Monachijska konferencja bezpieczeństwa - pierwsza od czasu aneksji Krymu przez Rosję i rozpętania przez nią wojny na wschodzie Ukrainy - może być symbolicznym końcem "epoki złudzeń" Zachodu wobec Putina - pisze Marek Świerczyński, dziennikarz TVN24. Po zakończonej fiaskiem dyplomatycznej misji przywódców Niemiec i Francji w Moskwie, zachodni świat wyraża coraz mniej wiary w porozumienie, a coraz głośniej mówi o wojnie.
Monachijska konferencja bezpieczeństwa oczekiwana była z niecierpliwością i nadzieją. Po przełomowym dla sfery bezpieczeństwa i obrony w Europie roku 2014, którego punktami zwrotnymi były wojna Rosji z Ukrainą i powrót zorganizowanego islamskiego terroryzmu, spodziewano się - słusznie - że Monachium będzie forum, z którego popłynie jasny sygnał, co dalej. Ale wiele z tych oczekiwań opierało się na założeniu, że sygnałem tym będzie nadal dyplomacja. Tymczasem z Monachium głośno słychać było odmieniane przez wiele przypadków słowo "wojna".
Broń na Ukrainę? Jest spór
Po pierwsze wojna na Ukrainie, coraz częściej wprost określana jest jako rosyjska agresja, bądź jako wojna Rosji przeciw Ukrainie. Język ma znaczenie, zwłaszcza na quasi-dyplomatycznych forach, jakim jest monachijskie gremium, dlatego to zmiana wiele mówiąca. Tym bardziej, że zaszła w kraju, który o wojnie długo mówić nie chciał - w Niemczech.
Jeszcze nie w oficjalnych wypowiedziach, jeszcze nie w dokumentach, ale niemieckie opisy sytuacji na Ukrainie oraz prognozy na przyszłość, słowa "wojna" nie unikają. Na teraz jednak mówią o tym, że broń zakończeniu wojny nie służy. Zarówno niemiecka minister obrony Ursula von der Leyen, jak i dzień później kanclerz Angela Merkel, stanowczo wykluczyły możliwość dostaw broni Ukrainie.
Adwokatami takiego rozwiązania są już Amerykanie - oczywiście "jastrzębi" z natury republikański senator John McCain, ale i przedstawiciele administracji Obamy: wiceprezydent Joe Biden i - mniej wyraźnie - sekretarz stanu John Kerry. Stany Zjednoczone liczą na wsparcie Europejczyków, bo nie chcą sami wprost angażować się w kolejną „proxy war” (wojnę zastępczą), jak niechybnie rosyjska propaganda określiłaby ukraiński konflikt, gdyby zachodnie systemy uzbrojenia tam dotarły.
Europa, przy słabo słyszalnym głosie takich krajów, jak Polska, co do zasady jest nieprzekonana: broni na Ukrainę oficjalnie wysyłać nie chce. Ta postawa ma jednak krytyków i w Europie, bo jak wskazywał luksemburski ekspert, szef londyńskiego IISS, prof. Francois Heisbourg "może wydaje się, że dostarczając broń prowokujemy wojnę, ale czasem przez to jej unikamy".
Wojna z Rosją? Łamanie tabu
W trakcie i wokół monachijskiej konferencji mówiono nie tylko o wojnie rosyjsko-ukraińskiej. W pytaniach na sali hotelu Bayerischer Hof, w komentarzach i wywiadach z uczestnikami coraz otwarciej padało pytanie, co będzie gdy dyplomacja ostatecznie zawiedzie.
Najbardziej zaskakującej odpowiedzi - jeśli wziąć pod uwagę jej autora - udzielił sam prezydent Francji, Francois Hollande, mówiąc że "jeśli nie znajdziemy nie tylko jakiegoś kompromisu, ale trwałego porozumienia pokojowego, wiemy jaki scenariusz nastąpi – i on ma swoją nazwę – nazywa się to wojną". Francuski prezydent miał zapewne na myśli pogłębienie konfliktu rosyjsko-ukraińskiego, choć według dostępnych źródeł wcale tego nie sprecyzował.
Inni uczestnicy debaty byli bardziej dosadni. Edward Lucas, znany ze swej antyputinowskiej postawy redaktor "Economista", apelował by "całe NATO stanęło naprzeciw Rosji, jeśli ta ruszy nas nawet jednym zielonym ludzikiem". Zwracał też uwagę na "polityczną lukę" w Europie między zdolnością odpowiedzi NATO a decyzją polityczną o zastosowaniu art. 5 - jego zdaniem na zebranie Rady Północnoatlantyckiej zwyczajnie może nie być czasu, jeśli Putin zdecyduje się zaatakować kraje nadbałtyckie czy Polskę.
