Nie dały mu rady ani pandemia, ani bombardowania Londynu. Śmierć królowej to jednak co innego. Po raz pierwszy w historii zamilkł BBC Proms. To nie tylko największy festiwal muzyki poważnej na świecie, ale też społeczny fenomen. Bo gdzie indziej można wysłuchać Mahlera w kaloszach?
8 września w gargantuicznym budynku Royal Albert Hall zagrać miała Filadelfijska Orkiestra Symfoniczna. Obok dzieł współczesnych kompozytorów w programie Promsów na ten wieczór przewidziano Beethovenowski evergreen, czyli "Eroicę". Wiadomość o śmierci Elżbiety II zastała festiwalową publiczność w drodze na koncert. Niektórzy siedzieli już na charakterystycznych schodach noszących imię Diamentowego Jubileuszu Królowej, które są ulubionym miejscem robienia sobie selfie. Inni dopiero opuszczali pobliskie stacje metra.
Koncert oczywiście odwołano, amerykańscy muzycy następnego dnia pojechali na lotnisko, a tysiące ludzi, którzy zdobyli bilety na sobotnią finałową galę, zadawali sobie pytanie, czy również ona jest zagrożona.
Odpowiedź wcale nie była oczywista, bo Last Night of Proms to tyleż muzyczne święto, co patriotyczna demonstracja, podczas której publiczność wymachuje flagami Union Jack i śpiewa God Save the Queen. Na profilach w mediach społecznościowych BBC od razu pojawiły się komentarze, by skorzystać z okazji i zamienić galę w muzyczny hołd pamięci Jej Królewskiej Mości.
Po kilkunastu godzinach spekulacji gruchnęła wieść, że BBC odwołuje imprezę "z szacunku wobec Królowej będącej także patronką Royal Albert Hall". Stało się tak po raz pierwszy w długiej historii festiwalu. Po śmierci księżnej Diany czy zamachach 11 września zmieniano radykalnie program gali, ale jej nie odwoływano.
- Uznano zapewne, że milczenie i głucha cisza będą lepszym hołdem niż najpiękniejszy nawet koncert - mówi dziennikarz muzyczny i pianista Andrzej Sułek - Zresztą zmiana programu na 48 godzin przed koncertem też byłaby technicznym wyzwaniem - dodaje.
Andrzej Sułek na Promsach był wiele razy zarówno służbowo, jak i prywatnie. Na krótkie pytanie, czym Promsy wyróżniają się w świecie muzyki poważnej, ma krótką odpowiedź.
- Wszystkim. Rozmachem, tradycją, programem i atmosferą - wylicza Sułek. - Mamy tu "najpoważniejszą" muzykę poważną wykonywaną przez światowej klasy wirtuozów, ale atmosferę jak na koncercie rockowym. Od początku impreza miała za zadanie edukować i dawać dostęp do muzyki jak najszerszej publiczności. Stąd tanie bilety i radiowe transmisje, które mają już blisko stuletnią historię - dodaje dziennikarz.
Nazwa Proms to skrót od letnich koncertów promenadowych, czyli takich, które w XIX wieku można było usłyszeć w lunaparku, uzdrowisku albo piwnym ogródku. Kiedy biznesmen Robert Newman i dyrygent Henry Wood w 1895 r zainaugurowali pierwszy sezon Promsów przyświecała im idea, by poprzez lekką muzykę stopniowo przyzwyczajać publiczność do bardziej wymagających utworów. Dość szybko cykl letnich koncertów uzupełniono o poprzedzające je prelekcje i wykłady. Jeśli jednak komuś się wydaje, że w przypadku Promsów mamy do czynienia z kostycznym dydaktyzmem, to nie może być bardziej w błędzie.
