Rosja atakuje Ukrainę i wysyła sygnał, że Władimir Putin mógłby raczej zdecydować się na wojnę nuklearną, niż zaakceptować swoją porażkę. Rosyjski prezydent z zastraszania bronią atomową uczynił jeden z instrumentów swojej polityki - komentuje doktor James Robbins, ekspert do spraw bezpieczeństwa w Amerykańskiej Radzie Polityki Zagranicznej, były asystent w biurze sekretarza obrony USA. "Putin mówi tylko o wojnie nuklearnej, bo nie ma nic więcej do powiedzenia" - komentuje, zwracając uwagę na inne podobne przypadki z konfliktów zbrojnych, w które angażowała się Rosja.
27 lutego, trzy dni po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na Ukrainę, rosyjska reżimowa telewizja pokazała fragment spotkania prezydenta Rosji Władimira Putina z wysokim rangą rosyjskimi wojskowymi. - Nakazuję ministrowi obrony i szefowi sztabu generalnego postawić siły odstraszania armii rosyjskiej w stan specjalnej gotowości bojowej - powiedział Putin. "Siły odstraszania armii rosyjskiej" to także siły nuklearne.
Wypowiedziana w ten sposób groźba Putina szybko spotkała się z reakcjami światowych przywódców i do dziś powraca w dyskusjach na temat możliwych scenariuszy rozwoju rosyjskiej agresji. Sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg określił to wówczas w rozmowie z CNN jako "nieodpowiedzialną retorykę". Prezydent Joe Biden pod koniec kwietnia również zaznaczył, że "bezsensowne komentarze na temat użycia broni jądrowej" są "nieodpowiedzialne". O możliwym użyciu broni nuklearnej mówił też szef CIA Bill Burns.
- Biorąc pod uwagę potencjalną desperację prezydenta Putina i rosyjskiego kierownictwa, biorąc pod uwagę dotychczasowe niepowodzenia militarne, nikt z nas nie może lekceważyć zagrożenia potencjalnym posunięciem się do użycia taktycznej broni jądrowej - powiedział Burns w połowie kwietnia. Broń jądrowa krótkiego zasięgu może przenosić ładunki na odległość do 500 kilometrów.
Pytany przez CNN o napływające ze strony Kremla groźby, prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski odparł: - Nie tylko ja, ale cały świat obawia się, że Rosja może użyć broni jądrowej i Rosjanie mogą to zrobić, bo za nic mają życie ludzkie. Powinniśmy myśleć, nie bać się, ale być gotowi.
"Putin mówi tylko o wojnie nuklearnej, bo nie ma nic więcej do powiedzenia" - komentuje na łamach zajmującego się wojskowością i geopolityką portalu 19FortyFive doktor James Robbins, ekspert do spraw bezpieczeństwa zasiadający w Amerykańskiej Radzie Polityki Zagranicznej (American Foreign Policy Council) i były asystent w biurze amerykańskiego sekretarza obrony.
Seria porażek "papierowego tygrysa"
Wojna na Ukrainie nie przebiega tak, jak oczekuje tego Kreml. Jak zwraca uwagę Robbins, operacja agresora miała doprowadzić w ciągu kilku dni do zajęcia Kijowa, tymczasem po niemal osiemdziesięciu dniach siły Rosji są w zupełnie innym miejscu, odstąpiły od ukraińskiej stolicy i próbują rozwinąć ofensywę na wschodzie i południu kraju. Ekspert ocenia, że Ukraińcy stawili opór bardziej zdecydowany, niż przewidywała Moskwa. Jego zdaniem również Waszyngton został zaskoczony skalą sukcesów sił ukraińskich na froncie. Dodatkowo niezwykle brutalna, niesprowokowana i niepotrzebna zbrojna agresja wywołała zdecydowaną reakcję społeczności międzynarodowej.
"Przed inwazją powszechnie uważano, że wojska ukraińskie zostaną sprawnie pokonane. Okazało się, że siły Putina są niedoświadczone, bez motywacji, nieudolnie prowadzone i słabo zaopatrzone" - wymienia Robbins. "Kolumny poruszające się wokół Kijowa zatrzymały się i wycofały. Z kolei siłom na południu i wschodzie udało się poczynić większe postępy w opanowaniu niektórych obszarów. Inną sprawą i pytaniem jest to, czy zdołają ją utrzymać" - zastanawia się.
Rozwój tego scenariusza musiał stanowić niemiłą niespodziankę na Kremlu, który mógł liczyć, że ten akt agresji ujdzie mu na sucho - podobnie jak uchodziły podobne posunięcia w ostatnich latach, na przykład w 2008 roku, kiedy Rosja zaatakowała Gruzję, oraz w 2014, gdy nielegalnie zaanektowała Krym.
