Bohatera, prawdziwego, który wpadł na ryzykowny pomysł, ale który ostatecznie zmienił bieg walki z pożarem w najnowszym filmie Jeana-Jacquesa Annauda "Notre Dame Płonie" zagrał Maximilien, syn Andrzeja Seweryna i Mireille Maalouf, również aktorki. Tomaszowi Marcinowi Wronie opowiada o zdjęciach w żywym ogniu, czy spotkał francuskiego strażaka, a także jak to jest być synem swoich rodziców.
Maximilien Seweryn ma 32 lata i robiący wrażenie dorobek aktorski. Jego kariera filmowa i telewizyjna ruszyła z kopyta, po tym jak zwrócił na siebie uwagę w 2016 roku drugoplanową rolą w filmie "Go Home" w reżyserii Jihane Chouaib. Tytuł był jego oficjalnym debiutem kinowym. Później grał u Arnauda des Pallieresa, Luca Besona, a ostatnio u zdobywcy Oscara Jean-Jacquesa Annauda.
Jednak nic nie zapowiadało, że jedyny syn Andrzeja Seweryna i jego czwartej żony - również wybitnej aktorki - Mireille Maalouf, pójdzie w ślady rodziców. Jako dziecko marzył o byciu astronautą, architektem albo archeologiem. Nawet to, że jako 10-latek był statystą w "Zemście" Andrzeja Wajdy, a jako 13-latek pojawił się spektaklu Teatru Telewizji "Antygona", reżyserowanym przez ojca, nie sprawiło, że zamarzył o graniu ani na wielkim ekranie, ani na deskach teatru.
Swój pomysł na życie zmienił, gdy jako 14-latek razem z kolegami założyli zespół rockowy i zaczął występować na scenie. Rozsmakował się w tym. Po świetnie zdanej maturze, dostał stypendium jednego z paryskich uniwersytetów. Po roku porzucił studia i zapisał się na kurs aktorski jednej z paryskich szkół, by po trzech miesiącach przenieść się do prestiżowej londyńskiej Guildhall School of Music & Drama, której absolwentami są: Orlando Bloom, Daniel Craig, Ewan McGregor, Lilly James czy Jodie Whittaker.
32-letni Francuz o polsko-libańskich korzeniach stał się jednym z najciekawszych aktorów europejskich swojego pokolenia. Podobnie jak pozostała dwójka dzieci Andrzeja Seweryna: Maria oraz Yann-Baptiste, świetnie odnalazł się w świecie sztuki. Maria Seweryn, córka Krystyny Jandy, jest cenioną aktorką oraz dyrektorką Och-Teatru w Warszawie. Natomiast Yann-Baptiste - syn Seweryna i Laurence Bourdil (trzeciej żony Polaka) - ukończył studia operatorskie w Szkole Filmowej w Łodzi i jest cenionym autorem zdjęć filmowych.
Najnowszy film z udziałem Maximiliena Seweryna to "Notre-Dame płonie" w reżyserii Jean-Jacquesa Annauda, wybitnego francuskiego filmowca. Jego debiut reżyserski - "Czarne i białe w kolorze" z 1976 roku, doceniony został Oscarem w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Później Francuz nakręcił takie klasyki, jak "Imię róży", "Kochanek", "Siedem lat w Tybecie" czy "Wróg u bram".
"Notre-Dame płonie" powstał na podstawie prawdziwych zdarzeń z 15 kwietnia 2019 roku, gdy w paryskiej katedrze wybuchł pożar. To ona jest główną bohaterką filmu, chociaż Annaud postanowił odtworzyć ten nieszczęśliwy dzień z perspektywy strażaków, którzy walczyli z ogniem. Filmowiec wykonał imponującą pracę, żeby zdokumentować i zweryfikować najdrobniejsze szczegóły. Bo każdy, kto zna twórczość Annauda, wie, że nie sięga po półśrodki. Zdjęcia powstały nie tylko w samej katedrze Notre-Dame, ale również na terenie innych podobnych francuskich obiektów sakralnych. Reżyser wykorzystał nagrania archiwalne, a niektóre sceny pożaru kręcone były w prawdziwym ogniu w podparyskim miasteczku filmowym.