Bez flegmy
- W Polsce nauczeni jesteśmy odbierać muzykę poważną na kolanach - mówi baryton Mariusz Kwiecień, który występował na Promsach jako Hrabia w "Weselu Figara". - Tymczasem Brytyjczycy traktują wizyty w operze i filharmonii także jako rozrywkę. Ich słynna flegma w zderzeniu z muzyką gdzieś znika. Reagują bardzo żywiołowo, tupią, gwiżdżą, śmieją się i krzyczą. Na Promsach mamy to w skondensowanej postaci - opowiada śpiewak, który bardzo dobrze zna wyspiarskie życie muzyczne.
Działa to w obie strony, bo również dyrygenci i soliści czują się zaproszeni do interakcji z publicznością. Mogą to być pełne patosu przemowy Daniela Barenboima który z wysokości dyrygenckiego podium apelował o pokój na świecie i dostęp do powszechnej edukacji. Albo cięte żarty fińskiego skrzypka Pekki Kuusisto, który podczas bisów rozśmieszał publiczność do łez.
Osią imprezy jest muzyka sama w sobie, ale swobodna konwencja festiwalu pozwala od czasu do czasu na dodatkowe atrakcje. Może być to projekcja przyrodniczych programów sir Davida Attenborough z muzyką na żywo albo wpuszczenie na salę gigantycznej marionetki przedstawiającej ognistego ptaka podczas wykonywania suity baletowej Strawińskiego pod tym samym tytułem.
Żywiołowość Promsów przejawia się również w dość swobodnym podejściu do dress code'u. Chcesz przyjść w smokingu? Proszę bardzo, zwłaszcza podczas finałowej gali. Wolisz klapki japonki, kapelusz panama i szorty? Nikt nie zaszczyci cię zdziwionym spojrzeniem, bo obok stoi facet w kolarskich obciślakach, który nie zdążył nawet zdjąć kasku oraz starsza pani donaszająca salopę pamiętającą czasy królowej Wiktorii.
Piszący te słowa odwiedził Royal Albert Hall w kaloszach pokrytych szarym mułem. Przed koncertem oddawałem się bowiem innej osobliwie londyńskiej rozrywce, jaką jest mudlarking, czyli poszukiwanie zabytków nad Tamizą podczas odpływu. Moim sąsiadom gumowy szczegół garderoby nie przeszkadzał, gorzej może z rzecznym aromatem, w każdym razie zgodnie i z zachwytem wysłuchaliśmy "Pieśni o ziemi" Mahlera. Na pewno nie było to odbieranie muzyki na kolanach. Jeśli już, to na stojąco lub… leżąco.
Kiełbie z Areny
Parter w Royal Albert Hall jest okrągły i pozbawiony krzeseł, za to otoczony pnącymi się co raz wyżej i wyżej lożami. Nic dziwnego, że nazywany jest "areną". Arena to nie tylko miejsce. Arena to stan umysłu. To tutaj gromadzi się najbardziej żywiołowa publiczność, o której wspominał Mariusz Kwiecień, prawdziwi "promerzy". Stoją, siedzą na ziemi, a nawet pokładają się z poduszkami lub plecakami wciśniętymi pod głowy. Niektórzy przeleżą tak cały koncert i wcale nie oznacza to, że zamierzają uciąć sobie drzemkę. Chociaż i to się zdarza. Przed rozpoczęciem koncertu arena przypomina trochę strefę piknikową w Greenwich Park.
Ludzie wsuwają sałatki owocowe i sushi przyniesione z pobliskich sklepów albo raczą się tanim chardonnay w małych plastikowych butelkach. Kiedy swoje miejsca na scenie zajmie orkiestra, ale dyrygent jest jeszcze za kulisami, odzywają się członkowie Promenadowego Towarzystwa Charytatywnego. Krzycząc unisono, wymieniają kwoty, jakie udało im się zebrać i zachęcają do zasilenia puszek znajdujących się przy głównych wejściach. Pieniądze przeznaczane są między innymi na stypendia dla uzdolnionej młodzieży lub renty dla muzyków, którzy z powodów zdrowotnych nie mogą wykonywać zawodu.