Robbins - nawiązując do starego chińskiego idiomu - pisze dalej, że działania na Ukrainie zdemaskowały Rosjan jako "papierowego tygrysa", czyli coś tylko pozornie groźnego. I w tym upatruje między innymi źródło nuklearnej retoryki Moskwy.
"Jedyne, co pozostało Moskwie"
Aby zrozumieć, jak rosyjska inwazja może rozwijać się na Ukrainie, Robbins sięga po analogię z innego konfliktu zbrojnego, w jaki angażowała się Rosja w ostatnich latach. Przypomina wydarzenia z Syrii, z 7 lutego 2018 roku, kiedy to w pobliżu miasta Dajr az-Zaur doszło do bitwy między amerykańskimi siłami specjalnymi a setkami rosyjskich najemników.
Według doniesień medialnych bitwa miała trwać kilka godzin. Oddział najemników pracujących dla tak zwanej grupy Wagnera miał spróbować zająć pole gazowe znajdujące się opodal Dajr az-Zaur, które od kilku miesięcy kontrolowali Kurdowie. Wspierający ich Amerykanie zdecydowanie zareagowali na atak, wzywając silne wsparcie ogniowe. Na napastników uderzyły samoloty, śmigłowce, drony i artyleria koordynowane z ziemi przez żołnierzy sił specjalnych. W rosyjskich mediach pojawiły się twierdzenia, że skończyło się to "masakrą" dla nieprzygotowanych na taki obrót sprawy "wagnerowców". Amerykańskie wojsko przyznało, że prowadziło ostrzał, podkreślając, że był to akt "samoobrony". Miało spodziewać się takiego obrotu sprawy, ponieważ przygotowania do ataku na pole gazowe miały trwać od wielu dni i być bardzo widoczne dla zwiadu.
Jak zwraca uwagę Robbins, siły przeciwnika miały przewagę liczebną nad żołnierzami amerykańskimi, którą szacuje na "ponad dziesięć do jednego", ale to kombinacja precyzyjnych nalotów, ognia artyleryjskiego i zdecydowanej taktyki szturmowej odepchnęła je, zadając ciężkie straty. W starciu nie było amerykańskich ofiar. Reuters informował wtedy, że zginęło lub zostało rannych około 300 "wagnerowców".
To nieoficjalna nazwa formacji, która - według mediów niezależnych - brała udział w walkach w Donbasie, Mali, Sudanie, Mozambiku, Republice Środkowoafrykańskiej, Wenezueli, Libii, a także wtedy w Syrii. Media wiążą tę "prywatną firmę wojskową" ze zbliżonym do Kremla biznesmenem Jewgienijem Prigożynem. Mówiąc o grupie Wagnera, należy wspomnieć, że zatrudnianie najemników jest zabronione przez rosyjskie i międzynarodowe prawo. Stąd władze w Moskwie z reguły nie chcą wypowiadać się na temat działań tej formacji.
Według Robbinsa scenariusz, do jakiego doszło w czasie bitwy pod Dajr az-Zaur, można przełożyć na przebieg wojny obronnej w Ukrainie. Jak ocenia, definitywnie kładzie to kres wartości ofensywnej rosyjskiej armii. "Tak więc jedyne, co pozostało Moskwie, to jej arsenał nuklearny" - podkreśla ekspert do spraw obronności.
Zwraca jednocześnie uwagę, że Rosjanie posiadają około sześć tysięcy głowic nuklearnych, z których około jedna czwarta jest rozlokowana i gotowa do użycia. "Prawdą jest, że siła ta jest ułamkiem zapasów nuklearnych Związku Radzieckiego w szczytowym jego momencie, ale jak mawiało się między latami 70. a 80., nawet jedna głowica może zrujnować cały dzień" - pisze Robbins, odwołując się do popularnego powiedzenia z czasów tak zwanej zimnej wojny między Stanami Zjednoczonymi a ZSRR.
"Pamiętać należy, że groźby nuklearne płyną z Moskwy nie pierwszy raz, a Kreml nigdy się ich nie wstydził" - dodaje, przypominając wspomniane już wydarzenia z Gruzji i Krymu.
Pogróżki nuklearne na przestrzeni lat
W 2008 roku, podczas kryzysu gruzińskiego, Polska i Stany Zjednoczone zawarły umowę w sprawie tarczy antyrakietowej. Moskwa w odpowiedzi groziła Warszawie odpowiedzią nuklearną. Trzy lata później generał Nikołaj Makarow, szef Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej, mówił, że "w pewnych okolicznościach lokalne i regionalne konflikty zbrojne mogą przerodzić się w wojnę na dużą skalę, możliwe że nawet z użyciem broni atomowej".
W sierpniu 2014 roku ówczesny szef nacjonalistycznej Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji Władimir Żyrinowski ostrzegł, że w wypadku konfliktu wojennego między Rosją a Zachodem o Ukrainę Polska oraz kraje bałtyckie zostaną "zmiecione z powierzchni ziemi".
