódcy zdecydowali o przekazaniu wyspy pod kontrolę Chin, rządzonych wówczas przez sojuszniczy wobec aliantów Kuomintang.
Kuomintang przegrał jednak wojnę domową z komunistami i wraz z kilkoma milionami Chińczyków w 1949 roku schronił się właśnie na Tajwanie. Tak w kontynentalnych Chinach nastały autorytarne rządy Komunistycznej Partii Chin, zaś na Tajwanie z czasem narodziła się świetnie funkcjonująca demokracja. Jednak Pekin nigdy nie przestał uznawać Tajwanu za część swojego terytorium i dawno próbowałby przejąć go siłą, gdyby nie ochrona wyspy przez USA. Tak powstał trwający do dziś konflikt, a Tajwan funkcjonuje jako terytorium samorządne, lecz nieuznawane za oddzielne państwo.
Teraz zmiana jego statusu miałaby fundamentalne znaczenie - reintegracja z Chinami oznaczałaby poważny cios dla wiarygodności USA jako globalnego mocarstwa, zaś ogłoszenie niepodległości oznaczałoby upadek mitu, na którym opiera swą władzę komunistyczny reżim w Pekinie. Co więcej, wybuch wojny o Tajwan zakłóciłby światową produkcję elektroniki, przez co w sklepach na całym świecie mogłoby zabraknąć nowych telefonów czy komputerów.
CZYTAJ TEŻ: TAJWAN I CHINY - O CO CHODZI? CZY TAJWAN TO PAŃSTWO I DLACZEGO JEST TAKI WAŻNY? ODPOWIADAMY >>>
Nic więc dziwnego, że to właśnie relacje z Chinami są główną osią, wokół której ogniskują się przedwyborcze emocje na Tajwanie. Tradycyjnie dwie główne tajwańskie partie - DPP i KMT - były pod tym względem łatwe do rozróżnienia. Rządząca obecnie DPP to ugrupowanie, które od lat wspiera budowanie tajwańskiej tożsamości narodowej i uznawane jest za proniepodległościowe. Przez ostatnich 8 lat u władzy DPP intensyfikowało wysiłki na rzecz wzmocnienia własnych sił zbrojnych, wspierało tajwańskie ruchy nacjonalistyczne i sprzeciwiało się tzw. polityce jednych Chin, a więc założeniu, że może istnieć tylko jedno państwo chińskie: albo Chiny, albo Tajwan.
Najważniejszą różnicą pomiędzy kandydatami jest to, że Lai jako jedyny pracował już we władzach krajowychCynthia, 32 lata, mieszkanka Tajpej
DPP zdobywa tym poparcie rosnącej części społeczeństwa, która w pierwszej kolejności czuje się Tajwańczykami, a dopiero w drugiej Chińczykami. William Lai jeszcze niedawno otwarcie określał się jako "pragmatyczny działacz na rzecz niepodległości Tajwanu", podobnie oceniana jest dotychczasowa prezydent Tsai Ing-wen. Z tego powodu liderzy DPP nazywani są przez Pekin niebezpiecznymi separatystami i winowajcami rosnącego napięcia w regionie. W rzeczywistości DPP jest jednak doskonale świadoma swojej słabości względem Pekinu i na każdym kroku podkreśla wolę utrzymania pokoju.
Z kolei KMT, a obecnie także nowa, powołana do życia w 2019 roku TPP to partie, które stawiają na zacieśnianie pokojowych relacji z Chinami. Naśladując nieco narrację Pekinu, oba ugrupowania straszą przed DPP jako nieodpowiedzialnymi wichrzycielami, dążącymi do ogłoszenia za wszelką cenę niepodległości. Część ich liderów - jak choćby kandydat KMT na wiceprezydenta Jaw Shaw-kong - otwarcie popierała zresztą w przeszłości dążenia do powrotu Tajwanu pod kontrolę Pekinu przy zachowaniu jakiejś bliżej nieokreślonej autonomii.
Liderzy KMT oraz TPP podkreślają, że najważniejsze jest bezpieczeństwo i dobrobyt wyspy, w związku z czym należy przede wszystkim zapobiec wybuchowi wojny. Co to oznacza w praktyce? Tego ani KMT, ani TPP w jasny sposób nie wyjaśniają, deklarując jedynie chęć utrzymania na Tajwanie status quo, a więc jego niejasnego statusu nieuznawanego oficjalnie parapaństwa. Obie partie mogą jednak liczyć na poparcie osób znudzonych i rozczarowanych rządami DPP, a także bardzo licznej grupy obywateli posiadających związki rodzinne i biznesowe z Chinami.
