W Kramatorsku, na wschodzie Ukrainy, słychać artylerię strzelającą na froncie, a rosyjskie rakiety zabijają mieszańców. Niedawno jeszcze przyjemne miasto przekształciło się w bazę wojskową. W Rachowie, 1300 km na zachód, wojny nie słychać, a nawet nie czuć. Niektórzy twierdzą, że ta wojna to nie ich sprawa.
Władysław ze swoim około 20-letnim synem siadają przy barze w pubie na Starym Mieście we Lwowie. Zbliża się koniec stycznia 2023 roku. Gdyby nie przerwy w dostawach prądu i pogrzeby żołnierzy, którzy zginęli na froncie, o wojnie można byłoby tu zapomnieć. Ludzie spacerują, restauracje i słynne lwowskie kawiarnie pełne klientów. Przed budynkiem lwowskiej opery słychać muzykę ulicznego grajka, a rodzice kupują dzieciom podświetlane balony. Nawet godzina policyjna nie jest zbyt uciążliwa we Lwowie - obowiązuje dopiero od północy.
Władysław z synem zamawiają po piwie. Nie mija 10 minut, gdy podchodzi do nich trzech miejscowych. Atmosfera gęstnieje w oka mgnieniu.
- Dlaczego rozmawiacie po rosyjsku? Nie znacie ojczystego języka? - pyta chłopak w czarnym dresie i czapce z daszkiem na głowie.
- Coś ci się nie podoba? - Władysław odpowiada pytaniem po ukraińsku.
Jego syn, który siedzi obok mnie, dyskretnie pokazuje, że założył na rękę kastet. Zapowiada się tęgie mordobicie.
- Słuchajcie, odpuście. Przyjechaliśmy ze wschodu, z Charkowa. Ruska bomba rozj....a nasz dom - Wład (bo tak się przedstawia w zdrobnionej wersji swojego imienia) próbuje załagodzić sytuację. - Żona z córką są już w Polsce i czekają na nas. A nas pogranicznicy nie chcą wypuścić z Ukrainy, bo nie mamy wszystkich dokumentów [w Ukrainie mężczyzn w wieku poborowym obowiązuje zakaz opuszczania kraju; wyjechać można tylko w ściśle określonych celach - red.]. Jak słyszycie, mówimy po ukraińsku. Między sobą rozmawiamy po rosyjsku albo wtedy, gdy chcemy coś dokładnie wyjaśnić - tłumaczy Wład.
We wschodniej, rosyjskojęzycznej części Ukrainy całkiem możliwe, że Włada poznaliby w knajpie. Nie jest tam całkowicie anonimowy. Ludzie znają go z mediów społecznościowych, zwłaszcza z Instagrama, gdzie jeszcze przed rosyjską inwazją na Ukrainę chwalił się udanym życiem zamożnego biznesmena, odwiedzającego plaże i restauracje w egzotycznych krajach.
Teraz awantura w lwowskiej knajpie rozchodzi się po kościach. Szukający zaczepki zaczynają rozumieć, że Wład nie przyjechał prowokować ich językiem rosyjskim, tylko jak wielu w Ukrainie wycierpiał już swoje podczas wojny.
Ale na zachodnich i wschodnich krańcach kraju wojna wygląda na tyle odmiennie, że nie zawsze ludzie muszą się dogadywać. Nawet gdy mówią tym samym językiem.
Pojechałem w najdalszy zakątek na wschodzie Ukrainy, gdzie dociera pociąg, i najdalej jak się da na południowy zachód. Żeby zobaczyć, jak tam ludzie odczuwają wojnę. Niby jeden kraj, ta sama wojna, ale kompletnie inna rzeczywistość.
Na dworcu w Kramatorsku słychać front
Pociąg dalej na wschód już nie pojedzie. Według rosyjskiego prawa to już Rosja, bo prezydent Władimir Putin pod koniec września 2022 roku podpisał "porozumienia" o przyłączeniu czterech ukraińskich obwodów, w tym donieckiego, do Rosji.