Ostra zmiana spojrzenia
Przesłanie o końcu ery resetu na rzecz upewnienia (NATO-wskich sojuszników) przywiózł do Monachium amerykański wiceprezydent Joe Biden. Opublikowana w tym samym czasie przez Biały Dom nowa strategia bezpieczeństwa narodowego głosi, iż "gdy zawiedzie odstraszanie, siły zbrojne USA będą gotowe użyć siły na całym świecie". Tuż przed monachijską konferencją, na łamach brytyjskiego dziennika "Daily Telegraph" były sekretarz generalny NATO Anders Fogh Rasmussen ostrzegał, że "Putin nie zawaha się przetestować art.5", w krajach nadbałtyckich czy Polsce.
Uczestnik konferencji, nowy (od października 2014) dowódca amerykańskich sił lądowych w Europie, gen. Frederick "Ben" Hodges na łamach "The Wall Street Journal" przewidywał, że "Rosjanie w tej chwili mobilizują się do czegoś, co stanie się za 5-6 lat - nie żeby zaczęli wtedy wojnę, ale sądzę że oni oczekują, że coś się wtedy zdarzy, że będą w stanie jakiejś wojny, na jakąś skalę, z kimś w czasie 5-6 lat" . Artykuł nosi tytuł: "Spojrzenie z rosyjskiego frontu NATO", a gdy do tego dodać działania generała Hodgesa, polegające na wysłaniu z powrotem do Europy amerykańskiej brygady pancernej, której batalion miałby stacjonować także w Polsce, widać co generał widzi na horyzoncie.
Wreszcie głos, o jakim Europa nie słyszała od półwiecza: głos z Niemiec, mówiący wprost o wojnie. Przewodniczący Związku Niemieckiej Bundeswehry, ppłk André Wüstner na kanwie swych rozmów w Monachium pisze: "Ostatni rok pokazał jak łatwo ryzyko zmienia się w zagrożenie. Sytuacja na Ukrainie, w Iraku i Syrii jest dramatyczna. Nawet jeśli w pełni podzielam stanowisko rządu federalnego, że konfliktu Rosji z Ukrainą nie da się rozwiązać metodami militarnymi, podstawową kwestią pozostaje to, że kto chce pokoju, musi być gotowy do wojny!". Można mówić, że głos zaledwie podpułkownika, nie reprezentującego oficjalnie armii, nie znaczy wiele. Jednak jego pojawienie się w tym momencie, zostało zauważone i nagłośnione. A racje za nim stojące -zwiększenie nakładów na wojsko i przemysł zbrojeniowy - są już oficjalnie na stole dyskusji w Berlinie.
Co na to Rosja? Śmieje się w twarz
To wszystko, co wskazuje na totalną zmianę nastawienia Zachodu, spotyka się z dobrze już znaną odpowiedzią Rosji. W Monachium odpowiadał sam minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow, który mówił o faszystowskim zamachu stanu, zagrożeniu dla mniejszości narodowych - w tym ukraińskich Żydów ze strony rządu w Kijowie - i łamaniu praw człowieka na Wschodniej Ukrainie. Gdyby nie był dyplomatą, a forum nie było quasi-dyplomatyczne, można by mu wprost zarzucić bezczelność.
Pytany, dlaczego Rosja mści się na Ukrainie za swoje stosunki z USA i NATO, w ogóle pominął tę kwestię, skupiając się na problemach "ładu międzynarodowego" i mniejszości narodowych na Ukrainie. Pytany o zgodność zasad, na których Rosja chciałaby ten ład budować, z zasadami promowanymi przez UE, zaatakował NATO za to, że zamroziło rozmowy z Rosją.
Ale najboleśniej dla Ławrowa zabrzmiał chyba głos Elmara Brocka, wpływowego eurodeputowanego z Niemiec, którego nie można posądzać o "jastrzębią" postawę wobec Rosji. Brock wypalił wprost: - Pański opis sytuacji na Ukrainie jest nie do zaakceptowania! Nie było zamachu stanu, było porozumienie z Janukowyczem, przegłosowane w Parlamencie ogromną większością, dwukrotnie odbyły się wybory, w których 80% wyborców wyraziło proeuropejskie nastawienie, nacjonaliści, faszyści, komuniści dostali 2-3% głosów, taka jest sytuacja na Ukrainie! – mówił o naruszaniu przez Rosję suwerenności i integralności terytorialnej Ukrainy.
Na to jednak Ławrow też miał odpowiedź: - Integralność terytorialną i suwerenność należy szanować - stwierdził, po czym na sali rozległ się śmiech. - Ale przecież Deklaracja Zgromadzenia Generalnego ONZ mówi o tym, że kraje chcące by ich suwerenność i integralność terytorialna była szanowana, winny szanować prawa zamieszkujących tam narodów- kontynuował. Kiedy kolejny raz rozległ się śmiech, Ławrow skomentował to z kamienną twarzą: - Mnie też kilka razy chciało się śmiać, ale się powstrzymałem.
Autor: Marek Świerczyński /kka / Źródło: tvn24