Po II wojnie światowej ludzkość już 13 razy znalazła się niebezpiecznie blisko użycia broni jądrowej. Jak wylicza w swoim raporcie think tank Chatham House, cztery z tych incydentów miały miejsce już po zimnej wojnie. W ocenie autorów tego rodzaju zdarzenia nie znikną i będą przytrafiać się w przyszłości.
Autorzy raportu z Królewskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (potocznie nazywanego Chatham House) skupiają się na ryzyku wybuchu wojny jądrowej w wyniku nieporozumień pomiędzy mocarstwami, braku odpowiedniej komunikacji czy z powodu zwykłej pomyłki. Ich zdaniem ryzyko takie istnieje od końca II wojny światowej i pozostanie aktualne tak długo, jak ludzkość nie pozbędzie się broni atomowej.
"Wszystko wskazuje na to, że ludzkość miała sporo szczęścia, biorąc pod uwagę liczbę sytuacji w których broń jądrowa została niemal użyta w wyniku błędu lub nieporozumienia" - stwierdzają Brytyjczycy. Zdaniem badaczy ryzyko przypadkowego rozpętania nuklearnej zagłady jest większe, niż nam się wydaje i należy podjąć kroki w celu jego zredukowania.
W swoim raporcie Brytyjczycy opisują 13 incydentów, w których ludzkość była bardzo bliska ponownego użycia broni jądrowej. Część z nich mogła doprowadzić do eskalacji i zagłady całej cywilizacji.
Operacja Anadyr
Pierwszy raz po II wojnie światowej ludzkość znalazła się na krawędzi podczas Kryzysu Kubańskiego w 1962 roku. Miały miejsce wówczas niemal równocześnie trzy groźne incydenty. Pierwszy dotyczył zespołu radzieckich okrętów podwodnych wysłanych w pobliże Kuby. Wszystkie miały osłaniać transporty uzbrojenia, w tym rakiet balistycznych, wysłanych na komunistyczną wyspę w ramach Operacji Anadyr.
Plan Moskwy, która postanowiła uczynić z Kuby swoją fortecę i platformę do ewentualnego ataku na USA, wywołał gwałtowną reakcję Waszyngtonu. Prezydent John F. Kennedy zarządził morską blokadę wyspy. Radzieckie okręty podwodne B-4, B-36, B-59 i B-130 dotarły w pobliże Kuby pod koniec października i od razu trafiły pod "opiekę" US Navy. Amerykańskie jednostki miały za zadanie zmusić Rosjan do wynurzenia i odejścia od wyspy.
Waszyngton wcześniej poinformował Moskwę, że jego okręty będą zrzucać ćwiczebne bomby głębinowe, co miało być sygnałem do wynurzenia dla okrętów podwodnych. Informacja ta nie dotarła jednak do dowódców czterech jednostek już płynących na Kubę. Okazało się to mieć bardzo poważne następstwa. Każdy z radzieckich okrętów miał bowiem na pokładzie trzy torpedy z głowicami atomowymi. Dowódcy mieli zgodę na ich użycie bez potwierdzenia Moskwy, gdyby stali się celem ataku.
Do skrajnej sytuacji doszło na B-59, który został obrzucony amerykańskimi minibombami. Nie mogąc uciec prześladowcom i nie mogąc skontaktować się z Moskwą (wybuchy uszkodziły anteny) mocno zdenerwowany dowódca nakazał przygotować torpedę z głowicą atomową do wystrzelenia. Był przekonany, że jest pod normalnym ostrzałem i na powierzchni może już trwać III wojna światowa. Według późniejszych zeznań kapitan Walentin Sawicki oznajmił: "Zaraz ich rozwalimy! Zginiemy, ale zabierzemy ich wszystkich ze sobą."
Ostatecznie od pomysłu użycia broni jądrowej zdołali kapitana odwieść jego zastępca i oficer polityczny. Gdyby Sawicki rzeczywiście odpalił swoją torpedę, III wojna światowa byłaby niemal pewna. W ówczesnej skrajnie napiętej sytuacji na linii USA-ZSRR atak bronią jądrową na zespół okrętów US Navy byłby casus beli.
Amerykańskie wojska strategiczne były wówczas postawione w najwyższy stan gotowości. Bombowce z bronią jądrową nieustannie krążyły nad Arktyką, tak aby Rosjanie widzieli je na swoich radarach dalekiego zasięgu. Nieliczne jeszcze wówczas międzykontynentalne rakiety balistyczne zostały zatankowane i uzbrojone. Te bombowce, które nie były w powietrzu, stały w pełni uzbrojone i zatankowane, gotowe do natychmiastowego startu.
