- Najgorsze, że ludzie nie zdają sobie sprawy, dlaczego wprowadzana jest izolacja, dlaczego wystosowywane są apele, żeby się nie spotykali i nie roznosili wirusa. W mojej rodzinie nawet osoby wykształcone, inteligentne tego nie rozumieją – powiedziała w rozmowie z Polską Agencją Prasową mieszkająca w Nowym Jorku polska pulmonolog dr Iwona Rawinis. Porównała rozprzestrzenianie się koronawirusa do rozpędzonego pociągu, którego nie daje się zatrzymać.
OGLĄDAJ TVN24 NA ŻYWO W INTERNECIE NA TVN24 GO >>>
JAK ŚWIAT WALCZY Z PANDEMIĄ? ZOBACZ RELACJĘ >>>
- Fundamentalną sprawą jest, żeby się to nie roznosiło. Epidemia jest jak rozpędzony pociąg. Jak się go rozpędzi, jest nie do zatrzymania – ostrzega dr Iwona Rawinis, która od 30 lat pracuje w Bethpage na Long Island, głównie w prywatnej przychodni pulmonologicznej. W ostatnich tygodniach spędza jednak czas przede wszystkim w St. Joseph Hospital. Przytłaczającą większość stanowią w nim obecnie pacjenci z COVID-19.
- Ich liczba gwałtownie się zwiększyła. Co innego jednak, kiedy się ogląda cyfry na ekranie telewizora, a co innego, kiedy widzę, jak w ciągu tygodnia od jednego pacjenta z wirusem cały szpital zapełnił się chorymi z powodu SARS-CoV-2 – wskazała specjalistka.
CZYTAJ WIĘCEJ: rozmowa z profesor Marią Siemionow, mikrochirurgiem i transplantologiem z Uniwersytetu Illinois w Chicago >>>
Respiratory na wagę złota
Kiedy w St. Joseph Hospital zaczęło brakować łóżek i respiratorów na oddziale intensywnej terapii, osoby z izby przyjęć z innymi schorzeniami transportowano do innych szpitali. - Ci, którzy zgłaszają się do izby przyjęć, przychodzą z objawami duszności i w większości przypadków potrzebują od razu respiratora – tłumaczyła Rawinis.
Inaczej niż wynikało to z pierwszych informacji, mówiących o tym, że na COVID-19 zapadają głównie osoby w wieku powyżej 60 lat z różnymi schorzeniami, wirus atakuje też ludzi dużo młodszych. - Najbardziej szokuje, że mamy nawet 35-letnich pacjentów - zaznaczyła lekarka. - Niektórzy z nadciśnieniem, cukrzycą, ale inni byli zupełnie zdrowi, a lądują na respiratorze. Nie miałam jeszcze pacjenta Polaka – dodaje.
"Uciekamy się do leków stosowanych na inne choroby"
Ponieważ nie ma żadnych medykamentów ani szczepionki przeciw SARS-CoV-2, problem polega na tym, że właściwie nie ma, czym leczyć. Rawinis tłumaczy, że Federalna Agencja ds. Leków i Żywności (FDA) jest bardzo restrykcyjna i nie zaakceptowała jeszcze żadnego leku z przeznaczeniem na koronawirusa.
- Uciekamy się do leków stosowanych na inne choroby, mogących zgodnie z niektórymi doniesieniami działać. Są to leki na malarię - hydroksychlorochina i azytromycyna. Nie mamy jednak żadnych gwarancji, że są skuteczne. Jest to tak zwane używanie leku z pobudek humanitarnych – wyjaśniła pulmonolog.
Jak dodała, używa się tych leków tylko w szpitalu. Nie podaje się ich pacjentom poza szpitalem, gdzie nie można kontrolować zdarzających się ciężkich objawów ubocznych.
"Na moim pierwszym dyżurze nikt nie zmarł, byłam bardzo szczęśliwa"
Lekarka nie potrafiła powiedzieć, ile osób zmarło z powodu powikłań związanych z COVID-19 w jej stosunkowo małym, liczącym sto łóżek szpitalu. Mówiła, że pacjenci, którymi się zajmuje, znajdują się w ciężkim stanie. Dzięki stosowaniu różnych metod utrzymuje się ich przy życiu. - Każdy przypadek jest nieco inny. Inaczej jest, jak przychodzi ktoś, kto był wcześniej w miarę zdrowy i nie miał większych medycznych problemów, a inaczej jest ze schorowanymi. Wypisaliśmy już kilku pacjentów ze szpitala, ale byli to lżej chorzy, niepodłączeni do respiratorów – poinformowała. Przyznała, że inni ludzie umierają.