Gdy rozpoczyna się koncert, ten rozgadany, kolorowy tłum milknie, ale nie traci swojej motoryki. Nikt tu nie tańczy pogo do "Święta wiosny", ale kiwanie się w rytm muzyki, wymachiwanie do taktu rękoma i głową mieszczą się w konwencji.
W przerwie ludzie szturmują bary, gdzie rozlewane jest przedrożone ale. Plastikowe kubki tworzą stadionową atmosferę, tym bardziej że między rzędami przeciskają się sprzedawcy lodów z zawieszonymi na szyi termosami. Od lat oferują tylko dwa smaki - truskawkowy i waniliowy. Jedno z najbardziej klasowych społeczeństw Europy podczas festiwalu BBC Proms miesza się właśnie w tym miejscu. Zabawne, że więcej tu z ducha elżbietańskiego teatru niż w pieczołowicie zrekonstruowanym The Globe.
W lożach siedzą bogacze, na dole stoją ściśnięte "kiełbie", jak w czasach Szekspira nazywano ubogą i spontanicznie reagującą widownię. Oczywiście, współcześnie ten podział nie jest sztywny, bo są melomani, których stać na fotel w Royal Albert Hall, ale dla samego klimatu wybierają arenę lub najwyższą galerię z miejscami stojącymi. Zgodnie z najlepszą tradycją Promsów bilety na te miejsca nadal są tanie. Chociaż to już nie jeden szyling jak 120 lat temu, lecz nieco ponad siedem funtów. I dwie godziny spędzone w kolejce.
Czekając na wejście do Royal Albert Hall, można poznać wiele interesujących osób. Na przykład byłego jockeya i gracza w polo, który przekonywał mnie o wyższości hurricane'ów nad spitfire'ami w trakcie Bitwy o Anglię. Moja narzeczona bardzo mi tej rozmowy zazdrościła. Ją zaczepiła bowiem starsza pani i uroczyła opowieścią o tym, jak pochowała dwóch mężów, obu poznanych zresztą na Promsach.
Jeśli ktoś chce nabyć tani bilet "promenadowy", musi pojawić się przed RAH rano. Wówczas stewardzi rozdają małe karteczki z numerkami przypominające los na szkolną loterię. Każdego dnia numerki mają inny kolor, żeby nie można było oszukiwać. Numerek oznacza bowiem twoje miejsce w kolejce do kasy. Tak to wyglądało przed pandemią, która radykalnie ograniczyła udział widowni. W tym roku po raz pierwszy wprowadzono sprzedaż tanich biletów na dany dzień wyłącznie za pośrednictwem strony internetowej. Miało być wygodniej i bezpieczniej pod względem sanitarnym. Okazało się jednak, że system rezerwacji czasami potrafił się zawiesić, a wielu promerów już zdążyło zatęsknić za starym rytuałem.
Daj mi tę noc, ostatnią noc
Obecnie BBC Proms to trwające przez bite osiem tygodni muzyczne święto, które sprawia, że do Londynu pielgrzymują melomani z całego świata. Program festiwalu jest zawsze bardzo różnorodny. W piątek można usłyszeć nobliwą symfonię Haydna, w sobotę musical "On the Town" Bernsteina, a za parę dni prawykonanie nowego utworu Agaty Zubel.
- Publiczność angielska, i tutaj promerzy nie są wyjątkiem, jest bardzo świadoma - mówi Mariusz Kwiecień. - Ona po prostu kocha muzykę poważną, ale - co istotne - jest także otwarta na poznawanie nowych kompozytorów i nowych dzieł - dodaje baryton.
Repertuar Promsów kształtowany jest pod wpływem aktualnych wydarzeń w Zjednoczonym Królestwie i na świecie. W tym roku imprezę otworzyło wykonanie Requiem Verdiego. Był to hołd złożony ofiarom pandemii i wojny w Ukrainie. Kilkanaście dni później dwunastominutową owacją na stojąco nagrodzono Ukraińską Orkiestrę Wolności złożoną z muzyków, którzy uciekli z ogarniętego wojną kraju.
