Pontyfikat Franciszka to czas zmiany i przełomu, ale z całą pewnością nie rewolucji. Tej ostatniej być nie mogło, bo to groziłoby Kościołowi rozłamem. Ale były i kwestie, w których papieżowi brakowało zdecydowania albo odpowiedniego rozeznania sytuacji. I bez oceny tych elementów trudno ocenić adekwatnie ten pontyfikat - pisze dla tvn24.pl filozof, publicysta i działacz katolicki Tomasz P. Terlikowski.
W związku ze śmiercią papieża Franciszka przypominamy tekst opublikowany w marcu 2025 r.
Sytuacja zdrowotna Franciszka zmienia się dynamicznie, a wszystko rozgrywa się od jednego kryzysu do drugiego. I choć w tej chwili wydaje się, że wszystko idzie ku lepszemu, a Watykan zaprezentował nawet nagranie z pozdrawiającym pielgrzymów papieżem, to nikt poważny nie może zaprzeczyć, że wystarczy moment, by wszystko się odwróciło. Już kilkukrotnie w ostatnich dniach wydawało się, że jest lepiej, a potem przychodził kryzys i świat wstrzymywał oddech. Nie brakowało też momentów, gdy media stawały na baczność, a kamery, także najważniejszych agencji czy telewizji, skierowane były na Klinikę Gemelli w oczekiwaniu na smutne informacje.
To sprawia, że choć informacje z Watykanu są uspokajające, to większość watykanistów nie ma wątpliwości, że to już schyłek pontyfikatu. Papież Franciszek "odejdzie do Pana" albo sam zrezygnuje (to mniej prawdopodobne) w najbliższych dniach (na ten moment ta możliwość staje się mniej wiarygodna), tygodniach albo miesiącach. Mniejszość analityków przypuszcza, że to może trwać dłużej, choć oczywiście i tego nie da się wykluczyć.
Ta atmosfera sprawia zaś, że coraz częściej zaczyna się podsumowywać ten pontyfikat.
Jeśli szukać trzech słów, które określiłyby pontyfikat Franciszka i jego specyfikę, to byłyby to: rozeznawanie (można wręcz mówić o rewolucji rozeznawania), synodalność i decentralizacja. To w nich kryje się istota programu dla Kościoła papieża Franciszka, która obejmuje zarówno kwestie władzy, zarządzania, jak i problemy, z którymi mierzą się zwyczajni katolicy, gdzieś na dole.
O czym mowa? Jeśli weźmiemy termin "rozeznanie", to okaże się, że to właśnie pod nim kryją się tak kluczowe dla wielu zwykłych katolików kwestie, jak stosunek Kościoła do osób rozwiedzionych w nowych związkach, osób LGBTQ+ czy do antykoncepcji. Papież, co trzeba jasno powiedzieć, wbrew oczekiwaniom części środowisk, a także potężnym lękom innych, nauczania Kościoła w tej sprawie nie zmienił, ale… wzmocnił rolę sumienia i rozeznania, przypominając, że niezależnie od nauczania Kościoła o pewnych rzeczach decydować muszą - w sumieniu - sami wierni.
Pod terminem decentralizacja kryje się pomysł, by znaczną część decyzji dotyczących nie tylko dyscypliny, ale i podejścia do niektórych tematów moralnych zostawić lokalnym episkopatom, a nie rezerwować dla Rzymu.
Synodalność to zaś zwiększenie znaczenia świeckich w procesach decyzyjnych Kościoła.
Powolna zmiana
Jeśli szukać skutków tego pontyfikatu najbardziej dostrzegalnych przez zwykłych katolików (choć akurat nie w Polsce, bo u nas zablokował je Episkopat), to będzie to "rewolucja rozeznawania". Papież, i to na początku swojego pontyfikatu, w adhortacji "Amoris laetitia" umożliwił osobom rozwiedzionym będącym w nowych związkach - i to bez konieczności życia we wstrzemięźliwości - na przystępowanie, pod pewnymi warunkami, do komunii świętej. Tego, jakie to będą warunki, nigdzie w istocie nie sprecyzował; ostateczne decyzje w tej sprawie pozostawił osobie spowiadającej się, której towarzyszyć ma spowiednik. To w układzie spowiadający się - spowiednik zapadać mają decyzje dotyczące "rozeznania" sytuacji. Sumienie - a nie papież czy biskup - ma być fundamentem dobrej decyzji.
