To był 2010 rok. Pierwszy bliskowschodni kraj, który chciał gościć u siebie najlepsze piłkarskie drużyny świata i kibiców z całego globu. Niedorzeczność - opowiada w rozmowie dla tvn24.pl Phil Elwood, autor książki "Jak doradzałem dyktatorom. Wspomnienia PR-owca najgorszych ludzi na świecie".
- Największe szanse miały Stany Zjednoczone. Stadiony, doświadczenie, pieniądze, przewidywalność, demokracja. To była wojna między USA a Katarem. Musiałem coś wymyślić, żeby zatrzymać USA - mówi Phil Elwood.
Był po drugiej stronie, pracował dla bliskowschodnich i afrykańskich przywódców. W rozmowie dla tvn24.pl zdradza, jak działają, czego chcą i ile są w stanie za to zapłacić.
Katar zdobył w końcu prawa do mundialu. Stany Zjednoczone odpadły z wyścigu. Ale to nie był jedyny klient Elwooda.
- Podczas lotu powrotnego z Vegas oglądałem film "Kac Vegas". I myślałem sobie: "Ten szalony film to nic w porównaniu z tym, co właśnie widziałem i czego byłem częścią" - wspomina.
Zdradza też, jak się manipuluje opinią publiczną, ile to kosztuje, i jak łatwo osiąga się zamierzone cele. Wszystko to kwestia pieniędzy.
Phil Elwood: Dopiero po wejściu na pokład samolotu, gdy drzwi zostały za nami zamknięte, a pilot rozpoczął kołowanie, dostałem maila na swojego BlackBerry: "Phil, dzięki, że lecisz do Las Vegas. Oto instrukcja na weekend".
Cztery lub pięć stron. Drobnym drukiem. Lista żądań Mutasima Kadafiego, piątego syna Muammara Kadafiego, przywódcy Libii, który zamierzał się zabawić w Vegas, spędzić trochę czasu.
Zamierzał kupić cadillaca escalade i kilka motocykli Harley. Chciał zobaczyć koncert Cher - popularnej piosenkarki z lat 80. i 90., która wciąż cieszy się dużą popularnością w USA.
Zażyczył sobie prywatnego odrzutowca, którym przewiózłby swoją partnerkę z Los Angeles do siebie do Vegas, a później by ją odstawiłby do LA.
Było też o alkoholu i kasynie.
Jacek Tacik: Brzmi jak film.
To był to ostatni tydzień ramadanu - jednego z najświętszych okresów w kalendarzu muzułmańskim. A my byliśmy w Vegas, pijąc od rana do nocy, ćpając i przegrywając pieniądze w kasynie. Patrzyłem, jak jednego wieczoru Mutasim przegrał na ruletce równowartość mojej rocznej pensji. To był bardzo przerażający weekend.
Układ był taki, że ja płaciłem kartą (żeby Mutasim nie pozostawiał po sobie śladów), a on oddawał pieniądze w gotówce. Z 60 tysiącami dolarów, poukrywanymi w majtkach (nie wiedziałem, ile pieniędzy mogę mieć przy sobie) próbowałem przejść przez kontrolę bezpieczeństwa na lotnisku.
Mutasim próbował dokonać zamachu stanu przeciwko swojemu ojcu w wieku dwudziestu kilku lat. Był osobą bardzo opryskliwą, można nawet powiedzieć, że bardzo złowrogą. Pełnił funkcję doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego Libii. Został stracony z ojcem podczas Arabskiej Wiosny.
Podczas lotu powrotnego z Vegas oglądałem film "Kac Vegas". Siedziałem po drugiej stronie przejścia, naprzeciwko rapera o pseudonimie Flavor Flav [współzałożyciel i członek zespołu Public Enemy - red.]. Nie wiem, czy pan o nim słyszał - to dość barwna osobowość.
Myślałem sobie: "Ten szalony film to nic w porównaniu z tym, co właśnie widziałem, i czego byłem częścią".
Po co syn Kadafiego pojechał do Vegas?
To był weekend przed słynnym przemówieniem Muammara Kadafiego na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ w Nowym Jorku.
