Barack Obama jest typowym prezydentem "wycofania", który po nadaktywnym poprzedniku ogranicza politykę zagraniczną USA i tnie wydatki na obronę. Nie oczekujmy, że zmieni kurs z powodu kryzysu ukraińskiego - uważa były dyplomata USA Stephen Sestanovich.
Sestanovich służył jako wysokiej rangi dyplomata za prezydentury Ronalda Reagana i Billa Clintona (był m.in. specjalnym ambasadorem ds. nowych państw powstałych po rozpadzie byłego ZSRR); obecnie jest ekspertem Rady Stosunków Zagranicznych (CFR). W wydanej właśnie książce pt. "Maximalist. America in the World from Truman to Obama" Sestanovich przeanalizował politykę zagraniczną prezydentów USA począwszy od Harry'ego Trumana i doszedł do wniosku, że Obama jest typowym prezydentem tzw. polityki wycofania, który objął urząd z głównym celem - zakończyć dwie rozpoczęte przez poprzednika wojny w Iraku i Afganistanie. - Od czasów Trumana żaden prezydent USA, który objął urząd z zadaniem posprzątania wielkiego bałaganu - co czyni poprzez ograniczenie budżetu na obronę i pomoc zagraniczną, sprowadzenie żołnierzy z powrotem do domu, wyciąganie ręki do przeciwników oraz dzielenie kosztów z sojusznikami - żaden prezydent, który to zaczął, nie był w stanie znaleźć sposobu, by uprawiać wielką politykę zagraniczną - powiedział PAP Sestanovich.
Zmiany kursu nie będzie?
Dlatego jego zdaniem można oczekiwać, że Obama nie zmieni kursu nawet w obliczu kryzysu ukraińskiego. - Musisz być prezydentem silnym w polityce wewnętrznej, by czuć, że jesteś w stanie dokonać zwrotu w polityce zagranicznej. Poza tym potrzebujesz często więcej niż jednego kryzysu. Powód, dla którego żaden prezydent tego nie zrobił, jest taki, że prezydenci bardzo przywiązują się do prowadzonej przez siebie polityki i są przekonani, że jako jedyni znają odpowiedź - powiedział. Ekspert nie ma wątpliwości, że Obama został wybrany na prezydenta USA właśnie dlatego, iż był jednym z największych i najbardziej konsekwentnych krytyków polityki zagranicznej George'a W. Busha. Przypomniał, że jego rywalka w prawyborach demokratów Hillary Clinton opowiedziała się za wojną w Iraku, a Obama się jej sprzeciwiał.
- To, jak prezydenci rozumieją, czemu zostali prezydentami, kształtuje ich politykę. Poza tym Obama jest pierwszym prezydentem, który zaczął politykę wycofania, nie będąc z tego powodu nieszczęśliwy. Dwight Eisenhower (za jego rządów rozpoczęło się wycofanie USA po wojnie w Korei), Richard Nixon (wycofanie po wojnie w Wietnamie) oraz George H.W. Bush (wycofanie na początku lat 90. po zimnej wojnie) - to są ludzie, którzy koncentrowali się na polityce zagranicznej, byli nią zafascynowani. Byli przywiązani do idei, że USA odgrywają wielką rolę na świecie, i martwili się, że wycofanie może być szkodliwe i trudne do przeprowadzenia - powiedział ekspert.
Przede wszystkim sprawy wewnętrzne
W przeciwieństwie do nich Obama jest zdecydowanie skoncentrowany na polityce krajowej i problemach wewnętrznych. Zdaniem Sestanovicha wśród czynników, które "popychają Obamę do ograniczenia polityki zagranicznej", był kryzys gospodarczy oraz jego własne polityczne doświadczenie. Nie jest to natomiast wpływ doradców; to Obama narzuca własną wolę reszcie administracji.
- Ma wokół siebie ludzi, którzy przyszli z administracji Clintona. Wielu z nich było maksymalistami, jeśli chodzi o rolę USA na świecie, ale nie są to poglądy Obamy. Lekceważył doradców, którzy chcieli więcej zaangażowania (USA) w Afganistanie, potem mówili, że potrzeba więcej zaangażowania w Syrii, a teraz przekonują, że na Ukrainie trwa okropny kryzys. Nie wiem, jak to wygląda od środka, ale podejrzewam na podstawie wszystkiego, co wiemy o polityce zagranicznej tej administracji, że to sam prezydent Obama stawia największy opór - i mówię to jako jego zwolennik. Myślę jednak, że przywiązał się do polityki wycofania tak silnie, że stał się bardzo przewidywalny - dodał były dyplomata.
Winna Europa?
Ekspert zwrócił też uwagę na zależność, że wszyscy amerykańscy prezydenci, którzy decydowali się na prowadzenie bardziej aktywnej polityki zagranicznej i angażowali kraj w wojny, uzasadniali swe działania słabością Europy.
- Twierdzili, że Europa nie jest w stanie zmierzyć się z danym problemem, że jest zbyt podzielona politycznie, brakuje jej woli i zrozumienia sprawy. Tak było, gdy Reagan zdecydował, że musi przeciwstawić się Sowietom, a Clinton - (prezydentowi b. Jugosławii Slobodanowi) Miloszeviciowi. To miał też na myśli (minister obrony za Busha) Donald Rumsfeld, gdy mówił o starej Europie [przed interwencją w Iraku - red.]. Twierdzili, że Amerykanie muszą dokonać wyboru i ewentualnie potem Europa pójdzie ich śladem - zauważył Sestanovich. Natomiast prezydent, który nie chce większego zaangażowania USA w jakąś sprawę, używa jego zdaniem przeciwnej argumentacji. - Zazwyczaj powie "Nie możemy się oddalić od naszych sojuszników" lub "Amerykański naród nigdy tego nie poprze". To są uzasadnienia stosowane z wielką wprawą - powiedział ekspert. Dokładnie takiej argumentacji - że USA muszą ściśle koordynować z UE swą politykę wobec Rosji w odpowiedzi na kryzys ukraiński - używa Barack Obama, odkładając na później ogłoszenie ostrzejszych kroków wobec Moskwy za jej działania na Ukrainie.
Autor: mtom / Źródło: PAP