Komunia święta dla osób rozwiedzionych to niejedyna kwestia, w której dokonywać się ma według papieża "rozeznanie". Analogiczny model postępowania ma być stosowany w kwestii błogosławienia par osób tej samej płci (tu dodatkowo wchodzi "decentralizacja", bo ta sprawa ma być załatwiana różnie w różnych miejscach), a także w wielu innych kwestiach, także związanych z moralnością seksualną. Franciszek wielokrotnie i na różne sposoby wzywał do tego, by każdą sytuację (indywidualną i kościelną) rozeznawać, a nie tylko poddawać ocenie norm. "… rozeznanie modlitewne wymaga wyjścia od gotowości do słuchania: Pana Boga, innych osób, samej rzeczywistości, która za każdym razem na nowe sposoby stawia przed nami wyzwania. Tylko ten, kto jest gotów słuchać, posiada wolność wyrzeczenia się swojego niepełnego i niewystarczającego punktu widzenia, swoich nawyków, schematów" - wskazywał papież.
Aby dobrze zrozumieć specyfikę wprowadzania tych zmian, musimy jednak sięgnąć do innego terminu kluczowego, jakim jest "decentralizacja". Papież owszem wprowadził zmianę, umożliwił ją w licznych Kościołach, ale… nie narzucił, bo wiedział, że nie wszystkie lokalne wspólnoty katolickie ją akceptują i chcą. Afryka odrzuciła zdecydowanie i jednoznacznie dokument dotyczący błogosławienia osób w parach gejowskich, a papież to zaakceptował. Kościół w Polsce nie zaakceptował zmian zawartych w "Amoris laetitia", i również zostało to zaakceptowane. Dlaczego? Bo Franciszek miał świadomość nie tylko, że żyjemy w Kościele - by posłużyć się terminem z zakresu politologii - "różnych prędkości", że katolicy w różnych miejscach mają nie tylko inne problemy (w Afryce będzie to wielożeństwo, a w Polsce orzekanie nieważności małżeństwa), ale też że przesadne naciskanie na zmiany może doprowadzić do schizmy. I dlatego jasno sygnalizował, że zmiany są możliwe, ale on nie będzie ich wymuszał.
Nie jest to zresztą strategia nowa. Paweł VI też nie wymuszał na episkopatach Zachodu przyjęcia encykliki "Humanae vitae", która przypominała (po czasie lekkiego poluzowania) nauczanie w sprawie zakazu antykoncepcji. Franciszek idzie tą samą drogą, choć w nieco innych kwestiach.
Między słowami a czynami
To jednak, co da się wyjaśnić niebezpieczeństwem rozłamu i decentralizacją, niekoniecznie wyjaśnia inne niekonsekwencje pontyfikatu Franciszka.
Może najlepiej widać to w przypadku kwestii walki z pedofilią, a także z przemocą seksualną wobec osób dorosłych, ale zależnych. Zapowiedzi Franciszka w tej sprawie były bardzo ostre i bardzo jednoznaczne, a początkowe działania dawały nadzieję, że tak zostanie. Papież wprowadził zasady VELM (normy zwalczania nadużyć seksualnych w Kościele), które pozwalały karać biskupów za zaniedbania w kwestii walki z pedofilią, a także za jej tuszowanie. Polska stała się, co miało dla nas pozytywne znaczenie, krajem, w którym przetestowano te rozwiązania, i dzięki temu nałożono kary na kilkunastu z naszych hierarchów.