Podarł podczas swojego wystąpienia Kartę Narodów Zjednoczonych, rzucił ją za siebie i domagał się siedmiu bilionów dolarów odszkodowań dla Libii.
I to był okres, gdy różni członkowie rodziny byli w różnych częściach Stanów Zjednoczonych. Każdy miał mieć swojego "piarowca", opiekuna. Chodziło o ochronę przed mediami, o uniknięcie niepotrzebnych skandali.
Był pan w Libii?
Nie, nigdy nie byłem i nigdy nie spotkałem Muammara Kadafiego. Niektórzy moi współpracownicy byli z nim na łączach. Pomagali mu podczas wywiadów z amerykańskimi stacjami telewizyjnymi.
Na przykład z Larrym Kingiem.
Pracował w CNN. Później w RT.
Mój dobry przyjaciel był asystentem Kadafiego, gdy rozmawiał z Kingiem. Mówił mu, co ma powiedzieć, a czego nie.
Jak to się zaczęło?
Miałem dwadzieścia lat. Byłem studentem na Uniwersytecie w Pittsburghu, tutaj w Pensylwanii, gdy wpadłem w złe towarzystwo. Narkotyki. Alkohol. Nie udało mi się skończyć uczelni. Dałem sobie z nią spokój.
Przeniosłem się do Waszyngtonu. Odbyłem staż u senatora Daniela Patricka Moynihana, który pomógł mi dostać się na Uniwersytet George'a Washingtona w Waszyngtonie. I przed pierwszymi zajęciami, zanim znalazłem się oficjalnie na liście studentów, doszło do incydentu: wypadłem po pijaku z okna biblioteki.
Skreślono mnie z listy.
Moynihan przechodził na emeryturę. Załatwił mi pracę w biurze senatora Carla Levina, który był przewodniczącym senackiej komisji sił zbrojnych. Po roku ktoś zauważył, że nie mam wyższego wykształcenia. Levin przygotował list polecający i dostałem się na Uniwersytet Georgetown w Dystrykcie Kolumbii.
Zdałem egzaminy. Dostałem tytuł i zapisałem się na studia podyplomowe w London School of Economics. Mówię o tym, bo to właśnie tam spotkałem kogoś, kto miał być później moim pierwszym ważnym klientem. Był synem Kadafiego.
Po powrocie do Waszyngtonu zacząłem pracę w bardzo małej firmie public relations. Nauczyłem się podstaw zawodu. Zwrócił na mnie uwagę Peter Brown, były menedżer Beatlesów, szef biura Brown Lloyd James, który działał na rzecz klientów z Afryki i Bliskiego Wschodu. Ściślej: afrykańskich i bliskowschodnich dyktatorów.
Na liście płac miał rodzinę Kadafich czy Baszara al-Asada, prezydenta Syrii i jego żonę Asmę al-Asad. Także telewizję Russia Today. Była rodzina królewska z Kataru (przed mundialem w 2022 roku). I prezydent Gabonu.
Odszedłem z Brown Lloyd James chwilę przed Arabską Wiosną. Związałem się z firmą zajmującą się komunikacją kryzysową.
Pracowaliśmy dla Kima Dotcoma, kontrowersyjnego przedsiębiorcy i hakera; dla nigeryjskiego rządu, gdy islamska organizacja terrorystyczna Boko Haram uprowadziła 276 dziewcząt ze szkoły średniej dla kobiet w Chibok w Nigerii.
To był 2014 rok.
Nocą przed moim przyjazdem do Abudży, stolicy Nigerii, dwaj zamachowcy samobójcy wysadzili w powietrze centrum handlowe, zabijając około stu osób. Budynek wciąż się tlił, kiedy zameldowaliśmy się w hotelu Abuja Hilton.
Zostaliśmy zatrudnieni przez ówczesnego prezydenta Goodlucka Jonathana. Naszym zadaniem było odnalezienie porwanych dziewczyn.
Beznadziejna sytuacja. Rząd był niekompetentny i nieskuteczny. Zamiast działać, używał technik piarowych do przekonania świata, że działa, że nie jest bezczynny. Dopiero po odejściu Jonathana udało się wynegocjować z porywaczami powrót dziewczyn. Nie wszystkie jednak się odnalazły.
Z tytułu pana książki "Jak doradzałem dyktatorom" wynika, że pomagał pan tylko "złym ludziom".
To nie tak, że sam ich wybierałem. Zgłaszali się do firm, które mnie zatrudniały. To nie była moja świadoma decyzja, żeby pracować dla złych ludzi. Po prostu seria złych wyborów, które do tego doprowadziły. To był też pewien element ryzyka, który mnie pociągał - część szerszej diagnozy dotyczącej mojego zdrowia psychicznego.
Napisał pan: "Nigdy nie robiłem tego dla pieniędzy, ale dla historii". Z czegoś chyba jednak trzeba żyć?
Tak, ale zdziwiłby się pan, gdybym powiedział, jak mało dostawałem za pracę i podejmowane ryzyko dla krwawych dyktatorów. Jestem tak skonstruowany, że mnie nie napędzają pieniądze, a potrzeba rozwiązania skomplikowanych, zawiłych problemów. Lubię konstruować historie. Pracować z dziennikarzami. A dziennikarzy interesuje tylko twardy news, coś, co się dzieje.
Etymologia słowa "news" w języku angielskim pochodzi od słowa "new" (nowy), ale w liczbie mnogiej. To po prostu "new" z dodaną literą "s" na końcu. I to właśnie mnie napędza. Nigdy nie byłem osobą kierującą się pieniędzmi.
Padły tu nazwiska Kadafiego, al-Asada, Dotcoma.
Najciekawsza była jednak praca dla Kataru: chodziło o zdobycie praw do organizacji Mistrzostw Świata w piłce nożnej - czego dzisiaj najbardziej żałuję. To był 2010 rok. Pierwszy bliskowschodni kraj, który chciał gościć u siebie najlepsze piłkarskie drużyny świata i kibiców z całego globu. Niedorzeczność.
ESPN, amerykański międzynarodowy podstawowy kanał sportowy w telewizji kablowej, porównał organizację mundialu w Katarze do rozegrania finału Super Bowl na jeziorze. Innymi słowy - uznał to za kiepski żart.
A pan?
Moim zadaniem - w okresie przetargowym - było zdyskredytowanie wszystkich konkurencyjnych ofert.
Największe szanse miały Stany Zjednoczone. Stadiony, doświadczenie, pieniądze, przewidywalności, demokracja. Kongres Stanów Zjednoczonych przyjął nawet rezolucję - tak zwaną Sense of the House Resolution, w której wyraził poparcie dla organizacji mistrzostw świata przez USA. I to rozwścieczyło mojego klienta.
To była wojna między USA a Katarem. Musiałem coś wymyślić. Zatrzymać USA. Wytrącić im argument. Siedziałem w barze, popijając drinka, gdy do środka weszła grupa otyłych, niezdrowo wyglądających nastolatków. Złapałem za długopis i na serwetce nakreśliłem główne punkty projektu rezolucji, która głosiła, że administracja amerykańskiego prezydenta nie będzie popierać żadnych ofert na organizację międzynarodowych imprez sportowych, takich jak mistrzostwa świata czy igrzyska olimpijskie, dopóki w pełni nie sfinansujemy programów wychowania fizycznego w szkołach publicznych.
Trochę czasu zajęło, zanim udało się przekonać członka Kongresu (pomogli w tym zaprzyjaźnieni lobbyści) do przedstawienia rezolucji. Jej tekst podsunąłem znajomemu dziennikarzowi, który opublikował artykuł pod tytułem "Mistrzostwa świata kontra lekcje WF".
Tekst ukazał się na dwa dni przed głosowaniem w Szwajcarii w sprawie gospodarza mistrzostw świata w 2022 roku. Nie mogę powiedzieć, bo nie mam na to dowodów, że artykuł wpłynął chociaż na jednego delegata FIFA, że go zniechęcił do kandydatury USA, ale na pewno zapewnił osłonę wizerunkową każdemu, kto głosował na Katar.
Oskarżani o korupcję (mnóstwo pieniędzy szło pod stołem) bronili się, że nawet "Kongres USA i Amerykanie nie chcieli organizować mistrzostw".
Sukces.