Na peronie w Kramatorsku na razie jednak Rosji nie widać. Jest połowa stycznia, wysiadam razem z ponad setką wojskowych, nie rosyjskich, a ukraińskich. W większości to oni byli pasażerami pociągu jadącego z Kijowa. Wracają z urlopów. Mają ze sobą spore plecaki, które wypchały im rodziny i znajomi. To i tak szczęściarze, bo przez nasilające się walki w Donbasie żołnierzom coraz trudniej namówić przełożonych do wypisania przepustki. Ci, którym jeszcze niedawno obiecywano pięć dni wolnego, dostają góra trzy. Na dworcu w Kramatorsku spotykają kolegów, którzy wracają z innych miast. Padają sobie w ramiona, ściskają się, niektórzy mają nawet łzy w oczach, gdy znów widzą towarzyszy z okopów.
Od razu po wyjściu z pociągu całkiem dobrze słychać, co się dzieje na froncie. Są dni, że odgłosy artylerii nie milkną. Do Bachmutu, który Rosjanie starają się zdobyć od miesięcy, w linii prostej jest zaledwie 30 km. Odgłosy ciężkiej artylerii ni pozostawiają złudzeń - że walki są wyjątkowo zaciekłe.
Na dworcu kolejowym w Kramatorsku nie ma już śladów ataku rakietowego, a w zasadzie zbrodni wojennej, jakiej Rosjanie dopuścili się tu 8 kwietnia 2022 roku, zabijając 59 osób i raniąc 109. Zginęli głównie ludzie oczekujący na ewakuację z Donbasu. W pobliżu dworca było ich wtedy około czterech tysięcy - głównie kobiety z dziećmi i osoby starsze.
Na dworcu działa Punkt Niezłomności. Ukraińskie władze ustawiły je w całej Ukrainie po tym, jak Rosjanie rakietami i dronami zaczęli niszczyć infrastrukturę energetyczną. W takim punkcie można się ogrzać, wypić darmową herbatę lub kawę, naładować urządzenia elektroniczne i skorzystać z szybkiego łącza internetowego, zapewnianego przez system StarLink. Internet jest naprawdę szybki - zmierzyłem: około 100 Mb/s.
Przyjemne miasto w Donbasie
Pierwszy raz przyjechałem do Kramatorska w lutym 2022 roku, mniej więcej dwa tygodnie przed początkiem rosyjskiej inwazji na Ukrainę, która rozpoczęła się 24 lutego.
- Pewnie spodziewałeś się typowego, industrialnego, depresyjnego miasta na Donbasie? - zapytał mnie z uśmiechem podpułkownik ukraińskiej Służby Granicznej Ihor Zarudnew, którego tam wtedy poznałem.
Nie zaprzeczyłem. Szliśmy jednak odnowionymi i – co rzadko się zdarza w Ukrainie – odśnieżonymi chodnikami. Wieczorami ulice były dobrze oświetlone, a reprezentacyjne budynki ozdobione iluminacjami.
Kramatorsk skorzystał na tym, że władze starały się odnawiać miasta na wschodzie, żeby od razu było widać, że na terenach kontrolowanych przez Ukrainę żyje się lepiej i wygodniej niż w części Donbasu zajętej przez separatystów w 2014 roku. Dzięki temu miasto stało się całkiem przyjemne.
A Kramatorsk wcześniej był już częścią tzw. Donieckiej Republiki Ludowej. Separatyści przejęli miasto w kwietniu 2014 roku i ustanowili w nim swoje rządy. Zaprowadzili terror, którym zastraszyli tych, co chcieliby buntować się przeciwko ich władzy. Armia ukraińska przeszła jednak do kontrnatarcia i separatyści opuścili miasto na początku lipca tego samego roku.
Ukraińcom nie udało się jednak odzyskać stolicy regionu - Doniecka. Dlatego władze obwodu (odpowiednik polskiego województwa) donieckiego przeniosły się najpierw do Mariupola, a potem do Kramatorska.
Miasto żyło. W dzień w licznych supermarketach nie brakowało klientów. Wieczorami w barach, pubach i restauracjach było mnóstwo gości. I choć to wschodnia Ukraina, gdzie jeszcze przed 2014 roku sporo ludzi nie kryło prorosyjskiego nastawienia, to tuż przed inwazją w Kramatorsku trudno było takich spotkać. Ci, którzy tęsknili za "ruskim mirem", wyjechali z miasta razem z wycofującymi się separatystami. Do Kramatorska za to przyjechało wielu z Doniecka i okolicznych miejscowości, które znalazły się - jak mówi się w Ukrainie - pod tymczasową okupacją.
