Stare, trochę ironiczne powiedzenie Jerzego Giedroycia, że Polską rządzą dwie trumny: trumna Piłsudskiego i trumna Dmowskiego kilka miesięcy po katastrofie smoleńskiej Leszek Miller twórczo rozwinął mówiąc, że Prezes PiS zrobi wszystko aby do nich dołączyć trumnę Lecha Kaczyńskiego. I, niestety trzeba to przyznać, Jarosławowi Kaczyńskiemu po sześciu latach jakie mijają od tej tragedii w dużej mierze to się udało. Zwłaszcza, że każdego kto jest przeciwny takiej wizji a na dodatek pozwala sobie na publiczne zajmowanie stanowiska w tej sprawie czeka ze strony Prezesa i wiernych mu akolitów smoleńskiej sprawy publiczne napiętnowanie albo wręcz sugerowani zdrady.
Trumny niezgody
Nie bez znaczenia jest też swoisty kościelny ornament, który najpierw spowodował swoistą "polityczną kanonizacje" ofiar katastrofy a teraz zwyczajnie służy do dzielenie ofiar, rodzin i w końcu wszystkich Polaków na tych dobrych, wsłuchanych w retorykę PIS i swoistą historię gdzie misternie zaplanowane zamachy z łatwością przechodzą w precyzyjnie wskazane wybuchy by w końcu ustąpić miejsca niezidentyfikowanym i niewyjaśnionym zbiegom okoliczności. Warunkiem uznania w tym środowisku jest pełna i jednoznaczna akceptacja każdego słowa oraz wyzbycie się jakichkolwiek wątpliwości. Taka wizja rzeczywistości sprawia, że nie wszystkie ofiary katastrofy smoleńskiej (a w konsekwencji ich rodziny) mogą dostąpić identycznego uznania i szacunku. Równość skończyła się tak naprawdę zaraz po katastrofie, choć jeszcze wspólne nabożeństwo na Placu Piłsudskiego było być może ostatnią wspólna modlitwą i chwilą zadumy nad śmiercią 96 polityków i wysokich urzędników państwowych. Na pewno tej oczekiwanej jedności nie przysłużyła się decyzja kard. Stanisława Dziwisza, który pod wpływem próśb i nalegań rodziny i współpracowników Prezydenta Kaczyńskiego zgodził się na pochówek pary prezydenckiej w podziemiach katedry na Wawelu. Paradoksalnie i symbolicznie zarazem Lech i Maria Kaczyńscy spoczęli w sąsiedztwie sarkofagu Piłsudskiego. Gest ten zamiast w symboliczny sposób uhonorować wszystkie ofiary (co przyświecało zgodzie wydanej przez krakowskiego kardynała) doprowadził najpierw do podziału w społeczeństwie na zwolenników i przeciwników pochówku a potem został wykorzystany do budowania legendy Lecha Kaczyńskiego "równego królom i bohaterom".
Między upolitycznieniem a profanacją
Od pierwszych chwil i pierwszych pogrzebów ofiar katastrofy zachwiana została także racjonalna proporcja między należnym zmarłym szacunkiem a nawet hołdem (przecież nie polecieli do Katynia w ramach prywatnego wyjazdu, ale reprezentowali Polskę) a często wręcz rażącą sztucznością celebrą (także religijną) i zwykła przesadą. Ale trudno mieć o to w sumie pretensje, bo chyba nie było nikogo, kto sam nie doświadczył specyficznego nastroju tych przesyconych smutkiem dni zaraz po katastrofie. Wszystko zmieniło się w okresie tzw. konfliktu wokół krzyża.
Przypomnijmy, że zaraz po katastrofie harcerze pełniący służbę porządkową przed Pałacem ustawili drewniany krzyż. Zarówno jego symbolika jak i sama obecność w dniach modlitwy była naturalna, a nawet oczywista. Niestety, bardzo szybko została najpierw upolityczniona a następnie wręcz sprofanowana. Chodzi o absolutnie gorszące sceny – kontrmanifestacje wymachujące krzyżem zrobionym z puszek po piwie Lech a potem uliczne starcia w dniach tzw. obrony krzyża z Krakowskiego Przedmieścia kiedy decyzją biskupa miał on zostać przeniesiony do kościoła św. Anny (gdzie zresztą ostatecznie trafił i... został zwyczajnie zapomniany). Krzyż ze znaku wiary stał się politycznym totemem jednego ugrupowania a miejsce spotkania i czuwania różnych ludzi poprzez organizowanie tzw. miesięcznic zostało de facto zawłaszczone tylko przez jedna partię. Z każdym miesiącem uroczystości smoleńskie zyskiwały coraz to większą oprawę, także religijną i zamiast być znakiem pamięci stawały się okazją do okazywania nie tylko sprzeciwu (co byłoby nawet czymś zrozumiałym), ale wręcz pogardy przybierającej przejawy tak skrajne jak odprawiane przez katolickiego księdza egzorcyzmy.
Krzyż i polityka
Z problemem zdefiniowania co w takich sytuacjach można a czego zwyczajnie nie wypada nie poradził sobie Kościół. Przez ostatnie sześć lat żaden z hierarchów nie zdobył się na odwagę cechująca polskich biskupów z lat 90. kiedy zdecydowana (choć równie niepopularna jak dziś wobec Smoleńska) postawa skłoniła liderów polskiego Kościoła do jasnego określenie co jest zwyczajna polityką a co zmanipulowanym typem religijności. Chodzi o tzw. krzyże ustawiane na Żwirowisku wokół obozu KL Auschwitz w Oświęcimiu i okupującego ten teren - wraz z towarzyszącą mu grupą ludzi - Kazimierza Świtonia. Kiedy zapadła decyzja o zakończeniu owej samowolnej manifestacji prawie nikt nie miał wątpliwości, że nie jest to jakiś wrogi wobec chrześcijańskich ofiar Auschwitz gest czy tym bardziej zaparcie się wiary, ale przywrócenie miejscu szacunku i powagi.
Mijające od katastrofy smoleńskiej miesiące i lata głównie poprzez sakralizację politycznych pochodów raczej nie przyczyniły się do wypracowania jakiejś ponadpartyjnej zgody, czego najlepszym dowodem jest fakt nieobecności rodzin tych ofiar katastrofy, którym z PiS-em zwyczajnie nie po drodze. Zamiast refleksji i zadumy mamy raczej coś w rodzaju emocjonalnego i politycznego szantażu smoleńskiego dzielącego Polaków na tych dobrych i złych.
Podziału, którego nawet śmierć nie zasypała.
Autor: ks. Kazimierz Sowa, komentator TVN24 BiS / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN