Sytuacja w Libii ma coraz więcej znamion wojny domowej. Świat przygląda się krwawym starciom i póki co ograniczył się do słów potępienia i sankcji wobec Muammara Kaddafiego. Rozważana jest też interwencja zbrojna. USA na Morze Śródziemne wysłały już między innymi lotniskowiec, dwa duże okręty desantowe z czterema tysiącami marines i liczne mniejsze okręty. Czy Kaddafi powinien się bać uderzenia z morza i powietrza?
Libijska opozycja wzywa Zachód do wymuszenia strefy zakazu lotów nad krajem. Dzięki temu rebelianci nie musieliby się już obawiać lotnictwa rządowego, któremu sami niewiele mogą zrobić z powodu braku odpowiedniego uzbrojenia. Samoloty reżimu już wielokrotnie atakowały cele na terenach kontrolowanych przez rebelię.
Pomimo apeli rebeliantów, NATO i USA interwencję zbrojną traktują z dużą rezerwą. Jest określana jako mało prawdopodobna ewentualność. Amerykanie, Francuzi i Brytyjczycy ostrzegają jednak, że mogą taką ewentualność poprzeć.
Dowództwo US Navy zapewnia, że w razie wydania rozkazu flota jest gotowa do działania.
Pływające miasto
Amerykańska flota dysponuje na Morzu Śródziemnym znacznymi siłami. Wysłano na nie grupę uderzeniową lotniskowca USS Enterprise i ekspedycyjną grupą uderzeniową skupioną wokół dużego okrętu desantowego USS Kearsarge. Poza dwoma dużymi okrętami, w skład obu formacji wchodzą liczne mniejsze okręty eskortowe, które stanowią poważną siłę.
Łącznie w pobliże wybrzeży Libii trafił jeden lotniskowiec atomowy (około 80 samolotów i śmigłowców), jeden duży okręt desantowy oraz towarzyszący mu mniejszy i starszy okręt podobnego typu (łącznie cztery tysiące marines gotowych do walki, dziesiątki śmigłowców i Harrierów), jeden krążownik i pięć niszczycieli (setki rakiet, w tym samosterujących Tomahawk, używanych do ataków na silnie bronione cele lądowe).
Z racji ukształtowania geograficznego Libii, praktycznie wszystkie istotne miasta i instalacje przemysłowe (rafinerie i porty) znajdują się na wybrzeżu. W zasięgu działania marynarki wojennej.
Prosto z morza
W wypadku wydania ewentualnego rozkazu do utworzenia strefy zakazu lotów nad Libią, pierwsza do akcji prawdopodobnie wkroczyłaby flota. Podobnie jak podczas obu wojen z Irakiem, jednostki US Navy zapewne odpaliłyby dziesiątki Tomahawków, które miałyby za zadanie zniszczyć kluczowe elementy libijskiego systemu obrony przeciwlotniczej (centra dowodzenia, stacje radarowe).
Później do akcji ruszyłyby stacjonujące na USS Enterprise F/A-18 Hornet i EA-6B Prowler. Przy założeniu, że okręty krążyły by mniej więcej na północ od Zatoki Sytry, która wcina się w środek Libii, samoloty byłyby w stanie objąć swoim zasięgiem większość kraju. Przy pomocy latających tankowców startujących z włoskich baz, maszyny z USS Enterprise bez problemu mogłyby kontrolować przestrzeń powietrzną nad całą Libią.
Atak z morza niemal na pewno byłby wystarczający do obezwładnienia libijskiej obrony przeciwlotniczej i lotnictwa. Zwłaszcza w obecnej sytuacji wewnętrznej kraju, kiedy wojsko uległo daleko posuniętemu rozkładowi. Na dodatek wyposażenie, którym dysponuje libijska obrona przeciwlotnicza, prezentuje poziom lat 80-tych ubiegłego wieku.
Cztery tysiące marines i liczne śmigłowce mogłyby atakować cele w pobliżu brzegu. Jednak to mało prawdopodobne, ponieważ oznaczałoby to agresję na Libię, w przeciwieństwie do sankcjonowanego przez ONZ utworzenia strefy zakazu lotów. Ewentualnie śmigłowce z okrętów desantowych mogą pełnić zadania humanitarne i wywozić ostatnich pozostałych w nim obcokrajowców.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: US Navy