Kim Jo Dzong, siostra północnokoreańskiego przywódcy Kim Dzong Una, staje się silniejsza niż kiedykolwiek - ocenia amerykańska stacja CNN. Zwraca uwagę, że już ponad dwa lata temu udowodniła, iż może stać się politykiem tak znaczącym, jak przewidywał to jej ojciec.
10 lutego 2018 Kim Jo Dzong, najmłodsze dziecko byłego lidera północnokoreańskiego reżimu Kim Dzong Ila, zapisała się na kartach historii, stając się pierwszym członkiem swojej rodziny od końca wojny koreańskiej, który postawił stopę na południowej części Półwyspu Koreańskiego. Uczestniczyła w ceremonii otwarcia Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Pjongczangu. Usiadła za plecami południowokoreańskiego prezydenta Mun Dze Ina, oklaskiwała sportowców w towarzystwie wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych Mike'a Pence'a i japońskiego premiera Shinzo Abego.
"Idealny emisariusz swego kraju"
Tego samego dnia Kim Jo Dzong spotkała się w Pałacu Błękitnym, prezydenckiej rezydencji, z Mun Dze Inem. Było to pierwsze spotkanie przedstawicieli obu państw koreańskich na najwyższym szczeblu od lat. Dwa poprzednie odbyły się w 2000 i 2007 roku w Pjongjangu, za rządów Kim Dzong Ila, ojca obecnego przywódcy Korei Północnej i jego siostry.
Jak pisze CNN, Kim Jo Dzong była w tym czasie główną propagandystką Korei Północnej. "Udowodniła, że jest idealnym emisariuszem swojego kraju, bystrym i wszechstronnym liderem, który mógłby przeciwstawić się obrazowi, według którego jej ojczyzna jest dziwna, zacofana i rzekomo przetrzymuje ponad sto tysięcy ludzi w obozach pracy przymusowej" - pisze CNN. Park Ji Won, były członek prezydenckiego sztabu Mun Dze Ina ocenił po czterech spotkaniach z Kim, że jej "inteligencja i cicha pewność siebie" znacznie wykraczają poza jej wiek. "Jest bardzo mądra, szybko myśląca. Uprzejma, ale jednocześnie jasno wyraża swoje stanowisko" - opisywał.
Kim Jo Dzong wyjechała z Korei Południowej po trzech dniach, a jej działania zostały uznane za przygotowanie gruntu pod pierwszy szczyt między Munem i jej starszym bratem - przywódcą Korei Północnej Kim Dzong Unem.
Obserwatorom sytuacji na Półwyspie Koreańskim przebieg tej podróży uzmysłowił jeszcze jedno: Kim Jo Dzong jest bliska zostania osobą numer dwa w północnokoreańskich władzach, odpowiedzialną jedynie przed swym bratem.
Wirus wtargnął do Korei Północnej
31 maja bieżącego roku, o pierwszej w nocy, aktywiści należący do grupy Bojownicy na rzecz Wolnej Korei Północnej zgromadzili się po południowej stronie granicy, w pobliżu strefy zdemilitaryzowanej, dzielącej półwysep na dwie części.
Grupa uciekinierów z Korei Północnej miała nadzieję, że pod osłoną nocy uda im się zrealizować swój plan. Ich misją było przekazanie rodakom informacji o świecie zewnętrznym. Obywatelom Korei Północnej zabrania się rozpowszechniania jakichkolwiek wieści, niezatwierdzonych przez aparat cenzury Pjongjangu. Jak pisze CNN, przecieki takie są dla reżimu niczym wirus, który rozprzestrzenia się i niszczy społeczeństwo.
Uciekinierzy zapełnili 20 dużych balonów pół milionem ulotek, pół tysiącem broszur i tysiącem kart pamięci. Na wszystkich tych nośnikach znalazły się treści, które mogły rozwścieczyć Kim Dzong Una i jego otoczenie. - To, co najbardziej przeraża władze Korei Północnej, to prawda o nich samych, o ich reżimie, o świecie zewnętrznym - tłumaczy Chun Jung Woo, były południowokoreański dyplomata. Przewodniczył on delegacji swojego kraju podczas rozmów o denuklearyzacji Korei Północnej w latach 2006-2008.
Kim Jo Dzong stwierdziła, że rozrzucenie materiałów jest bezpośrednim naruszeniem porozumienia osiągniętego na szczycie między Koreami w kwietniu 2018 roku. W ramach umowy obaj przywódcy zgodzili się wówczas zaprzestać wrogich działań. Umowa nie rozróżniała jednak akcji prowadzonych przez rządy od kampanii prowadzonych przez osoby prywatne.
Kim nakazała odciąć wszelką komunikację Korei Północnej z Koreą Południową, w tym linię telefoniczną, która łączyła oba kraje. Jak wynika z oświadczenia przekazanego agencji państwowej KCNA, Kim od południowokoreańskich władz zażądała ukarania grupy uciekinierów, których nazwała "zdrajcami" i "ludzką szumowiną".
