Sportowiec, artysta, przyjaciel, syn, brat. Bliscy 31-letniego Ramana Bandarenki, zmarłego po brutalnym pobiciu przez zamaskowanych mężczyzn w Mińsku, opowiedzieli białoruskiej sekcji Radia Swoboda, jakim był człowiekiem.
31-letni Raman Bandarenka, który w środę został pobity w Mińsku przez niezidentyfikowanych mężczyzn w maskach, zmarł w czwartek w szpitalu. Do zdarzenia doszło podczas jednego z protestów przeciwko Alaksandrowi Łukaszence.
Raman Bandarenka lubił rysować i uprawiać sport
Urodził się 1 sierpnia 1989 roku w Mińsku. Jego rodzice się rozwiedli. Ojciec mieszka w innym kraju, prowadzi interesy. Praca matki związana jest z turystyką - opowiadała w Radiu Swoboda Wolha Kucharenka, krewna Ramana Bandarenki. Podkreśliła, że wszyscy członkowie jego rodziny to inteligentni, aktywni ludzie z wyższym wykształceniem.
Raman w rodzinie był "oczkiem w głowie". - Urodził się jako wcześniak, z wadą płuca. Bardzo się o niego martwili, ale z tego wyszedł - wspominała Wolha. Lubił rysować. W dzieciństwie były to żółwie ninja i samochody. Później malował portrety znajomych. Lubił też uprawiać sport.
Z ASP do wojska i służb specjalnych
Bandarenka ukończył technikum o profilu architektura i budownictwo oraz Akademię Sztuk Pięknych w Mińsku. - Był dobry i odpowiedzialny. Lubił pomagać - wspominała Ramana jedna z koleżanek ze studiów. - Bez zbędnych ceregieli pomagał nam układać drewniane sztalugi, rozstawiać krzesła. Doradzał na egzaminach, łagodził napiętą atmosferę, nie lubił rywalizacji - dodała w rozmowie z opozycyjnym portalem Karta97.
W czasie służby zasadniczej w wojsku został wysłany do oddziałów specjalnych. - W jego rodzinie wszyscy służyli w służbach specjalnych - wspominała Wolha Kucharenka.
"Optymistyczny i nieagresywny"
Po powrocie z wojska Raman pracował w sklepie. Został jego kierownikiem, potem otworzył własny sklep. Był żonaty, ale nie miał dzieci. Raz w roku spotykał się z przyjaciółmi, z którymi służył w jednostce wojskowej 3214. Miał też przyjaciół w Rosji. - Był głębokim człowiekiem, badał historię swojej rodziny. Optymistyczny i nieagresywny - opowiadała Kucharenka.
Zapewniała, że nie brał udziału w akcjach antyrządowych i jej także to odradzał. Miał twierdzić, że to może być niebezpieczne. Rozmówczyni Radia Swoboda wyraziła wątpliwość co do tego, że ci, którzy bili Ramana, mogli wiedzieć, iż służył kiedyś w oddziałach specjalnych. Była zdania, że napastnicy przypadkowo natknęli się na niego, szukając kogoś do sprowokowania.
"Szansa jedna na tysiąc"
Do tragedii doszło w środę wieczorem, w dzielnicy Mińska, nazywanej placem Przemian. W pobliżu bloku, gdzie mieszkał Bandarenka, przyjezdni zamaskowani mężczyźni zaczęli zrywać z ogrodzenia biało-czerwono-białe flagi używane przez środowiska opozycyjne.
Bandarenka wyszedł wraz z innymi z bloku, zwrócił uwagę napastnikom, został popchnięty przez jednego z nich, a później dotkliwie pobity. Sprawcy wepchnęli go do mikrobusu i zawieźli na komisariat. Stamtąd Raman trafił do szpitala. Milicja tłumaczyła, że doznał "obrażeń" w czasie bójki.
Gdy trafił na salę operacyjną, był już nieprzytomny. Mimo kilkugodzinnej operacji jego stan się nie poprawił. Zmarł w czwartek. "Prognozy lekarzy od początku nie były optymistyczne. Mówili rodzinie, że szansa na przeżycie w tej sytuacji jest jedna na tysiąc" - podał niezależny portal TUT.by.
W piątek na Białorusi odbyły się akcje dla uczczenia pamięci Ramana Bandarenki. "W południe na ulicach Mińska kierowcy samochodów włączyli klaksony, a ludzie zaczęli tworzyć żywe łańcuchy z plakatami i kwiatami upamiętniającymi zamordowanego. Akcje upamiętniające odbyły się również w innych miastach Białorusi" - podało Radio Swoboda.
Źródło: Radia Swoboda, Karta97, TUT.by