Brytyjczycy na krawędzi
Kiedy w pobliżu Kuby rozgrywał się dramat na pokładzie B-59, sytuacja stała się krytyczna również na Wyspach Brytyjskich. 27 października premier Harold Macmillan oznajmił najwyższym dowódcom wojskowym, że Amerykanie planują przeprowadzić za dwa dni inwazję na komunistyczną wyspę. W związku z tym nakazano podniesienie stanu gotowości sił zbrojnych do poziomu wojennego. Mobilizacja miała być jednak prowadzona potajemnie, aby nie prowokować ZSRR w już i tak skrajnie napiętej sytuacji.
Jednym z elementów przygotowań było przewiezienie głowic jądrowych z arsenałów do wyrzutni rakiet balistycznych i bombowców strategicznych. Ponieważ operacja miała być tajna, zrezygnowano ze zwyczajowych silnie eskortowanych konwojów. W zamian ładowano je nocą do standardowych ciężarówek wojskowych i za całą ochronę służył im jeden żandarm z psem.
W lotnictwie strategicznym zatankowane i uzbrojone bombowce były w maksymalnej gotowości. Załogi siedziały w maszynach lub w ich bezpośrednim pobliżu, tak aby mogły wystartować w pięć minut. Jak twierdzą badacze Chatham House, stan alarmowy był w rzeczywistości wyższy, niż później oficjalnie utrzymywano. - Przyzwyczailiśmy się już do częstego ładowania bomb i szykowania się do lotu podczas ćwiczeń, ale wtedy to była zupełnie inna sprawa. To było naprawdę - wspominał pilot Robin Woolven.
Na najwyższy stan gotowości wojska, które było gotowe do natychmiastowego ataku na ZSRR, nakładało się zamieszanie w kręgach politycznych. Większość ministrów w ogóle nie miała pojęcia o wprowadzeniu najwyższego stanu gotowości. Najwyżsi dowódcy wojskowi mieli samorzutnie dać rozkazy do gotowości do ataku, podczas gdy większość cywilów miała być głównie zainteresowanych redukcją ryzyka przypadkowego wybuchu wojny.
Niebezpieczne spotkanie w Arktyce
Również 27 października na drugim krańcu globu rozegrał się inny skrajnie niebezpieczny incydent. Jego głównym aktorem stał się samolot szpiegowski U-2 pilotowany przez Charlesa Maultsby'ego. Miał za zadanie zebrać próbki cząsteczek radioaktywnych na dużej wysokości nad biegunem północnym, które powinny się tam znaleźć po radzieckiej próbnej detonacji bomby jądrowej. Wracając na Alaskę Maultsby zboczył z kursu, ponieważ silna zorza polarna uniemożliwiła mu obserwację gwiazd. Na dodatek pojawiły się problemy z łącznością.
W efekcie amerykański samolot skręcił za daleko na zachód i wleciał nad ZSRR. Maultsby zorientował się, że coś jest nie tak, kiedy niezidentyfikowany głos kazał mu skręcać jeszcze dalej na zachód, a w radiu usłyszał rosyjską muzykę. Wykonał ostry zwrot na wschód w kierunku Alaski, ale był już daleko nad Czukotką i nie był pewny, czy starczy mu paliwa na powrót. Zaczął się szykować do awaryjnego lądowania na wrogim terytorium.
Na przechwycenie Amerykanina wystartowały radzieckie Migi-21, ale nie były w stanie wznieść się na jego wysokość. Na spotkanie Maultsby'ego USAF wysłało natomiast myśliwce F-102 uzbrojone w rakiety Falcon z głowicami jądrowymi. Amerykańscy piloci mogli samodzielnie użyć broni jądrowej. W myśliwcu nie było żadnych dodatkowych zabezpieczeń. Falcona odpalało się jak zwykłą rakietę.
Na szczęście Maultsby'emu udało się spokojnie dotrzeć nad Alaskę. F-102 i radzieckie Migi nie spotkały się. Gdyby do tego doszło, ryzyko użycia broni jądrowej byłoby poważne.
