Spotkanie prezydentów USA i Ukrainy, które odbyło się w piątek, nie przyniosło przełomu w kwestii dostaw pocisków Tomahawk dla Ukrainy. Wołodymyr Zełenski stwierdził w rozmowie z dziennikarzami, że taka decyzja nie zapadła, choć sprawa nie jest ostatecznie zamknięta. - Tak, rozmawialiśmy o Tomahawkach - mówię wam całkowicie otwarcie - chcielibyśmy je otrzymać - powiedział ukraiński prezydent po opuszczeniu Białego Domu. Dodał, że w jego ocenie "Rosjanie boją się Tomahawków".
ISW: Putin grozi Zachodowi
Taki stan rzeczy potwierdzają analizy amerykańskiego Instytut Studiów nad Wojną (ISW), które wskazują, że Rosja istotnie obawia się sytuacji, w której Kijów otrzymałby broń tego typu. - Putin grozi Zachodowi w ramach kampanii informacyjnej, która ma zapobiec sprzedaży pocisków Tomahawk Ukrainie, wskazując, że byłaby to niebezpieczna eskalacja - napisano w jednej z analiz.
ISW zwraca uwagę, że w zasięgu rakiet Tomahawk mogłoby znajdować się potencjalnie co najmniej 1655 obiektów wojskowych w głębi Rosji, w tym 67 baz lotniczych (m.in. baza bombowców strategicznych Engels-2, która jest używana do atakowania Ukrainy pociskami manewrującymi), a także instalacje istotne dla rosyjskich działań wojennych, takie jak fabryka dronów Shahed w Tatarstanie. Oba wskazane obiekty były już atakowane przez ukraińskie bezzałogowce dalekiego zasięgu, jednak ich uszkodzenia nie były na tyle poważne, aby na stałe wyłączyć je z eksploatacji.
Sprawa dostaw Tomahawków dla Ukrainy jest dość problematyczna na poziomie czysto technicznym. Najpoważniejszym ograniczeniem jest stosunkowo niewielki zapas pocisków tego typu i bieżące potrzeby amerykańskiej armii, na co w piątek zwrócił uwagę prezydent USA. - Potrzebujemy Tomahawków. I potrzebujemy wielu innych rzeczy, które wysyłaliśmy przez ostatnie cztery lata Ukrainie - mówił Trump.
Mogą liczyć na 50 sztuk. ISW: to za mało
Informacje pojawiające się na kilka dni przed spotkaniem Zełenski-Trump wskazywały, że liczba pocisków, jakie mogłyby zostać dostarczone Ukrainie, to od 20 do 50 sztuk. Nawet biorąc pod uwagę górny pułap teoretycznych dostaw, 50 rakiet tego typu to stanowczo za mało, aby doprowadzić do zmiany sytuacji w wojnie z Rosją, nawet przy założeniu, że zostałyby one użyte do zaatakowania kluczowej infrastruktury.
Należy przy tym pamiętać, że do skutecznej neutralizacji jednego celu - np. lotniska - potrzeba od kilku do kilkunastu pocisków, jako że pod uwagę trzeba brać przeciwdziałanie przeciwnika na trasie dolotu i w strefie bezpośredniej obrony atakowanego obiektu. Problemy te potwierdza zresztą realizowana od jesieni 2022 roku rosyjska kampania wymierzona w ukraińską infrastrukturę energetyczną: pomimo wystrzelenia co najmniej kilku tysięcy pocisków manewrujących i kilkudziesięciu tysięcy dronów, nie udało się obezwładnić systemu energetycznego Ukrainy na dłużej niż kilkanaście godzin i to mimo używania - w początkowej fazie, to jest jesienią i zimą 2022 i 2023 roku 100-120 pocisków w pojedynczym uderzeniu.
Inną problematyczną kwestią jest samo wystrzeliwanie pocisków Tomahawk. USA używają w tym celu wyrzutni zamontowanych na okrętach wojennych, których Ukraina nie posiada. W latach 1983-1991 na wyposażeniu armii amerykańskiej znajdowała się lądowa wyrzutnia pocisków Tomahawk pod nazwą Gryfon. System ten został jednak wycofany z uzbrojenia i zniszczony w ramach realizacji traktatu o zakazie pocisków średniego zasięgu (INF), który został podpisany przez USA i ZSRR w 1987 roku.
Obecnie w fazie opracowania i testów jest system Typhon. - Bateria systemu Typhon składa się z czterech wyrzutni rakietowych (każda z czterema komorami startowymi) opartych na okrętowej, uniwersalnej wyrzutni pionowego startu Mark 41 (Vertical Launch System, VLS) - napisał portal Mil-mag w tekście dotyczącym charakterystyki nowego systemu. Teoretycznie mógłby on trafić na Ukrainę, choć nadal problemem pozostawałby ograniczony zapas pocisków.
Storm Shadow i SCALP zamiast Tomahawków
Istnieją inne, dużo prostsze rozwiązania niż przekazywanie pocisków Tomahawk: są nim pociski manewrujące odpalane z samolotów. Co więcej, Ukraina otrzymała je już od Wielkiej Brytanii i Francji: rakiety Storm Shadow i SCALP, o mniejszym niż Tomahawki zasięgu (ok. 550 km). Jako nosicieli tego typu uzbrojenia Ukraina używa zmodernizowanych bombowców Su-24M.
W omawianej sytuacji możliwym rozwiązaniem byłyby dostawy nie rakiet Tomahawk, ale amerykańskich pocisków manewrujących JASSM w wersji o wydłużonym zasięgu (JASSM-ER - 925km i JASSM-XR – 1600-1900 km, co stanowi wartość porównywalną lub większą niż Tomahawk). - Pociski mają podobne właściwości co Storm Shadow i SCALP, które są już znane Ukrainie, używają też podobnych technologii i systemów naprowadzania - napisał ukraiński portal Defence Express w analizie poświęconej pociskom JASSM. W charakterze ich nosicieli mogłyby zostać wykorzystane posiadane już przez Ukrainę samoloty F-16. O rozważaniu przez administrację USA takich dostaw dla Ukrainy pisał w lipcu 2025 roku amerykański portal Military Watch.
Ponadto Ukraina posiada własne zdolności w tej sferze: poza dronami o dużym zasięgu od niedawna używane są zmodyfikowane pociski typu Neptun. - Zasięg nowego kompleksu Neptun-D to 1000 km, 3,5 razy więcej, niż w wersji przeciwokrętowej, a także większa głowica bojowa, 260 kg wobec 150 kg w pierwszej wersji - pisze w analizie ukraiński portal Defence Express. 29 września nowe Neptuny zostały użyte m.in. do ataku na fabrykę sprzętu radioelektronicznego w obwodzie briańskim w Rosji.
Autorka/Autor: ms/ft
Źródło: PAP
Źródło zdjęcia głównego: PAP/EPA/ALEXANDER KAZAKOV / SPUTNIK / KREMLIN POOL