- Uciekaliśmy stamtąd, bo czuliśmy się Ukraińcami. Nie chcieliśmy żyć w Rosji czy jakiejś dziwnej republice kontrolowanej przez bandytów sterowanych z Moskwy - tłumaczy mi niespełna 30-letni Bohdan, dawniej regionalny dziennikarz, a dziś wolontariusz, który dowozi pomoc ludziom mieszkającym blisko frontu.
Gdy w styczniu i lutym 2022 roku pachniało już prochem, a zachodnie wywiady ostrzegały, że Rosjanie mogą zaatakować lada dzień, w Kramatorsku nie było paniki. O ile na zachodzie Ukrainy ludzie się pocieszali, że jeżeli dojdzie do jakichś walk, to tylko na wschodzie, w Donbasie, o tyle na wschodzie - w Kramatorsku, w Donbasie, skąd blisko było do linii rozgraniczenia - w ogóle nie wierzono, że dojdzie do zmasowanej inwazji. Ludzie liczyli się z tym, że w pobliżu mogą zaostrzyć się walki, ale przecież one trwały od 2014 roku. Mieszkańcy Kramatorska zapewniali mnie, że do nich przywykli.
Dobry interes na wojnie
Kiedy rosyjskie wojska ruszyły na Ukrainę z północy, wschodu i południa, ostrzeliwując ukraińskie miasta z lądu, powietrza i morza, kto mógł, uciekał z Donbasu. - Niektórzy blisko, do Dniepru lub Zaporoża, inni na zachodnią Ukrainę lub dalej, do Europy - opowiada mi Krystyna, kobieta w średnim wieku, która też uciekła, ale wkrótce potem wróciła. - Z rodziną pojechałam do miasta Chmielnicki. Nie miałam tam co robić. A jeszcze zabraliśmy ze sobą naszego olbrzymiego psa, więc mieliśmy trudności ze znalezieniem i wynajęciem mieszkania - opowiada.
Po powrocie znalazła zajęcie, które zapewnia jej dochód. Kilkoro znajomych i sąsiadów, którzy wyjechali, poprosiło ją o zajęcie się wynajmem ich mieszkań. Co prawda do Kramatorska nigdy masowo nie przyjeżdżali turyści, a teraz, gdy słychać odgłosy frontu, nikt się tu nie zapuszcza, jeżeli nie musi, ale wynajmowanie mieszkań stało się niezłym interesem. W Kramatorsku trudno znaleźć wolny pokój w hotelach czy mieszkanie do wynajęcia. Do tego ceny ostatnio poszybowały. O ile w stołecznym Kijowie można wynająć 40-metrowe mieszkanie blisko centrum za, w przeliczeniu, około 70 złotych za dobę, to w Kramatorsku ta sama opcja kosztuje dwa razy drożej.
Powód? Mieszkania wynajmują żołnierze, którzy tu odpoczywają i wracają na front. Inną sporą grupą klientów są uchodźcy z terenów, gdzie toczą się walki. Mieszkańcy miasta obawiają się, by wraz z nimi nie przyjeżdżali dywersanci. Dlatego są czujni.
- A pan to na długo do nas przyjechał? - pyta mężczyzna w średnim wieku z bloku, w którym udało mi się wynająć mieszkanie. A ledwo wyszedłem z klatki schodowej!
- Na kilka dni - odpowiadam.
Wypytuje jeszcze dokładnie, skąd przyjechałem i co robię w Kramatorsku. - Przepraszam, że zaczepiam, ale sam pan rozumie, różni teraz się tu u nas kręcą - usprawiedliwia się.
Miasto jak baza wojskowa
Kramatorsk nie wygląda dziś jak normalne miasto – bardziej przypomina bazę wojskową. Na ulicach mnóstwo pojazdów wojskowych, a w nielicznych otwartych sklepach co najmniej połowa klientów to ludzie w mundurach. Żołnierze to dobrzy klienci. W supermarkecie Czudo w centrum podjeżdżają do kas wózkami wypełnionymi po brzegi. Kupują całymi zgrzewkami coca-colę, czekolady, jogurty, wędlinę, dorzucają pomarańcze. Raczej nie martwią się, ile co kosztuje. Ukraiński żołnierz, który walczy na pierwszej linii frontu, dostaje w przeliczeniu około 14 tysięcy złotych miesięcznie. W Ukrainie to zawrotna suma.