Straszenie wojną
Obie partie opozycyjne nazywają najbliższe wybory prezydenckie wyborami pomiędzy pokojem lub wojną. Straszą, że ponowny wybór kandydata DPP nieuchronnie doprowadzi do druzgocącego dla Tajwanu starcia.
W obliczu rosnącego zagrożenia ze strony Komunistycznej Partii Chin stoimy na stanowisku, że nie chcemy wojny, ale też nie boimy się jejJason, 35 lat, mieszkaniec Tajpej
Narrację tę cały czas podsyca Pekin. Chiński przywódca Xi Jinping w swoim noworocznym wystąpieniu powtórzył, że zjednoczenie Tajwanu z Chinami jest "nieuniknione", a w chińskich rządowych mediach retoryka jest jeszcze ostrzejsza. "Nadchodzące wybory na Tajwanie to wybory między widmem pokoju lub wojny, dobrobytu lub upadku" - ostrzega w nich Zhang Zhijun, wysoki rangą urzędnik od lat zaangażowany po stronie Pekinu w relacje z Tajwanem. "Tajwańczycy muszą dokonać właściwego wyboru" - podkreśla.
Straszenie przez Pekin wojną nie ogranicza się do słów. W ostatnich tygodniach przed wyborami na wszelkie sposoby stara się on wywrzeć na Tajwańczykach presję, która ma ich wystraszyć i skłonić do zagłosowania na prochińskie KMT lub TPP. W pobliżu wyspy nasilone zostały manewry chińskich sił zbrojnych, nad Tajwanem zaczęły latać chińskie balony zwiadowcze, a w tajwańskim internecie rozlała się fala propagandy i fake newsów, które mają skompromitować tajwańskich niepodległościowców. Internetową dezinformacją kierować ma osobiście Wang Huning, numer 4 w chińskim reżimie, co najlepiej unaoczniałoby wagę tych wyborów dla Pekinu. Sytuacja stała się do tego stopnia napięta, że według doniesień hongkońskiego dziennika "South China Morning Post" Tajpej zakazało dziennikarzom z Chin relacjonować z wyspy przebieg wyborów. Walka z fake newsami staje się coraz trudniejsza.
Wywierana przez Chiny tak otwarta presja na Tajwan w przeszłości przynosiła jednak zwykle efekt odwrotny do zamierzonego. Chińskie groźby stały się jedną z najważniejszych sił napędowych powstawania odrębnej, tajwańskiej tożsamości narodowej. Agresywne i autorytarne działania chińskich komunistów utwierdzają bowiem Tajwańczyków w przekonaniu, że nie chcą oni stać się częścią takich Chin. I że demokratycznie rządzony Tajwan idzie inną drogą, a ewentualne zjednoczenie z Chinami odebrałoby jego mieszkańcom wolności, którymi dziś mogą się cieszyć. Dlatego politycy DPP na każdym kroku podkreślają, że obrona Tajwanu jest ważna nie tylko dla Tajwańczyków, ale dla całego demokratycznego świata, który musi przeciwstawiać się globalnemu naporowi reżimów autorytarnych.
Po ataku Rosji na Ukrainę i wybuchu konfliktu w Izraelu naprawdę zaczynamy czuć, że istnieje realna możliwość inwazji. Ale jeśli Chiny uderzą, chcemy stanąć do walki i bronić z trudem zdobytej wolności i demokracji na Tajwanie!Klara, 28 lat, mieszkanka Tajpej
Coraz bardziej agresywne działania Chin w regionie sprawiają zarazem, że mobilizują się też inne państwa azjatyckie, które same mają spory terytorialne z ChRL. Także USA przypomniały, że Tajwan niezmiennie objęty jest nieformalnymi gwarancjami bezpieczeństwa, które - choć nigdzie nie sformułowane wprost - wielokrotnie potwierdzane były przez amerykańskich przywódców. - Tak, to zobowiązanie, które podjęliśmy - stwierdził w 2022 roku prezydent Joe Biden pytany przez dziennikarzy, czy USA przyjdą Tajwanowi z pomocą, jeżeli wyspa zostanie zaatakowana przez Pekin. W ten sposób rośnie ryzyko, że ewentualny konflikt o Tajwan rozlałby się na cały region, a jego skutki odczułby cały świat.