Fałszywy sygnał Pieńkowskiego
Do potencjalnie groźnej sytuacji doszło niecały miesiąc później w Moskwie. Jej przyczyną był Oleg Pieńkowski, pułkownik radzieckiego wywiadu wojskowego współpracujący od dwóch lat z CIA i MI6. Rosjanin dostarczył zachodnim służbom olbrzymich ilości cennych informacji, ale 22 października 1962 roku został aresztowany i prawdopodobnie poddany brutalnym przesłuchaniom.
W listopadzie amerykański i brytyjski oficer prowadzący Pieńkowskiego w Moskwie odebrali niecodzienne telefony. Każdy dwa w odstępie dokładnie minuty. Osoba po drugiej stronie za każdym razem wydała z siebie jedynie trzy szybkie oddechy. Taki był ustalony z Pieńkowskim kod, przy pomocy którego miał poinformować o przygotowaniach ZSRR do nagłego uderzenia jądrowego.
Brytyjski oficer uznał, że sytuacja jest podejrzana i zdecydował nie przekazywać alarmu do centrali. Amerykanin poinformował o sytuacji Langley, ale tam również po przeanalizowaniu sytuacji uznano, że to fałszywy alarm. Oba wywiady stwierdziły, że Pieńkowski musiał zostać zdemaskowany i podczas przesłuchań wyjawił kod. Gdyby służby zdecydowały się przekazać ostrzeżenie dalej, istniało ryzyko gwałtownej reakcji w zachodnich stolicach.
Wojny arabsko-izraelskie
Dwukrotnie do poważnego zagrożenia użycia broni jądrowej doszło podczas wojen Izraela z arabskimi sąsiadami w 1967 i 1973 roku. Państwo żydowskie do dzisiaj oficjalnie nie komentuje kwestii swojego arsenału atomowego, ale na podstawie różnych nieoficjalnych informacji uznaje się, że podczas wojny sześciodniowej w 1967 roku miało już kilka gotowych do użycia ładunków. Sześć lat później prawdopodobnie był to już mały arsenał.
Podczas obu konfliktów w izraelskim rządzie miała być podejmowana kwestia przeprowadzenia "demonstracji nuklearnej", która miała wywrzeć silna presję na państwa arabskie. W 1967 roku Szymon Peres, ówczesny przywódca opozycji, proponował przeprowadzenie otwartego testu dopiero co pozyskanej broni masowego rażenia. Rząd Levi Eszkola miał jednak nie podjąć sprawy na poważnie.
Sześć lat później, podczas wojny Jom Kippur, istnienie Izraela przez pewien czas wisiało na włosku. W krytycznym momencie minister obrony Mosze Dajan miał proponować "demonstrację nuklearną" premier Goldzie Meir. Tym razem pomysł został również odrzucony. Nie są jednak znane szczegóły tej sytuacji.
Nie ta taśma
W późnych latach 70. pojawiły się zupełnie nowe zagrożenia związane ze skomputeryzowanymi systemami wczesnego ostrzegania. Pierwsi poważnie doświadczyli tego Amerykanie w 1979 roku. Dziewiątego listopada do systemu wczesnego ostrzegania NORAD (dowództwo odpowiadające z obronę przestrzeni powietrznej Ameryki Północnej) przez przypadek załadowano taśmę ze scenariuszem ćwiczebnym zakładającym zmasowany atak jądrowy ze strony ZSRR. Zaskoczeni operatorzy widzieli na monitorach nadlatujące radzieckie rakiety, których w rzeczywistości nie było. Zdecydowano jednak nie reagować natychmiast, ale poczekano na weryfikację z innych radarów, które pozwoliły stwierdzić, że wszystko jest wytworem komputerów.
Po incydencie w 1979 roku zaostrzono procedury, ale nie ustrzegło to Amerykanów przed kolejnym dramatycznym momentem. Mniej niż roku później, w czerwcu, NORAD ponownie rozbrzmiał dźwiękami alarmu. Ze strony ZSRR znów miała nadlatywać fala rakiet. Zweryfikowano działanie systemu, ale tym razem nie popełniono błędu z taśmą. W środku nocy wojskowi poinformowali ówczesnego doradcę prezydenta ds. bezpieczeństwa Zbigniewa Brzezińskiego o nadciągającym ataku. Najpierw mówili o 220 nadlatujących rakietach, co szybko poprawili na 2200 rakiet.