W Czudo działa też pizzeria, oblegana przez żołnierzy. - Poproszę 17 pizz - słyszę szeregowca przede mną w kolejce. Zamawia po kilka sztuk różnych rodzajów.
- Armia was nie karmi? - pytam z uśmiechem.
- Karmi, ale słabo. Chłopaki w okopach prosili, to im zawieziemy - szeregowy też się uśmiecha.
W Kramatorsku niewiele zostało otwartych restauracji i barów, gdzie można przysiąść. W centrum tylko przed Ria Lounge Bar stoją grupki żołnierzy, którzy mogą tu zjeść w normalnych warunkach, przy normalnym stole, i wybierać liczne dania z długiego menu. Korzystają więc. W środku większość klientów to mundurowi.
Jeszcze przed inwazją nieźle i szybko można było zaspokoić głód w stołówce przy hotelu Kramatorsk, z której korzystali zagraniczni dziennikarze. Hotel został jednak zniszczony rosyjską rakietą.
Miasto, co prawda, jest poza zasięgiem większości rodzajów rosyjskiej artylerii lufowej, ale Rosjanie ostrzeliwują je rakietami. W centrum, przy ulicy Dworcowej stoją zniszczone budynki mieszkalne. Przy jednej z głównych arterii komunikacyjnych straszy olbrzymi lej. - Rakieta uderzyła wieczorem. Zginęło dwóch mężczyzn, akurat jechali tędy samochodem - słyszę od taksówkarza, który wiezie mnie z dworca.
Kolejki żołnierzy i cywilów ustawiają się przed bankomatami. Często brakuje w nich gotówki, więc gdy się zobaczy kolejkę, lepiej stanąć i nie liczyć, że uda się skorzystać z innego bankomatu.
Nie ma też co liczyć, że w mieście kupi się alkohol. Władze obwodu wprowadziły prohibicję i jest ona naprawdę przestrzegana. Inaczej niż w wyzwolonym w listopadzie przez ukraińskie wojsko Chersoniu, gdzie jeszcze na początku grudnia sam widziałem, jak w centrum miasta nalewali piwo z beczki.
W Kramatorsku z zachodem słońca robi się zupełnie ciemno. Prądu brakuje, podobnie jak w większości regionów Ukrainy. W mieszkaniach prąd jest przez cztery godziny, a potem wyłączają na sześć godzin. Ruch na ulicach zamiera dość wcześnie. Od 21 obowiązuje godzina policyjna. Tę niedogodność da się jednak obejść. I to dosłownie – podwórkami.
- Nie chcę, żebyś pomyślał, że cię wypraszam, ale minęła właśnie 21. Jak teraz wrócisz do domu? - pokazuję zegarek koledze, który się u mnie zasiedział.
- Spokojnie. Przejdę podwórkami, nikt mnie nie zauważy. A jeżeli nawet mnie zaczepią, to puszczą. Kilka razy już mnie zatrzymywali i tylko mówili, żebym szedł prosto do domu - odpowiada.
Mija około 20 minut, dostaję od niego SMS: "Jestem w domu".
W Kijowie, gdzie byłem dwa tygodnie wcześniej, mogłoby się to skończyć problemami. Tam policja zatrzymała moich znajomych, mimo że pokazywali bilety na pociąg, który przywiózł ich już po godzinie policyjnej. Ukraińskie media informowały też, że w punkcie kontrolnym przy wjeździe do Kijowa zatrzymano do rana nawet samochód wiozący nieboszczyka do kostnicy.
Ale wróćmy do Kramatorska. Dla nikogo nie jest tu sekretem, że cel Rosjan to zajęcie miasta - będącego centralnym ośrodkiem części obwodu donieckiego kontrolowanego przez władze w Kijowie - i pobliskiego Słowiańska. Na ulicach widać, że większość młodzieży opuściła Kramatorsk. Kilka osób tłumaczyło mi, że szczególnie trudno żyć tu młodym ludziom, bo prawie nic nie działa, a w mieście i okolicach nie ma żadnej pracy.
Zresztą w ogóle życie w miejscu zamienionym w bazę wojskową, z częstymi odgłosami wrogiej artylerii, nie jest ani łatwe, ani bezpieczne. - Boimy się, bo codziennie słyszymy, że Rosjanie są już blisko. Ale mam nadzieję, że nasi chłopcy dalej ich nie puszczą i nie będę musiała już wyjeżdżać - mówi Krystyna, ta od wynajmowania mieszkań.