Katar wydał na turniej 220 miliardów dolarów. To niewyobrażalna suma pieniędzy. Wybudował stadiony. Infrastrukturę. To, co się okazało, to nieludzkie traktowanie pracowników. Robotnicy byli zmuszani pracować w upałach, często oszukiwani, bez zapłaty.
Katar twierdził, że przy budowie obiektów sportowych, między 2011 a 2022 rokiem, zginęły dwie, może pięć osób. Przed otwarciem mistrzostw oświadczyli, że trupów było sto razy więcej, bo pół tysiąca. Amerykańska organizacja praw człowieka opublikowała raport, w którym udowodniła śmierć pięciu tysięcy robotników.
To była moja porażka.
Działał pan przeciwko interesom USA.
To zależy. Jeśli założymy, że organizacja mistrzostw świata w piłce nożnej służyłaby amerykańskim interesom - jak tak wcale nie uważam - to ma pan rację.
Mistrzostwa świata i igrzyska olimpijskie to zwykle finansowa porażka. A zainteresowanie piłką nożną w Stanach Zjednoczonych w tamtym czasie, przynajmniej w 2010 roku, było dość niskie. I stąd uważam, że mundial byłby sprzeczny z amerykańskimi interesami.
A w innych przypadkach?
Wojna handlowa, którą pomogłem prowadzić rządowi państwa Antigua i Barbuda ze Stanami Zjednoczonymi.
Ale od początku.
To była typowa walka Dawida z Goliatem. Stany Zjednoczone, największa gospodarka świata, zniszczyły przemysł hazardu internetowego w Antigui, który przynosił krajowi cztery miliardy dolarów rocznie. Dla porównania w ubiegłym roku całe PKB Antigui wyniosło 1,2 miliarda dolarów.
Uznały hazard internetowy za nielegalny. I zablokowały dostęp do amerykańskiego rynku dla firm z Antigui. Antigua zaskarżyła działania USA do Światowej Organizacji Handlu i wygrała sprawę aż sześć razy. Dostała zgodę na nałożenie sankcji na Amerykę. Tylko jak mała karaibska gospodarka może zaszkodzić USA? Wymyśliliśmy plan stworzenia serwisu do udostępniania plików online, w którym znalazłyby się pirackie filmy, muzyka. Straciłyby amerykańskie firmy.
Zrobiliśmy kontrolowany przeciek do Associated Press. Artykuł zaczął się od słów: "W walce Dawida z Goliatem…". Plan był strzałem w dziesiątkę. Motion Picture Association zaalarmowało administrację Obamy, który skontaktował się z premierem Antigui. To był koniec wojny handlowej.
Znowu działanie przeciw interesowi USA?
Raczej akt patriotyzmu. Zmuszanie własnego kraju i jego prezydenta do przestrzegania prawa międzynarodowego.
A jak to było z Asadem?
Krótko przed wybuchem Arabskiej Wiosny magazyn "Vogue" opublikował obszerny artykuł o Asmie al-Asad, żonie Baszara al-Asada. Nagłówek: "Róża na pustyni". Niezwykle pozytywny tekst o rodzinie dyktatora. To, co ja zrobiłem, to pomogłem w załatwieniu formalności dziennikarzom, którzy mieli lecieć do Damaszku.
Zanim trafił do druku, rozpoczęła się rewolucja. Zmienił się kontekst. Magazyn trafił jednak do sprzedaży. Anna Wintour, szefowa gazety, kazała wycofać numer ze sklepów. Robiła wszystko, żeby zniknął z internetu.
Rozpoczęły się protesty w Damaszku. Asad rozkazał strzelać do własnych obywateli. Polała się krew. Byli zabici.
Rzucił pan to?
Tak.
To czym się dzisiaj pan zajmuje?
Doradzam w sprawach medialnych, tak jak dawniej, ale trzymam się teraz kilku zasad: nie pracuję przeciwko demokracjom, nie dla dyktatorów i nie łamię prawa. Wykorzystuję umiejętności zdobyte w pracy dla "złych" w pomaganiu "dobrym". To, czego się nauczyłem, to stawiania sobie pytań: "Czy powinniśmy to zrobić?", a nie tylko: "Czy możemy to zrobić?".
Autorka/Autor: Jacek Tacik / m
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: PAP/EPA/Martin Divisek