Rząd Korei Południowej odpowiedział, że zwrócił się do policji o przeprowadzenie dochodzenia w sprawie uciekinierów, zaznaczono jednak, że może to stanowić zły precedens w liberalnej demokracji, w której obywatele cieszą się wolnością słowa.
Skala wzburzenia Korei Północnej ujawniła się w tym tygodniu - pisze CNN. We wtorek Korea Północna wysadziła międzykoreańskie biuro łącznikowe, znajdujące się w przygranicznym mieście Kaesong. Informację potwierdziła agencja KCNA, która poinformowała, że działanie to zostało podjęte, aby zmusić "ludzkie szumowiny i tych, którzy chronili szumowiny, do zapłaty za swoje zbrodnie".
"Korea Północna uważa, że ją oszukano"
Wielu ekspertów jest zdania, że rozrzucone materiały informacyjno-propagandowe stanowiły iskrę, która może doprowadzić do zerwania stosunków między oboma państwami koreańskimi. Niespełnione oczekiwania, nierealistyczne cele i słaba komunikacja przygotowały grunt pod kryzys i być może nigdzie nie uwidoczniło się to bardziej niż podczas drugiego szczytu z udziałem prezydenta USA Donalda Trumpa i przywódcy północnokoreańskiego Kim Dzong Una w wietnamskim Hanoi w lutym zeszłego roku, ponad rok po wizycie Kim Jo Dzong w Korei Południowej.
Rozmowy na poziomie roboczym między Waszyngtonem a Pjongjangiem nie przyniosły postępu w sprawie umowy dotyczącej programu nuklearnego Korei Północnej. "Od tego czasu także rozmowy na niższym szczeblu nie odniosły żadnego skutku, a Korea Północna uważa, że ją oszukano" - pisze CNN.
Jak relacjonuje amerykańska stacja, w oświadczeniach polityków Korei Północnej kraj ten jawi się jako poszkodowany, wykorzystany przez Stany Zjednoczone dla własnych korzyści politycznych. "Narracja ta ignoruje fakt, że większość ekspertów uważa, iż kroki, jakie dotychczas podjęła Korea Północna, są w dużej mierze symboliczne i nie wykluczają dalszego rozwoju broni nuklearnej" - twierdzą dziennikarze.
Rozmowy amerykańsko-północnokoreańskie nie doprowadziły także do zniesienia nałożonych przez US sankcji. - Koreańczycy z Północy są bardzo rozczarowani, że dyplomaci nie doprowadzili do tego, co obiecano mieszkańcom Korei Północnej: lepszego standardu życia - komentował Joseph Jun, były specjalny pełnomocnik USA ds. polityki wobec Korei Północnej. Zwrócił uwagę, że przedstawiciele reżimu muszą teraz wyjaśnić narodowi, "dlaczego ich inicjatywa dyplomatyczna nic nie dała".
Wydaje się, że to zadanie należy do Kim Jo Dzong. "I chociaż może być nowa w grze, gra w nią jak stary zawodowiec" - ocenia CNN.
Więcej Kim Jo Dzong, mniej Kim Dzong Una
Kiedy Kim Jo Dzong była dzieckiem, jej ojciec miał rzekomo powiedzieć rosyjskiemu dyplomacie, że ma ona zdolności polityczne i w tym upatruje jej przyszłość. Wśród zachodnich komentatorów nie brak głosów, że rosnąca popularność Kim jest częścią starannie przygotowanej kampanii reklamowej, prowadzonej przez państwowe media północnokoreańskie, aby zasygnalizować, że siostra obecnego przywódcy jest "do czegoś" przygotowana.
Faktem jest - zauważają komentatorzy - że kobieta przebija się przez potężne siły patriarchalne w kraju, gdzie rolą przedstawicielek jej płci jest przede wszystkim być żoną i matką. - Widzimy ją, gdy co kilka miesięcy otrzymuje nowy tytuł, nowe stanowisko, nowe obowiązki - zauważa Evans Revere, były ekspert Departamentu Stanu USA w Azji.
Amerykańscy dziennikarze podkreślają, że w tym samym czasie, gdy obywatele Korei Północnej słyszą więcej o Kim Jo Dzong, w publicznym przekazie jest mniej niż zazwyczaj Kim Dzong Una. W tym roku przywódca Korei Północnej nieobecny był przez kilka tygodni, podsycając pogłoski o złym stanie zdrowia.
Czy właśnie dlatego społeczeństwo jest oswajane z możliwością, że to Kim Jo Dzong przejmie władzę? Na razie się tego nie dowiemy, bo prawda o faktycznej kondycji Kim Dzong Una jest jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic w państwie.
Źródło: tvn24.pl, CNN