O tych ostatnich Maximilian Seweryn mówi tak: - Mieliśmy tylko jedno podejście, żeby nagrać konkretną scenę. To sprawiało, że nie mogliśmy nic sp*******ć. Nie było dubli.
W filmie wcielił się w postać jednego z paryskich strażaków, który zupełnie przez przypadek odegrał kluczową rolę w walce z pożarem. W jaki sposób? I czy miał okazję poznać prawdziwego, o tym między innymi opowiedział w rozmowie z Tomaszem-Marcinem Wroną, tvn24.pl.
Wspomina również o nowych projektach, w których bierze udział. Na etapie postprodukcji są dwie kolejne międzynarodowe produkcje z udziałem najmłodszego Seweryna: "Doppelgaenger. Sobowtór" - druga pełnometrażowa fabuła Jana Holoubka - oraz "Emperor" w reżyserii Lee Tamahoriego, autora między innymi bondowskiego "Śmierć nadejdzie jutro".
"Notre-Dame płonie" do polskich kin trafił 19 sierpnia.
Z Maximilienem Sewerynem rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: Twoi rodzice są artystami. Czy pójście tą samą drogą było dla ciebie naturalnym wyborem?
Maximilien Sewryn: Dobre pytanie, bo nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób. Decyzję o tym, żeby zająć się aktorstwem i pójść do szkoły aktorskiej, podjąłem po pierwszym roku studiów ekonomicznych na uniwersytecie. Przez to, że świetnie zdałem maturę, uniwersytet zaoferował mi miejsce. A że potrzebowałem wyższego wykształcenia, skorzystałem z tej możliwości. Okazało się, że ekonomia to nie moja bajka. Jednocześnie miałem doświadczenie sceniczne: jako 14-latek zacząłem śpiewać i grać na gitarze w zespole rockowym, który założyliśmy z kolegami. Cztery lata później pomyślałem, że może fajnie byłoby spróbować występowania na scenie w innym charakterze. Byłem ciekaw tego, jak to jest pracować z tekstami, pisanymi przez dramaturgów. Po kilku miesiącach współpracy z przyjaciółmi, coraz mocniej byłem przekonany, że to jest coś niesamowitego. I tak trafiłem na zajęcia aktorskie.
Natomiast nigdy wcześniej nie myślałem, że tak będzie wyglądać moje życie. Nigdy o tym nie marzyłem, chociaż zawsze byłem wielkim fanem kina. Już jako 10-latek oglądałem filmy japońskie, amerykańskie czy francuskie. Ale bardziej kręciło mnie to, co dzieje się poza kadrem filmowym, za kulisami teatralnymi. Gdy rodzice zabierali mnie do teatru, uwielbiałem obserwować całe to sekretne życie poza sceną, niedostępne dla widowni: techników, zmieniającą się scenografię, aktorów, którzy musieli się szybko przebrać.
Ciągnęło mnie też wtedy do pisania scenariuszy. Jako mały chłopiec uwielbiałem kino akcji z Brucem Willisem. Dlatego raz - na lekcje z literatury francuskiej - napisałem o tym, jak z klasą pojechaliśmy na wycieczkę do Nowego Jorku i zatrzymaliśmy się w hotelu Plaza. Tam doszło do ataku rosyjskich terrorystów, którzy zabrali wszystkich jako zakładników. W tym czasie byłem w windzie, dzięki temu byłem jedynym, który mógł uratować resztę (śmiech). Napisałem wiele takich historii dla zabawy, ale nigdy nie myślałem o tym, że zostanę aktorem.
Ale przecież pierwszy epizod zagrałeś u Andrzeja Wajdy w "Zemście" z 2002 roku.
