Wielotysięczny tłum przeszedł w niedzielę ulicami Mińska w proteście przeciw wynikom wyborów prezydenckich i powyborczej sytuacji. Białoruski prezydent Aleksandr Łukaszenka w niedzielnym wystąpieniu oskarżył Polskę, Ukrainę, Litwę i Łotwę o to, że "każą przeprowadzić nowe wybory". Odpowiedziało na to biuro prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego w oświadczeniu, nazywając te słowa między innymi "jawnym kłamstwem" i "świadomym prowokacyjnym działaniem".
"Dziś w Mińsku praktycznie oficjalnie ogłoszono, że jakoby władze Ukrainy rozkazują przeprowadzenie nowych wyborów na Białorusi. To nie po prostu jawne kłamstwo. To świadome podsycanie (sytuacji). Świadome prowokacyjne działanie. W jakim celu? Albo nawet nie tak - o co chodzi tu z Ukrainą, jeśli wydarzenia dotyczą wyłącznie Białorusi i wewnętrznego braku zaufania?" - napisano w oświadczeniu biura prezydenta Ukrainy.
Stanowisko to odnosi się do słów białoruskiego prezydenta Alaksandra Łukaszenki, który w publicznym wystąpieniu w niedzielę wymienił Ukrainę obok Polski, Litwy i Łotwy jako kraje, których władze "każą przeprowadzić nowe wybory".
CZYTAJ TAKŻE: Wsparcie od Macrona dla protestujących >>>
- Ktoś chce nowych wyborów. Spójrzcie za okno! Czołgi i samoloty gotowe do startu są 15 minut od naszych granic. I nie na próżno. Natowskie wojska chrzęszczą gąsienicami u naszych bram. Trwa wzmacnianie siły wojskowej na zachodnich granicach naszego kraju. Litwa, Łotwa, Polska i niestety, nasza droga Ukraina i jej władze każą przeprowadzić nowe wybory - mówił Łukaszenka, występując przed tysiącami swych zwolenników.
"Można wywołać większy brak zaufania"
Jak dodano w oświadczeniu biura ukraińskiego prezydenta, stosunki między Ukrainą a Białorusią to przede wszystkim "poprawność i zrównoważenie sformułowań, niezależnie od tego, w jakim emocjonalnym stanie dziś jesteś".
Wezwano też władze w Mińsku do poszanowania praw obywateli, podkreślając, że zależy od tego przyszłość nie tylko państwa, ale też polityków. Zauważono, że Ukraina "szanuje i geograficzne, i polityczne granice każdego narodu i nie ingeruje w rozwiązanie spraw dotyczących wyborów czy czyjegoś w nich zwycięstwa".
Podkreślono, że powołując się na inne państwo, nie można "zagłuszać głosu wielotysięcznych protestów" obywateli. "Jeśli nie ma zaufania, a świat widzi, że zaufania prawie że nie ma, to tego deficytu poprzez niesprawiedliwe oskarżenia pod adresem władz innego kraju nie da się wypełnić. W większym stopniu można wywołać większy brak zaufania" - dodano.
"Proponują nam nowy rząd, już powołali go za granicą"
Łukaszenka w swoim niedzielnym wystąpieniu pzekonywał, że to właśnie za jego rządów Białorusini zbudowali suwerenne państwo. Pewne siły proponują Białorusi "nową władzę" i chcą Białorusinów "obuć w łapcie" - oznajmił. - Proponują nam nowy rząd, już powołali go za granicą. Nie mogą się zdecydować, kto przyjedzie nami rządzić. Ale my pamiętamy historię, tych rządów było już morze, teraz też jeden z tych rządów siedzi w Ameryce - powiedział prezydent.
- Nie potrzebujemy zamorskich rządów. Potrzebujemy własnego rządu, własnych władz i będziemy je wybierać" - dodał. - Jeśli posłuchamy, stoczymy się po równi pochyłej i nigdy nie ustabilizujemy naszego statku powietrznego. Zginiemy jako państwo, jako naród, jako nacja - ostrzegł białoruski prezydent. Oświadczył też, że na nowe wybory pójdą "bandyci i złodzieje".
Białoruś - jak przekonywał - nie powinna stać się strefą sanitarną między Wschodem a Zachodem. Wspomniał o idei "łańcucha solidarności" pomiędzy Kijowem i Wilnem i porównał to do "kordonu sanitarnego". Ten kordon "zniszczyliśmy w połowie lat 90. i za to nas tak nienawidzą na Zachodzie" - oświadczył Łukaszenka.
- Nie dadzą nam spokojnie żyć (...). Kierują nimi ci, którzy pociągają za sznurki i widzą zachodnie granice naszej Białorusi. My wszyscy zamienimy się w twierdzę brzeską. Nie oddamy kraju - zapewnił.
Niezależne media: demonstrowało nawet 200 tysięcy osób
Prezydent Białorusi powiedział, że na spotkanie z nim przyszło 50 tysięcy ludzi. Agencje RIA Nowosti i Reuters oceniły liczbę zgromadzonych na kilka tysięcy. Jednocześnie w Mińsku trwał wielotysięczny protest osób sprzeciwiających się oficjalnemu wynikowi wyborów prezydenckich i powyborczej sytuacji na Białorusi.
Jak oceniły niezależne media, była to największa manifestacja w historii niepodległej Białorusi, szacując, że zgromadzić mogła nawet 200 tysięcy osób. Ostatni jej uczestnicy opuścili Plac Niepodległości dopiero późnym wieczorem. Zwolennicy przemian w kraju demonstrowali także w innych miastach.
Demonstranci przez kilka godzin zbierali się na skrzyżowaniu przy pomniku Mińska Miasta-Bohatera, a następnie w rekordowo długiej kolumnie przeszli marszem na główny plac stolicy - Plac Niepodległości.
W czasie manifestacji nie było zorganizowanych wystąpień, impreza nie była w żaden sposób prowadzona. Na chwilę do zgromadzonych przyjechała Maryja Kalesnikawa, współpracowniczka kandydatki w wyborach Swiatłany Cichanouskiej.Większość spotkania odbywała się jednak samoistnie i bez scenariusza, chociaż akcja była koordynowana przez internet - informacje pojawiały się w sieciach społecznościowych. W czasie demonstracji milicja nie interweniowała.
Oficjalne wyniki, manifestacje, starcia z milicją
W wyborach prezydenckich na Białorusi, które odbyły się 9 sierpnia, ubiegający się o piątą reelekcję Alaksandr Łukaszenka, według wstępnych oficjalnych wyników, otrzymał ponad 80 procent głosów. Jego główna rywalka, kandydatka opozycji Swiatłana Cichanouska, uzyskała 10 procent poparcia.
Według opozycji wyniki zostały sfałszowane. Już po ogłoszeniu pierwszych, sondażowych wyników wyborów na ulice wielu białoruskich miast wyszły tysiące osób przeciwnych dalszym rządom Łukaszenki. W czasie protestów, które trwają do dziś, dochodziło do starć manifestujących z milicją. Tysiące osób zostało zatrzymanych.
Źródło: tvn24.pl, PAP