Wybór między wojną a pokojem?
Jednak czy sobotnie wybory na Tajwanie to rzeczywiście wybór między wojną lub pokojem?
Nie zgadzam się z błędnymi wnioskami przedstawianymi przez dwie pozostałe partie: sugerowanie, że głosowanie na Demokratyczną Partię Postępową (DPP) oznacza wybór wojny. To taktyka wyglądająca raczej na próbę podzielenia wyborców i zmobilizowania tych niezdecydowanych.Jason, 35 lat, mieszkaniec Tajpej
Wydaje się, że w przypadku przejęcia władzy przez KMT lub TPP Tajwan byłby bardziej podatny na presję Pekinu i mniej skłonny do ryzykowania otwartego konfliktu. Obie partie mają w tym poparcie wielu obywateli, zwłaszcza tajwańskich przedsiębiorców, którzy po dekadach inwestowania w Chinach miliardów dolarów stali się zakładnikami pokoju - konflikt zbrojny o Tajwan mógłby w kilka chwil zrównać z ziemią ich budowane od dekad biznesowe imperia. Dla wielu z nich wojna wydaje się z tego powodu jeszcze gorsza od utraty niezależności i demokracji. Dla Pekinu wybory te mogą więc być "niczym papierek lakmusowy, który pokaże, na ile prawdopodobny jest proces zjednoczenia bez użycia przemocy" - ocenia Raymond Kuo, dyrektor komórki odpowiedzialnej za Tajwan w RAND Corporation. Przejęcie władzy przez tajwańską opozycję podtrzymywałoby nadzieje Pekinu na przejęcie wyspy bez krwawej inwazji.
Z kolei pozostanie u władzy DPP to kontynuowanie działań na rzecz międzynarodowego uznania Tajwanu i modernizacji sił zbrojnych, co w rezultacie bez wątpienia oznaczałoby dalszy wzrost napięcia w regionie. A już obecnie u tajwańskich wybrzeży krążą chińskie okręty i bombowce, zaś chińskie rakiety wymierzone są we wszystkie obiekty strategiczne na wyspie. Czyli pokój albo wojna.
W rzeczywistości jednak ten wybór wcale nie jest tak prosty. Hasło wybierania pokoju albo wojny powstało na użytek obecnej kampanii wyborczej i jest zbyt dużym uproszczeniem. Z wielu powodów - najważniejszym jest jednak fakt, że to nie niewielki Tajwan będzie decydował o wybuchu ewentualnej wojny, ale reżim w Pekinie. A dla Pekinu Tajwan wciąż wcale nie jest najważniejszą kwestią. Tą bezsprzecznie dla Xi Jinpinga i całej Komunistycznej Partii Chin jest polityka wewnętrzna i utrzymanie się u władzy.
Oznacza to tyle, że chińskie kalkulacje na temat ewentualnej inwazji zbrojnej na Tajwan mogą być całkowicie oderwane od faktów, takich jak wyniki wyborów na wyspie, zdolność Tajwanu do obrony czy tajwańskie poparcie dla zjednoczenia. Jeśli Pekin uzna, że inwazja ta jest niezbędna dla utrzymania swojej popularności w chińskim społeczeństwie, to nastąpi ona bez względu na wszystko. I odwrotnie - jeśli wojna wyda się Pekinowi nieopłacalna, pokojowe współistnienie może trwać jeszcze długo. Możliwość bezkrwawego przejęcia wyspy jest w realiach Komunistycznej Partii Chin okolicznością bardzo cenną, ale nie decydującą.
Tajwański paradoks
Niezwykłym paradoksem obecnych wyborów na Tajwanie jest to, że wszyscy trzej kandydaci na prezydenta mówią niemal jednym głosem, przynajmniej na temat relacji w Cieśninie Tajwańskiej. Wszyscy zgodnie deklarują wolę uniknięcia wojny, potrzebę dalszej modernizacji tajwańskich sił zbrojnych, kontynuowania dobrych relacji z USA oraz utrzymania obecnego, niejasnego statusu Tajwanu. Jak to możliwe?