To był przypadek. Byłem w Polsce na wakacjach u taty, który właśnie grał w tym filmie. Prawdopodobnie nie powinienem tego mówić, ale to prawda: byłem na planie, gdy okazało się, że potrzebują dodatkowego statysty. Chodziło o to, żeby zagrać pomocnika kowala, gdy grany przez Romana Polańskiego Papkin spada z muru. Usłyszałem: załóż kostium i zagraj. Plan był w przepięknym zamku, mój tato grał z Polańskim, mieli śmieszne fryzury i niesamowite kostiumy. Chociaż nie do końca rozumiałem o co chodziło z tymi ubraniami. Moja "rola" polegała na tym, żeby "odegrać" zdziwienie, gdy Papkin spadł z muru. Koniec końców, Andrzej Wajda był niesamowity i sumie to fajnie, że u niego zaczynałem (śmiech).
Miałeś jakieś wątpliwości, nie bałeś się kariery aktorskiej w cieniu rodziców i ich sławy?
Kompletnie nie. Czuję, że bardzo się różnimy, urodziłem się w zupełnie innych czasach. Tato, który jest Polakiem, urodził się w 1946 roku w bloku komunistycznym, a ja w 1989 roku we Francji. Moja mama jest Francuzką, ale ma libańskie pochodzenie i mówi po arabsku. Pochodzą z zupełnie różnych kultur, różnych światów. Dorastali i zaczynali pracę w latach 60. i 70., a ja jestem dzieckiem lat dziewięćdziesiątych, co stanowi ogromną różnicę.
Nigdy nie czułem żadnej presji, a przynajmniej nie jest to świadome. Może podświadomie tkwi jakaś myśl, że powinienem być równie dobrym aktorem jak tato czy mama. Może gdybym dorastał w Polsce, byłoby inaczej. Ale aktorstwa uczyłem się w Londynie, nikt nie wytykał mi nazwiska. Nigdy nie czułem się onieśmielony ich pracą, którą traktuję jako inspirację.
I nigdy nie słyszałeś komentarzy, że robisz karierę dzięki koneksjom rodziców?
(śmiech) Przecież to normalne i zdarza się często, że dzieci malarzy także sięgają po malarstwo, są wielopokoleniowe rodziny hydraulików. Nikt mnie nie wytyka palcami, że dostaję pracę dzięki rodzicom, bo przecież nigdy się to nie zdarzyło.
Pytam, bo gdy twoja przyrodnia siostra Maria zaczynała karierę, pojawiały się takie sugestie, że robi karierę, bo jest córką Andrzeja Seweryna i Krystyny Jandy.
Jeśli ktokolwiek ruszyłby głową, przyjrzał się niuansom, szybko by zrozumiał, że to nie jest prawda. Marysia jest fenomenalną aktorką, która w pełni zasługuje na każdą zdobytą nagrodę. Od lat pracuje wspólnie ze swoją mamą w Teatrze Polonia i Och Teatrze, ale ze swoim talentem mogłaby występować gdziekolwiek. Jest bardzo wszechstronna, ma wyjątkowe poczucie humoru, dzięki czemu na scenie z łatwością wciela się w najróżniejsze postaci. Poza tym, ma ogromny dystans do siebie. Za każdym razem, jak jestem w Warszawie, idę zobaczyć ją w kolejnym spektaklu. Nawet, jeśli niewiele rozumiem, to i tak świetnie się ją ogląda.
A jaką jest siostrą?
Jest cudowna! Sama jest mamą trójki, bardzo dużo pracuje i w tym wszystkim zawsze znajduje dla mnie czas. Nawet jeśli nie odbierze ode mnie telefonu, oddzwania tak szybko jak to jest możliwe. Rodzinę i przyjaciół stawia na pierwszym miejscu. Zawsze, gdy przylatuję do Warszawy - nieważne, czy do pracy, czy w odwiedziny - ona przyjeżdża mnie odebrać z lotniska. Więc nie dość, że jest wspaniałą siostrą, to jednocześnie jest bardzo dobrą przyjaciółką.
Słyszałem, zupełnie niedawno, że podróżowałeś wspólnie z tatą przez Stany Zjednoczone…
Wow, informacje rozchodzą się naprawdę szybko (śmiech).
Często robicie sobie takie wypady?
(śmiech) Niestety nie. Obaj jesteśmy bardzo zajęci i ciężko nam znaleźć więcej niż cztery dni wolne z rzędu, w których obaj bylibyśmy wolni. Tę podróż planowaliśmy od lat. Jestem bardzo szczęśliwy, że doszła do skutku. Mieszkamy w różnych krajach, nie mamy zbyt dużo okazji, żeby spędzić wspólnie czas, a to ważne.