Tyle że po jakimś czasie determinacja do karania w samym Watykanie osłabła, a papież dał się przekonać polskim biskupom, że emerytura jest karą tak straszliwą, że nie wolno na nią skazywać biednych hierarchów. Arcybiskup Stanisław Gądecki, by zobrazować "dramat" ukaranych biskupów, miał nawet zwracać uwagę "na dysproporcję między karami, które zostały nałożone na biskupa po wstępnym dochodzeniu i orzeczeniu trwałych kar wobec niego, a sytuacją pedofila, przestępcy, który po pięciu latach wychodzi z więzienia i może swoje życie zacząć od nowa, z carte blanche". "W przypadku biskupa mamy do czynienia jakby ze śmiercią cywilną oskarżonego hierarchy, który nie jest pedofilem. Jest on usuwany z urzędu, popada w infamię i zostaje jakby unicestwiony przez media" - mówił, relacjonując swoje rozmowy z papieżem i biskupami, arcybiskup Gądecki.
I niestety wiele wskazuje na to, że udało mu się, jeśli nie samego papieża, to jego współpracowników przekonać do takiej opinii, bo ostatecznie większość procesów spowolniła, a teraz trudno już w ogóle mówić o nowych oskarżonych biskupach. Jeśli nawet jakieś zgłoszenia przeciw biskupom się przekazuje, to… nie widać już determinacji Watykanu, by sprawy procedować.
Franciszek zresztą także sam - szczególnie gdy sprawy dotyczyły osób, które znał lub cenił - nie był szczególnie aktywny w kwestii oczyszczenia Kościoła. A może trzeba ująć to jeszcze mocniej - gdy podejrzenia dotyczyły jego przyjaciół, papież nie był skory do wyciągania konsekwencji. Gdy bliski przyjaciel z Argentyny ks. Gustavo Oscar Zanchetta, którego krótko po zostaniu papieżem Franciszek mianował na biskupa, został oskarżony o przestępstwa seksualne wobec dwóch kleryków, papież zamiast odsunąć duchownego od posługi i wydać władzom świeckim, ściągnął go do Watykanu, powierzył istotną funkcję i przez wiele miesięcy chronił przed dochodzeniem. I choć ostatecznie Zanchetta został skazany, to trudno nie zadać pytania, skąd taki model działania papieskiego i jak pogodzić ten model z deklarowanymi zasadami.
Źle została także załatwiona sprawa księdza Marko Rupnika, jezuity i znanego artysty. Gdy ujawniono fakt, że wykorzystywał on seksualnie osoby zależne od niego (także duchowo), wprawdzie wydalono go z zakonu jezuitów, ale pozwolono mu pozostać księdzem, a z jego dzieł sztuki (choć ofiary Rupnika wielokrotnie apelowały, by tego nie robić) nadal korzysta się do promowania materiałów watykańskich.
Te historie można by potraktować jako jednostkowe przypadki, gdyby nie fakt, że także w całej Stolicy Apostolskiej widać wyraźny spadek zainteresowania tymi sprawami, a także przekonanie, że wszystko, co miało być zrobione, zostało już zrobione. Wszystko to wygląda więc niestety tak jakby papież Franciszek, po początkowym okresie zainteresowania problemem oczyszczenia, później stracił zapał i zostawił sprawę innym. A oni sprawę zaczęli wygaszać.
Niezdany egzamin z Ukrainy
Inne, odmienne przyczyny ma porażka papieskiej polityki wobec wojny w Ukrainie. W tej sprawie papież - co zresztą czyni go podobnym (przynajmniej na tym polu) do Donalda Trumpa - ulegał rosyjskiej propagandzie. Od samego początku przekonywał, że choć Moskwa wywołała tę wojnę, to nie ona jedynie jest za nią odpowiedzialna. Franciszek opowiadał o NATO szczekającym pod granicami Rosji, a także użalał się nad rosyjskimi żołnierzami.
Nieudane, i dowodzące kompletnej nieznajomości kontekstu tej wojny, okazały się również próby nieustannego jednoczenia narodu katów i ofiar, choćby przez sugestie, by Rosjanie i Ukraińcy razem przygotowali rozważania do jednej ze stacji drogi krzyżowej. To wszystko budziło ogromny sprzeciw nie tylko części Ukraińców, ale także Polaków.