Chwilę przed tym jak Brzeziński miał obudzić prezydenta, który miałby maksymalnie kilkanaście minut na podjęcie decyzji o kontrataku, wojsko odwołało alarm. Żaden inny system wczesnego ostrzegania nie wykrył radzieckich rakiet. Po dokładnym dochodzeniu stwierdzono, że winny był wadliwy procesor w jednym z komputerów NORAD-u.
Problem z radzieckim "Okiem"
Podobnych problemów z techniką mającą ostrzegać przed atakiem doświadczyli trzy lata później Rosjanie. W ich przypadku do wojny jądrowej niemal doprowadziły wówczas najnowszy krzyk radzieckiej techniki wojskowej, system satelitarnego wczesnego ostrzegania OKO. 26 września 1983 w podziemnym centrum sterowania Sierpuchow-15 uruchomił się alarm. System dostrzegł pięć rakiet balistycznych odpalonych z USA. Operatorzy szybko sprawdzili, czy to nie błąd, ale komputery twierdziły, że nie.
Dowodzący wówczas centrum pułkownik Stanisław Pietrow postanowił jednak nie dać wiary systemowi. Pracował przy nim od początku i wiedział, że od uruchomienia rok temu bez przerwy doznawał usterek. Poza tym uznał, że nieprawdopodobne jest, aby Amerykanie atakowali tylko pięcioma rakietami. Sygnału o rzekomym ataku nie przekazano dalej.
Jak się później okazało, Pietrow miał rację. Jeden z satelitów wziął odbite przez chmury nad USA promienie słoneczne za silniki startujących rakiet. Gdyby na Kreml popłynęła jednak informacja o nadlatujących amerykańskich pociskach, radzieckie przywództwo miałoby maksymalnie kilkanaście minut na podjęcie decyzji o odwecie. W ówczesnej bardzo napiętej sytuacji międzynarodowej mogli nakazać odpalenie rakiet.
Sugestywne ćwiczenia NATO
Napięte relacji na linii Układ Warszawski-NATO dały o sobie najsilniej znać niecały miesiąc później. Połączenie paranoi radzieckiego przywództwa z bardzo ryzykownymi wielkimi ćwiczeniami NATO doprowadziło do niebezpiecznej sytuacji. W Moskwie realnie obawiano się, że Sojusz potajemnie szykuje zaskakujący atak jądrowy.
Najważniejszym czynnikiem były wielkie ćwiczenia NATO Autumn Forge i Able Archer-83. Sojusz w ich ramach ćwiczył przerzucanie wojsk amerykańskich do Europy i odpieranie ataku Układu Warszawskiego. Scenariusz zakładał przytłaczającą przewagę atakujących i przeprowadzenie odpowiedzi bronią jądrową. Podniesiono także gotowość całego Sojuszu do stanu DEFCON 1, czyli maksymalnego i oznaczającego przygotowanie do rychłej wojny jądrowej.
Cały proces przygotowań i podnoszenia gotowości obserwował pilnie radziecki wywiad, który również postawiono w stan alarmu. Przywództwo w Moskwie paranoicznie bało się wówczas ataku NATO, zwłaszcza ze względu przygotowania do rozmieszczenie w Europie rakiet średniego zasięgu Pershing II, które mogły przeprowadzić zaskakujące uderzenie jądrowe. Atmosferę zaostrzała retoryka Ronalda Regana i niedawne zestrzelenie samolotu linii Korean Air nad Sachalinem.
Szczegóły radzieckiej reakcji na ćwiczenia NATO do dzisiaj są tajne. W ocenach wywiadów zachodnich Moskwa "realnie" obawiała się ataku, co było zaskoczeniem na Zachodzie. Wcześniej przypuszczano, że dla przywódców radzieckich atak jądrowy ze strony NATO jest tak samo nieprawdopodobny jak dla społeczeństw zachodnich. Późniejsze ćwiczenia Sojuszu ograniczono, aby nie doprowadzać do tak niebezpiecznych sytuacji.
Problemy z walizką
Po raz kolejny poważny incydent miał miejsce dopiero w 1991 roku, podczas puczu Janajewa. "Twardogłowi" działacze próbując odebrać władzę Michaiłowi Gorbaczowowi i uchronić ZSRR od rozpadu, przejęli kontrolę nad radzieckimi wojskami strategicznymi. Gorbaczowowi odebrano niesławną walizkę zawierającą sprzęt umożliwiający wydanie rozkazu odpalenia rakiet międzykontynentalnych. Odcięto go również od komunikacji z dowództwem wojsk strategicznych.