Mama Odessa. Światła i muzyka
Z Kramatorska chcę dotrzeć na przeciwległy kraniec Ukrainy, najdalej, gdzie dojeżdża pociąg - do miasta Rachów, w obwodzie zakarpackim. Przede mną 1300 kilometrów drogi i ponad dwie doby w pociągu, z przystankiem w Odessie.
W przedziale sypialnym jadę z Jurijem, żołnierzem. Właśnie dostał krótką przepustkę do domu w Odessie. - Przebiorę się tylko w cywilne ciuchy, żeby nikt nie mówił, że wojsko pije, i w Łozowej wyskoczymy do sklepu po piwo - proponuje, mrugając okiem.
Łozowa jest już w obwodzie charkowskim, gdzie prohibicja nie obowiązuje. Tylko że zaraz po naszym przyjeździe wyłączyli prąd i sprzedawczyni siłą wypycha spragnionych klientów. Nam udało się jeszcze coś kupić.
- Bo wiesz, Odessa to Mama Odessa. Tak mówimy na nasze miasto. Ono jest inne niż Ukraina i Rosja. Sam zobaczysz - wyjaśnia mi Jura, popijając piwo z butelki.
Pierwsza różnica, jaką bardziej słyszę, niż widzę, to wszechobecny język rosyjski. Od kiedy zaczęła się inwazja na Ukrainę, nawet we wschodnich regionach kraju ludzie, zwłaszcza młodsi, przechodzą na język ukraiński. Ale w Odessie nadal mówi się po rosyjsku. Nie oznacza to jednak, że Odessa jest miastem prorosyjskim. Kogo zaczepić, odpowie, że tu jest Ukraina. Gdy w centrum miasta demontowano pomnik carycy Katarzyny II, radość mieszkańców nie miała granic.
Odessa mocno ucierpiała od rosyjskich ostrzałów, zwłaszcza w pierwszej fazie inwazji, gdy Rosjanie mieli jeszcze w planach przebicie się do Mikołajowa, a potem właśnie do Odessy. Zniszczona jest też infrastruktura energetyczna w mieście i okolicach. Prądu w gniazdkach częściej nie ma, niż jest. Mieszkańcy Odessy radzą sobie, ustawiając wszędzie, gdzie się tylko da, generatory prądotwórcze. Wyposażone są w nie hotele, nie tylko te droższe.
- Najmocniej pana przepraszam, o godzinie 13 wyłączą prąd i tak przez około 20 minut go nie będzie. Skończyła się nam benzyna do generatora i muszę pojechać na stację dokupić - słyszę od recepcjonistki w hoteliku, gdzie się zatrzymałem.
Odpowiadam, że to żaden problem. Dowiaduję się, że prądu nie będzie też w nocy, od godziny 21. Trudno się dziwić - generatory spalają sporo paliwa i generują nie tylko prąd, ale i spore koszty.
Przed wojną w Odessie wiele osób żyło z turystyki. W lecie kurorty nad Morzem Czarnym były pełne. W 2022 roku właściciele nadmorskich hoteli, pensjonatów i kwater prywatnych nie zarobili.
Odessa przed inwazją była rozrywkowym miastem, które nie zasypia. I takim próbuje pozostać. Po czasie spędzonym w ciemnym i cichym Kramatorsku czuję się tu trochę nieswojo. Dzięki generatorom otwarte są sklepy, knajpy i nawet kluby nocne, a reprezentacyjna ulica Deribasowskaja jak dawniej oślepia światłami i iluminacjami. Przed jednym z klubów nocnych dudni muzyka elektroniczna. Wewnątrz tańczy kilkadziesiąt osób. Jakby nie było żadnej wojny. Wiele dziewczyn ubranych w skąpe stroje, mężczyźni mają na sobie drogie, markowe ubrania. Od razu widać, że tutaj bawi się zamożna hispsterka z Odessy, którą stać, by przez kilka godzin zapomnieć o wojnie. Tu nikt nie chce o niej pamiętać. Rozmaite alkohole leją się strumieniami. A tanio nie jest. Małe piwo kosztuje równowartość 20 złotych.
To wytchnienie od wojny trwa do godziny 22.30, gdy milknie muzyka. W końcu barmani i obsługa dyskoteki też muszą zdążyć dojechać do domów przed godziną policyjną.