Skąd się brało takie myślenie i głęboki brak empatii dla ukraińskiego punktu widzenia? Jak się zdaje, jego źródła były trzy: intelektualne, geograficzne i wreszcie towarzyskie. Franciszek w dziedzinie teologii odrzucił w zasadzie koncepcję wojny sprawiedliwej, a uznał każdą wojnę za złą, co sprawiło, że stracił intelektualne narzędzie do odróżnienia, co jest wojną dopuszczalną, a może nawet konieczną, a co nie. Efekt? Brak narzędzia do jasnego określenia, że wojna obronna, jaką toczy Ukraina, jest dopuszczalna.
I o ile tego elementu jego myślenia, jak sądzę, nie da się obronić, o tyle druga z przyczyn - szczególnie gdy w USA do władzy doszedł Donald Trump - jest już lepiej zrozumiała także z polskiej perspektywy. Franciszek jako Latynos nie uważał bynajmniej USA za siłę wartości, a Rosji za przedstawiciela antywartości, bowiem dla niego także Stany były przedstawicielem nagiej siły, przed którą trzeba się bronić. I właśnie tak spoglądał na tę wojnę, jako na spór między dwoma tak samo niemoralnymi mocarstwami, których ofiarami stają się niewinni Ukraińcy i Rosjanie. I nawet jeśli ta ostatnia część rozumowania wydawać nam się może (i powinna) przesadzona, to obecny prezydent USA robi wiele, byśmy - także w Polsce - zrozumieli papieskie obawy przed uznaniem Waszyngtonu za reprezentanta jakichkolwiek wartości.
Istotną rolę w myśleniu papieskim odgrywał jednak jeszcze wątek towarzyski. Kilka tygodni przed pogorszeniem stanu zdrowia papież przyznał watykański tytuł szlachecki pewnemu Rosjaninowi, z którym od dawna się przyjaźnił. Leonid Sewastianow, bo o nim mowa, jest prezydentem Międzynarodowej Unii Starowierców, wielokrotnie odwiedzał Watykan, spotykał się tam prywatnie z papieżem, i to on miał być źródłem wiedzy papieskiej o Rosji. Franciszek, który nigdy nie ukrywał swojej fascynacji kulturą tego kraju, od Sewastianowa miał się dowiadywać o rzekomych prześladowaniach Rosjan w Ukrainie, o prześladowaniu prawosławia moskiewskiego, a także zgłębiać wielkość rosyjskich monarchów: Katarzyny II czy Piotra I. Ich osobiste relacje tylko wzmacniały - obecne we włoskich środowiskach kościelnych - uczucia sympatii wobec Moskwy, które kumulowały w kolejnych, skandalicznych z naszego punktu widzenia, wypowiedziach Franciszka. I nawet jeśli z czasem prorosyjski ton papieża stawał się łagodniejszy, to nic nie było w stanie go zmienić.
Pierwszy papież globalnego Południa
To jednak, co z naszego, polskiego punktu widzenia uważamy za błąd papieski, wbrew pozorom wcale nie zaszkodzi jego pamięci. Wojna Rosji z Ukrainą jest - od samego początku - inaczej postrzegana u nas, a inaczej w krajach globalnego Południa, gdzie papież Franciszek cieszy się największą popularnością. I tam jego poglądy są nie tylko absolutnie zrozumiałe, ale też podzielane.
Warto też mieć świadomość, że dla pamięci, a także dla oceny jego pontyfikatu kluczowe będą nie tyle opinie polskich, czy tym bardziej europejskich katolików, ale to, co na jego temat sądzić będą wierni w krajach, gdzie katolicyzm rozwija się najszybciej. A to oznacza właśnie kraje globalnego Południa, dla których Franciszek pozostanie pierwszym "ich papieżem".
Autorka/Autor: Tomasz P. Terlikowski - doktor filozofii, publicysta, pisarz, tłumacz i działacz katolicki. Autor wielu książek, m.in.: "Tylko prawda nas wyzwoli", "Kościół (dla) zagubionych", "Koniec Kościoła, jaki znacie", "Arcybiskup. Kim jest Marek Jędraszewski". Twórca podcastu "Tak myślę"
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: FABIO FRUSTACI/EPA/PAP