Wiosną 2015 roku z Moskwy popłynęły sygnały, że broń jądrowa może trafić na Krym. W 2015 roku Władimir Putin w czasie spotkania z ministrem obrony Siergiejem Szojgu wyraził nadzieję, że "w walce z terrorystami nie trzeba będzie użyć broni jądrowej". Uwaga ta padła podczas oceny precyzyjnych środków rażenia użytych przeciwko celom w Syrii.
W marcu 2018 roku Putin zapowiedział tworzenie nowego typu broni. Rosjanie zaprezentowali wtedy nagranie przedstawiające pocisk, który - jak wówczas stwierdził prezydent Rosji - ma nieograniczony zasięg i będzie nieuchwytny dla amerykańskiej obrony przeciwrakietowej. W terminologii zachodniej nowy pocisk określany jest jako SSC-X-9 Skyfall, zaś jego oficjalna rosyjska nazwa to Buriewiestnik, czyli "zapowiadający burzę".
Putin "może udawać niezdecydowanie, ale nie jest samobójcą"
Robbins przypomina, że od grożenia użyciem broni jądrowej do faktycznego jej użycia jest daleka droga. Przytacza słowa Putina, który ogłaszając rozpoczęcie inwazji w nocy 24 lutego, miał powiedzieć, że "ci, którzy będą próbowali nam przeszkodzić, spotkają się z odpowiedzią militarną, która doprowadzi do konsekwencji, z jakimi się nie spotkaliście".
Ale - jak zauważa ekspert - konsekwencje te są dwustronne. To dlatego, że Stany Zjednoczone również są potęgą nuklearną, dysponującą siłą co najmniej tak śmiercionośną jak Rosja, a każde uderzenie nuklearne na USA lub ich sojuszników oznaczałoby natychmiastowy, niszczycielski kontratak.
W środę szef Pentagonu Lloyd Austin oraz najwyższy rangą amerykański wojskowy, przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów generał Mark Milley odpowiadali na pytania podkomisji do spraw obrony Izby Reprezentantów. Podczas przesłuchania Austin został zapytany przez republikanina Harolda Rogersa z Kentucky o możliwy rosyjski atak na Polskę. O to, że Rosjanie nie mają żadnych skrupułów ani nie stosują się do żadnych zasad prowadzenia wojny. - Przyjmijmy na moment, że Rosjanie decydują się na uderzenie w instalacje rakietowe w Polsce lub w innym kraju regionu? Jaka byłaby na to reakcja amerykańska? - zapytał.
- Zawsze niebezpieczne jest wdawać się w hipotetyczne scenariusze, ale w tym przypadku jest to bardzo, bardzo ważna kwestia. Jeśli Rosja zdecyduje się na zaatakowanie jakiegokolwiek kraju, który jest członkiem NATO, to byłby game changer - odpowiedział. - Wtedy, zgodnie ze zobowiązaniami artykułu piątego, z pewnością NATO odpowiedziałoby, najprawdopodobniej jako koalicja w jakiejś formie. Sojusz ma to, czego potrzeba, by odpowiedzieć na atak na któreś z państw członkowskich - mówił dalej.
Strony zgadzają się, że zbrojna napaść na jedną lub więcej z nich w Europie lub Ameryce Północnej będzie uznana za napaść przeciwko nim wszystkim i dlatego zgadzają się, że jeżeli taka zbrojna napaść nastąpi, to każda z nich, w ramach wykonywania prawa do indywidualnej lub zbiorowej samoobrony, uznanego na mocy artykułu 51 Karty Narodów Zjednoczonych, udzieli pomocy Stronie lub Stronom napadniętym, podejmując niezwłocznie, samodzielnie jak i w porozumieniu z innymi Stronami, działania, jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego. (...)
Putin zna siłę amerykańskiej obrony i ofensywy, "może udawać, że jest niezdecydowany, kiedy jest to wygodne, ale nie ma skłonności samobójczych" - ocenia Robbins. Zaznacza, że prezydent USA Joe Biden ma podobne nastawienie.
"Dlatego też siły NATO nie będą bezpośrednio interweniować i nie popchną konfliktu do czerwonej strefy. Alternatywą byłaby wojna o wzajemne unicestwienie między dwoma starymi rywalami" - komentuje. Jego zdaniem w takim konflikcie na scenie pozostałyby Chiny, "aby pozbierać radioaktywne szczątki".
James Robbins jest wykładowcą, starszym ekspertem do spraw bezpieczeństwa w Amerykańskiej Radzie Polityki Zagranicznej (American Foreign Policy Council) i byłym asystentem w biurze amerykańskiego sekretarza obrony. Jest felietonistą USA Today i komentatorem telewizyjnym oraz radiowym, między innymi w BBC, Voice of America, Fox News, i MSNBC.
Źródło: 19FortyFive, tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Andrey Rudakov/Bloomberg via Getty Images