Okazuje się jednak, że w klubie bawią się też obrońcy ojczyzny. Jednego z nich rozpoznałem przed drzwiami mojego hotelu. Od słowa do słowa uzgadniamy, że za 10 minut spotykamy się w moim pokoju. Prądu nie ma, siedzimy przy latarkach. Na oko około 30-letni Pawło nalewa koniak, który przyniósł ze sobą. Pochodzi z Winnicy, 230 kilometrów na południowy zachód od Kijowa. Walczy w Donbasie. Dostał zbyt krótką przepustkę, żeby pojechać do domu. - Pomyślałem, że wpadnę rozerwać się do Odessy, poznam tu jakieś dziewczyny, odreaguję - tłumaczy Pawło.
- No to masz pecha, bo dziś poznałeś tylko mnie - zauważam.
- Bo nie rozkręciłem się w tym klubie. Za szybko zamknęli. Ale nie martw się, jutro nadrobię - obiecuje.
Rozmowa schodzi na wojnę, front, okopy. - Chłopaki są już bardzo pomęczeni. Niektórzy nie wytrzymują dłużej bez rotacji, fizycznie i psychicznie. NATO, jeżeli naprawdę nas wspiera, powinno przysłać nam nie tylko sprzęt, ale też żołnierzy - uważa Pawło.
Próbuję tłumaczyć, że to mogłoby się skończyć trzecią wojną światową, która nie jest potrzebna nie tylko Zachodowi, ale też Ukrainie.
- To takie pierd... Jak macie nam pomagać, to pomagajcie we wszystkim. Ukraińcy walczą też w waszej obronie - Pawło w żołnierskich słowach nie zgadza się ze mną.
Następnego dnia wczesnym wieczorem mijamy się w drzwiach hotelu. Towarzyszy mu młoda brunetka. - Z koleżanką idziemy się przejść na miasto - Pawło mruga okiem.
Ukraińcy piją "za zwycięstwo", Węgrzy - "za zdrowy rozsądek"
Po kolejnej dobie w pociągu dojeżdżam do Rachowa. Dalej już tylko Rumunia, a i na Słowację, i Węgry nie jest stąd daleko. Wokół góry, gdzieniegdzie przysłonięte chmurami.
To miasto mogłoby być atrakcją turystyczną. Niska architektura od razu zwraca uwagę odmiennością od tego, co budowano w innych regionach Ukrainy. Zabudowa bardziej przypomina Węgry niż Ukrainę. W centrum stoją obok, jakby ze sobą konkurowały, dwie świątynie - wybudowany przez Węgrów kościół pod wezwaniem św. Jana Nepomucena i prawosławna cerkiew Świętego Ducha. - Ale cerkiew została wybudowana dopiero po uzyskaniu przez Ukrainę niepodległości w 1991 roku, sto lat po tym, jak stał tutaj kościół katolicki - zauważa Mykoła Wołoszczuk. I od razu dodaje, że po węgiersku jego imię to Miklós. Na co dzień pracuje we władzach karpackiego rezerwatu przyrody, a społecznie działa w organizacji mniejszości węgierskiej.
Życie toczy się w tym 15-tysięcznym miasteczku powoli. Tylko rzeka Cisa płynie wartko przez Rachów. - Tu nigdy nie było Ukrainy czy Rosji. Tu było Królestwo Węgier, potem Austro-Węgry, a przed II wojną światową Czechosłowacja [w 1939 r. Zakarpacie zostało zajęte przez Węgry - red.] - powtarza kilka razy Wołoszczuk. - Rachów niewiele się zmienił od tamtych czasów. Proszę zobaczyć, to obecny hotel Europa. Kiedyś nazywał się Budapeszt - Mykoła (Miklós) Wołoszczuk pokazuje mi na ekranie telefonu przedwojenne zdjęcie Rachowa. I dodaje: - Całe Zakarpacie to bardzo specyficzny region. Tu człowiek mógł przeżyć całe życie w jednym miejscu, a granice tak się zmieniały, że był obywatelem różnych państw.