Aby uniknąć wojny i chronić z trudem wywalczone demokrację i wolność, którymi się cieszymy, musimy zabiegać o międzynarodowe wsparcieKlara, 28 lat, mieszkanka Tajpej
Ta przedziwna sytuacja jest konsekwencją ich wyborczych kalkulacji. Wszyscy kandydaci zdają sobie sprawę, że Tajwan jest niejako zakładnikiem wielkich mocarstw - Chin i USA, bo to od nich zależy przyszłość i samorządność małej wyspy. Tymczasem zarówno Chiny, jak i USA przestrzegają Tajpej przed deklarowaniem swojej niepodległości. Żaden z kandydatów na prezydenta w tej sytuacji tego nie zapowiada, i to wbrew oczekiwaniom samych wyborców, na co wskazują ostatnie sondaże.
We wrześniu 2023 roku już niemal połowa (48,9 proc.) Tajwańczyków zadeklarowała bowiem, że chciałaby ogłoszenia niepodległości; 26,9 proc. preferowało utrzymanie status quo, zaś jedynie 11,8 proc. popierało zjednoczenie z Chinami. Popieranie status quo to jednak dla wielu jedynie wyraz strachu przed zaognianiem relacji z Chinami - gdy w sondażu wyeliminowano tę opcję, już zdecydowana większość, bo 59,9 proc. ankietowanych, wybrała niepodległość. Tajwańczycy być może boją się więc deklarowania niepodległości, ale jeszcze bardziej boją się bycia obywatelami drugiej kategorii w ramach wielkich, zjednoczonych Chin. A obserwowanie, jak Pekin traktuje dziś mieszkańców swoich peryferyjnych prowincji - takich jak Tybet, Sinciang czy Hongkong - jedynie potęguje ten strach.
Na Tajwanie mamy więc dziwne wybory, w których wszyscy kandydaci na prezydenta mówią prawie to samo na temat polityki zagranicznej, a jednocześnie żaden nie mówi tego, co chcieliby usłyszeć wyborcy. Co więcej, w kluczowej kwestii przyszłego statusu wyspy żaden z nich nie proponuje jakiegokolwiek rozwiązania. W zamian wszyscy deklarują poparcie dla status quo, choć wiele wskazuje, że jest ono nie do utrzymania. Ta kuriozalna, patowa sytuacja pokazuje, jak w obliczu rosnącego zagrożenia ze strony Pekinu tajwańska demokracja już teraz przeżywa trudne chwile.
Konflikt Rosji z Ukrainą pokazał światu, że wojna i pokój zależą od siły zaangażowanych stron. Ponieważ Tajwan to strona stosunkowo słabsza (od Chin), nie możemy samodzielnie decydować czy tym bardziej wywoływać wojnę lub pokój w oparciu o nasze wybory. Możemy jednak użyć naszych głosów, by wybrać przywódcę Tajwanu, który poprowadzi nas ku lepszej przyszłości.Jason, 35 lat, mieszkaniec Tajpej
Wybory już były
Być może więc wybory 13 stycznia są przeceniane przez obserwatorów. Wydaje się, że Tajwańczycy już wybrali - większość chce formalnej niepodległości, a według ostatniego sondażu Centrum Badań Wyborczych na Narodowym Uniwersytecie Chengchi ponad 60 proc. z nich uważa się już jedynie za Tajwańczyków, choć jeszcze 30 lat temu niemal połowa ludności Tajwanu deklarowała podwójną tożsamość: tajwańską i chińską. Prawdopodobnie Pekin ostatecznie stracił właśnie przychylność mieszkańców Tajwanu i ich otwartość na zjednoczenie.
Jednak o przyszłości wyspy najprawdopodobniej nie będą decydować sami Tajwańczycy, lecz światowe mocarstwa. To od Pekinu zależeć będzie, czy ewentualna wojna wybuchnie; od Waszyngtonu, czy stanie w obronie Tajwanu; a od Tokio, Seulu czy Brukseli, czy udzielą wsparcia tej niewielkiej azjatyckiej wyspie, której historyczna nazwa - Formoza - nie bez przyczyny oznacza "piękna wyspa". Dziś ta piękna wyspa nie zna swojej przyszłości, a ewentualny wybuch konfliktu mógłby na zawsze odebrać jej nie tylko piękno.
obecny wiceprezydent William Lai z Demokratycznej Partii Postępowej (DPP),
były szef policji i burmistrz największego tajwańskiego miasta - Nowego Tajpej - Hou Yu-ih z Kuomintangu (KMT),
Ko Wen-je, były lekarz i były burmistrz tajwańskiej stolicy - Tajpej - z Tajwańskiej Partii Ludowej (TPP).
Autorka/Autor: Maciej Michałek
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Alex Wong/Getty Images