Według Rawinis największym problemem jest to, że wirus atakuje wszystkie organy niezbędne do życia. Im dłużej ktoś jest podłączony do respiratora, tym gorsza jest prognoza.
- W ciągu mojego pierwszego dyżuru nikt nie zmarł i byłam bardzo szczęśliwa. Jednak od tego czasu sytuacja się dramatycznie pogorszyła - przyznała lekarka.
"Mamy tylko maski i nakrycia głowy"
Lekarka zwróciła uwagę na kłopoty związane z niedoborem najbardziej skutecznych masek N95. Przypomniała, że w normalnych warunkach nową maskę zakładało się do każdego pacjenta. Obecnie według nowych zaleceń trzeba używać maski, dopóki się nie zniszczy. Brakuje też m.in. ochronnych fartuchów medycznych.
- Kiedy oglądam w telewizji, jak przyjmowano pacjentów ze statków wycieczkowych w bazach wojskowych w kombinezonach z kapturami, specjalnymi ochronami na głowę, stanowi to przykład, jak powinno być. My mamy w szpitalu tylko maski, a od niedawna nakrycia głowy. Wcześniej mówiono, że nie są potrzebne, bo nie było na tyle zapasów, aby rozdać wszystkim – zauważyła.
Wraz z rozwojem epidemii i zużyciem środków ochronnych lekarka zwróciła uwagę na dodatkowe niebezpieczeństwo, jakim jest zapadanie na powikłania od koronowirusa pracowników służby zdrowia, również w wyniku niedostatków odpowiedniego sprzętu ochrony osobistej. Według Rawinis jeszcze bardziej nasila to problemy ze zwalczaniem wirusa.
- W moim szpitalu zachorowała asystentka lekarza na oddziale intensywnej terapii. Potwierdzono u niej obecność wirusa i nie może pracować. Wszystko zmienia się radykalnie. Kiedyś pacjentów badało kilku lekarzy, teraz to ograniczamy. Oddział intensywnej terapii jest zamknięty i tylko pulmonolog, jak ja, ma tam wstęp – podkreśliła.
CZYTAJ WIĘCEJ: "To nowa sytuacja, do której Ameryka nie jest przygotowana"
Dr Rawinis: bez społecznej izolacji w Polsce może dojść do takiej tragedii, jak w Nowym Jorku
Lekarka przyznała, że jeszcze przed kilkoma tygodniami nie wyobrażała sobie nawet, jak radykalnie może się przeobrazić zarówno życie jej, rodziny i pacjentów, jak też szpitalne procedury. Według niej trzeba to dopiero przeżyć, by dobrze zrozumieć nową rzeczywistość.
- Najgorsze, że ludzie nie zdają sobie sprawy, dlaczego wprowadzana jest izolacja, dlaczego wystosowywane są apele, żeby się nie spotykali i nie roznosili wirusa. W mojej rodzinie nawet osoby wykształcone, inteligentne tego nie rozumieją. Z konieczności trzeba zrobić niezbędne zakupy, ale potem przez tydzień siedzieć w domu – podkreśliła pulmonolog. - Używanie masek, nawet domowego wyrobu, w miejscach publicznych również ogranicza transmisję wirusa – przekonywała.
Dr Rawinis uznała za niezwykle ważne, by ludzie zrozumieli znaczenie izolacji. Ostrzegała, aby stosować się do restrykcji, nie robić sobie żartów i nie organizować np. "koronawirus party" ani też nie odwiedzać rodziny czy znajomych. W przeciwnym razie także w Polsce może dojść do takiej tragedii, jak w Nowym Jorku - przestrzegła.
CZYTAJ WIĘCEJ: Modelka Louise Cooney o sytuacji w Nowym Jorku dla TVN24
USA w epicentrum pandemii
Co najmniej 8476 osób zmarło w Stanach Zjednoczonych z powodu koronawirusa - wynika z najnowszych danych Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa w Baltimore w stanie Maryland. Sobota była kolejnym już w USA dniem z ponad tysiącem ofiar śmiertelnych COVID-19.
Pod względem liczby zmarłych osób zakażonych koronawirusem, USA plasują się obecnie na trzecim miejscu, po Włoszech i Hiszpanii.
Najgorsza sytuacja panuje w aglomeracji Nowego Jorku. Tam z powodu koronawirusa zmarło dotychczas ponad 2,6 tysiąca osób. Władze ostrzegają, że szczyt epidemii dopiero nadejdzie.
Autorka/Autor: momo/ec
Źródło: PAP