W tym czasie puczyści postawili wojsko w stan najwyższej gotowości. W takiej sytuacji teoretycznie mogło dojść do użycia broni jądrowej bez kontroli Gorbaczowa czy cywilnych przywódców partyjnych. Ze wspomnień wojskowych wynika jednak, że dowódcy wojsk strategicznych nie byli specjalnie lojalni wobec puczystów i starali się przede wszystkim utrzymać spokój w podległych sobie siłach. Po stłumieniu buntu, walizkę umożliwiającą odpalenie rakiet oddano już Borysowi Jelcynowi.
Niebezpiecznie blisko krawędzi
Ostatnim najpoważniejszym incydentem, który mógł prowadzić do globalnej wojny nuklearnej był start niepozornej norweskiej rakiety badawczej w 1995 roku. Norwedzy odpalili ją 25 stycznia z poligonu w pobliżu Narwiku na północy swojego kraju. Miała na celu zbadanie zorzy polarnej nad Spitsbergenem. O swoich zamiarach naukowcy uprzedzali zawczasu sąsiednie państwa, jednak w Rosji informacja "zagubiła się" i nikt nie spodziewał się poczynań Norwegów.
Dla rosyjskich radarów wczesnego ostrzegania norweska rakieta była łudząco podobna do rakiety balistycznej odpalonej przez okręt podwodny z Morza Norweskiego. Wstępne analizy trajektorii wskazywały, że upadnie w pobliżu półwyspu Kola, gdzie znajdują się między innymi bazy atomowych okrętów podwodnych. Zaalarmowano Jelcyna, który zasiadł ze swoją "walizką" służącą do wydania rozkazu odpalenia rakiet strategicznych. Według relacji świadków prezydent był bardzo zestresowany i nieustannie rozmawiał z dowódcą wojsk strategicznych, chcąc uzyskać jak najwięcej informacji.
Po kilku minutach stało się jasne, że rakieta przyjmuje kurs w kierunku Spitsbergenu i nie stanowi zagrożenia. Alarm odwołano. Wybuchła jednak poważna afera, bowiem rosyjskie wojsko było gotowe do rozpoczęcia jądrowego armagedonu. Wszystko przez "zagubioną" informacje o starcie rakiety.
Ryzyko regionalne
Kolejne dwa incydentu dotyczą Indii i Pakistanu, które same w sobie nie mają potencjału do rozpętania globalnej wojny jądrowej, ale wystarczający do zabicia dziesiątków, jeśli nie setek milionów ludzi w obu państwach. Te uzbrojone w broń atomową kraje pozostają od swojego powstania we wrogich stosunkach i okazjonalnie prowadzą wojny. Jednak od wczesnych lat 90., kiedy oba stworzyły gotowe do użycia arsenały jądrowe, ich spory mają znacznie poważniejszy wymiar.
Do jednego z dwóch najpoważniejszych incydentów doszło w 1999 roku podczas tak zwanego "kryzysu kargilskiego". W maju tego roku doszło do eskalacji małego incydentu na spornej granicy w Kaszmirze, który przerodził się w regularne starcie wojsk konwencjonalnych. Przegrywający bitwę Pakistan w szczytowym momencie kryzysu wydobył z arsenałów broń jądrową i rozesłał ją do jednostek, jednocześnie grożąc jej użyciem. Ostatecznie konflikt udało się zażegnać dzięki naciskowi międzynarodowemu.
Podobna historia powtórzyła się w okresie od grudnia 2001 roku do października 2002. Po krwawym zamachu terrorystycznym na indyjski parlament doszło do eskalacji napięcia i przez niemal rok siły zbrojne obu państw znajdowały się w pogotowiu wojennym. Indie zadeklarowały, że nie użyją broni jądrowej jako pierwsze, ale Pakistan nie chciał uczynić tego samego. Ostatecznie ten kryzys również skończył się na negocjacjach.
Chatham House podkreśla jednak, że w obu przypadkach Indie i Pakistan zachowywały się momentami mało racjonalnie. W takich warunkach dysponowanie bronią jądrową stwarza bardzo poważne ryzyko jej użycia, co miałoby tragiczne skutki.
Dla porównani bomby zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki miały moc 13 i 22 kiloton, niewielką w porównaniu z dzisiejszymi możliwościami:
Autor: mk\mtom / Źródło: Chatham House
Źródło zdjęcia głównego: domena publiczna