- Od paru lat kierownictwo festiwalu z dyrektorem Davidem Pickardem na czele jest bardzo wyczulone, by festiwal był możliwie inkluzywny. Prezentowana jest muzyka kobiet kompozytorek czy twórców z dawnych brytyjskich kolonii - mówi mi Adam Sułek.
Próba zadośćuczynienia za grzechy popełnione w imperialnych czasach? Z pewnością. W 2020 wybuchł mały skandal, gdy postanowiono wykonać pieśń "Rule, Britannia!" wyłącznie w wersji instrumentalnej. Poszło przede wszystkim o słynne słowa "Rządź, Brytanio, Brytyjczycy nigdy nie będą niewolnikami". Przekaz dość jasny. My, biali Anglicy, niewolnikami nie będziemy. Zostawiamy tę rolę podbitym narodom. Premier Boris Johnson decyzję BBC nazwał "rozczarowującą" i wezwał do zaprzestania "samobiczowania". Wtórowali mu inni prawicowi politycy oraz dziennikarze tabloidów. Związany z "The Sun" Dan Wootton uznał, że gumkowanie tekstu "Rule, Britannia!" to robota "żrących komosę ryżową, nienawidzących brexitu lewaków", którzy gardzą wszystkim, co brytyjskie. Branie promerów w obronę przez prawicowego publicystę jest o tyle zabawne, że w jakiejś mierze składają się oni właśnie z "nienawidzących brexitu lewaków".
- Pamiętam, że w apogeum politycznego sporu wokół wystąpienia Zjednoczonego Królestwa ze struktur europejskich na Promsach było aż niebiesko od unijnych flag. BBC unikała ich pokazywania podczas telewizyjnej transmisji, by nie zabierać stanowiska w konflikcie dzielącym Brytyjczyków - wyjaśnia dziennikarz.
Wspomniane flagi to nieodzowny rekwizyt Ostatniej Nocy Promsów. Finałowa gala jest zjawiskiem jednym w swoim rodzaju. Udekorowane kwiatami, krepą i serpentynami podium dyrygenta przypomina sen pijanego cukiernika, a i sam dyrygent bywa przebrany. Muzycy orkiestry mają w klapach goździki, tradycyjnie kupowane z datków publiczności. Publiczność z kolei ubrana jest wreszcie odświętnie. Przy czym może to oznaczać wieczorową suknię albo kostium będący kombinacją stroju cheerleaderki i Boudiki, starożytnej królowej Brytów. Ilość flag i gadżetów w narodowych barwach Wielkiej Brytanii zawstydziłaby kibiców piłkarskiej reprezentacji odpowiedzialnych za oprawy meczowe. Żelaznym punktem programu jest wspólne odśpiewanie "Land of Hope and Glory" do muzyki Elgara czy tradycyjnej szkockiej pieśni "Auld Lang Syne". Widownia chwyta się za ręce, klaszcze lub kuca do rytmu. Niektórym uczestnikom udaje się przemycić zakazane wuwuzele i inne muzyczne przeszkadzajki, którymi wzbogacają audiosferę koncertu. Piękno tego ojczyźnianego uniesienia polega na tym, że nie ma w nim ksenofobii.
- Jeśli ktoś chce przyjść z inną flagą narodową, to droga wolna - mówi Andrzej Sułek - Dlatego w morzu Union Jacków możemy zobaczyć flagi niemieckie, francuskie, japońskie i wiele innych. Każdy jest tu mile widziany i ta otwartość jest wspaniała. Brytyjczycy są dumni, że mogą dzielić się swoim festiwalem ze światem - przekonuje dziennikarz.
W 2022 duma i radość ustąpiły żałobie. Oby to była ostatnia taka Ostatnia Noc.
Autorka/Autor: Aleksander Przybylski
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: A. Przybylski