Zakarpacia trwająca wojna prawie nie dotknęła. Rosyjskie rakiety tu nie latały. Miejscowi przypominają sobie, że raz jedna spadła, ale dalej, przy granicy ze Słowacją. Dlatego w mieście nie ma większych problemów nawet z prądem. Jeżeli go wyłączają, to na krótko, bo w całej Ukrainie występuje deficyt energii elektrycznej. Wojna nie jest tematem codziennych rozmów jak w innych ukraińskich miastach.
Na ulicach Rachowa często słychać język węgierski. Według ukraińskiego spisu powszechnego 12 procent mieszkańców to Węgrzy, na całym Zakarpaciu jest ich ponad 150 tysięcy. - Wielu jednak zasymilowało się z ludnością ukraińską, nie mówią nawet po węgiersku. Chodzą do innego kościoła i w innych terminach obchodzą święta - mówi Wiktoria Hubko, która w urzędzie miejskim w Rachowie odpowiada za kontakty zagraniczne.
- Wielu miejscowych Węgrów uważa, że wojna, którą Ukraina toczy z Rosją, nie jest ich wojną - mówi Hałyna Szczuka, Ukrainka, która uczy historii w Zakarpackim Węgierskim Instytucie im. Franciszka II Rakoczego w Berehowie. Instytut ufundowało i finansuje państwo węgierskie. - Starają się żyć tak, jakby wojny nie było. Do tego są pod wpływem propagandy węgierskiej telewizji, która wkłada im do głów, że Ukraina powinna negocjować z Rosją, a dalsza obrona to tylko przedłużanie wojny. Ukraińcy wznoszą toasty "za zwycięstwo!", a Węgrzy "za zdrowy rozsądek!". Uważają, że oni są za pokojem i zdrowym rozsądkiem - wskazuje Hałyna Szczuka.
- Nie ma mądrych czy głupich narodów. Są tylko dobrzy lub źli ludzie - odpowiada na takie argumenty Mykoła (Miklós) Wołoszczuk. Mówi, że odgórne zmuszanie ludzi do jednoznacznego określania się po którejś ze stron to próba ich skłócenia.
Węgierskie władze, na czele z Viktorem Orbanem, robią dużo, by ich rodacy z Zakarpacia czuli się bardziej związani z Węgrami niż z Ukrainą. Urzędnicy węgierscy przyjeżdżali i rozdawali węgierskie paszporty już po 2014 rokiem, gdy trwała wojna na wschodzie Ukrainy. Na Zakarpaciu ludzie chętnie je przyjmowali, mimo że ukraińskie prawo zabrania podwójnego obywatelstwa.
- A dlaczego mielibyśmy nie przyjmować węgierskiego obywatelstwa i paszportów? Tu dookoła mamy granice z krajami Unii Europejskiej. Paszport węgierski pomaga w przekraczaniu tych granic, robieniu interesów, podtrzymywaniu związków - przekonuje Mykoła (Miklós) Wołoszczuk.
- Ale władze w Budapeszcie domagały się nawet autonomii dla Węgrów na Zakarpaciu, gdy Ukraina już krwawiła. To w porządku? - pytam.
Czujący się Węgrem Miklós nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Zaczyna sporo mówić, że on sam nie wie, czy popiera politykę Orbana, ale należy brać pod uwagę specyfikę Zakarpacia.
Oprócz paszportów państwo węgierskie rozwija tu też swoją oświatę. - Powstają szkoły dofinansowywane przez Węgry. Po ich zakończeniu łatwej dostać się na wyższą uczelnię na Węgrzech - zwraca uwagę Hałyna Szczuka.
Całkiem świeża zakarpacka legenda głosi, że region nie jest dziś atakowany przez Rosjan, bo Viktor Orbán dogadał się z Putinem, żeby oszczędził miejsce zamieszkałe przez Węgrów. Pytam, czy to prawda. Zarówno miejscowi Węgrzy, jak i Ukraińcy odpowiadają, że bzdura. - To nie jest tak, że na Zakarpaciu nie odczuwamy wojny - mówi Wiktoria Hubko z urzędu miejskiego w Rachowie. - Chłopcy z Zakarpacia giną na froncie, zarówno Ukraińcy, jak i Węgrzy. Po wojnie musimy przekonać naszych Węgrów, że warto być częścią ukraińskiego społeczeństwa. Jeżeli tego nie zrobimy, to w przyszłości na Zakarpaciu możemy mieć kolejny Donbas - ostrzega.
Autorka/Autor: Mariusz Kowalczyk
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Scott Peterson/Getty Images