A przy okazji twój tato spełnił swoje marzenie, prawda?
Przede wszystkim była to rzadka okazja, żeby zrobić wspólnie coś, co obu nas kręci. Ale tak, tato jest wielkim fanem bluesa i zawsze chciał zobaczyć koncert bluesowy w Mississippi. Ruszyliśmy z Tennessee, przez Mississippi, do Nowego Orleanu, gdzie byliśmy na koncercie jazzowym, a potem w Austin w Teksasie na koncercie country. To było fenomenalne. Byliśmy między innymi w Crossroad - miejscu, w którym Robert Johnson sprzedał swoją duszę diabłu. To jest miejsce na pustkowiu, zatrzymaliśmy się na chwilę i ruszyliśmy dalej. Następnie zatrzymaliśmy się w miejscu, w którym dorastał Muddy Waters (jeden z amerykańskich pionierów bluesa - red.). To było niezwykłe, bo jest to w zasadzie mała stodoła, gówniany domek, w samym środku olbrzymiej plantacji. Poza tym tam nic nie było: kilka drzew ten budynek oraz znak, informujący, że w tym miejscu urodził się i dorastał Waters. Jesteśmy z tatą jego ogromnymi fanami, był jednym z najważniejszych bluesmanów w historii.
A jak się podróżowało z tatą?
Nie stwarzał żadnych problemów. (śmiech) Zatrzymywaliśmy się w małych motelach, dzieliliśmy jeden pokój. Mamy świetny kontakt, dużo rozmawiamy, razem żartujemy. Podobną podróż planuję z mamą, ale chcemy polecieć na Kubę.
Na koncie masz wspólne projekty z rodzicami. Z tatą pracowałeś między innymi przy jego spektaklu "Antygona", z mamą - przy filmie "Go Home" w reżyserii Jihane Chouaib. A miałeś już okazję pracować ze swoim przyrodnim rodzeństwem: Marią albo Yannem, który jest operatorem filmowym?
Tak, z rodzicami współpracowałem, ale nigdy nie mieliśmy wspólnych scen. Z rodzeństwem też… Czekaj. Nigdy nie pracowałem z Marysią! To straszne, bo przecież jest wspaniałą aktorką i byłoby super, gdybyśmy razem coś zrobili. Kurczę, musimy się nad tym zastanowić (śmiech). Natomiast z Yannem już współpracowaliśmy przy filmie krótkometrażowym i pomógł mi przy zdjęciach do jednego z teledysków mojego zespołu Buffalo Clash.
Mogę ci zdradzić, że w produkcji jest najnowszy film Jana Holoubka "Doppelgaenger. Sobowtór", a w jego obsadzie jesteśmy razem z tatą - ale i tym razem nie mamy wspólnych scen. Może kiedyś uda się nam razem coś zagrać (śmiech).
Przyglądając się liście produkcji, w jakich zagrałeś, ogromna większość z nich to dramaty.
(chwila zastanowienia) To prawda... Chociaż zagrałem w genialnym brytyjskim serialu komediowym "Plebs", który miał tylko trzy sezony. Całość była utrzymana w atmosferze absurdu, jak Monty Python. To historia młodych ludzi, którzy kombinują jak przetrwać bez pieniędzy, bez mieszkania, bez pracy, ale za to z chorobami wenerycznymi. Wszystko dzieje się w starożytnym Rzymie. Moja postać pojawiła się w trzecim sezonie. Podczas wielkiego festynu w Koloseum - gdzie były również lwy - grałem francuskiego wytwórcę serów.
Brzmi świetnie. Przez ostatni kilka lat współpracowałeś z wieloma wybitnymi twórcami. Między innymi Luc Besson spełnił twoje dziecięce marzenie i zabrał cię w kosmos w filmie "Valerian i miasto tysiąca planet", gdzie zagrałeś Kapitana z K-Tron.
Masz rację (śmiech). Co prawda marzyłem, żeby być astronautą - u Luca zagrałem inną postać - ale tak czy tak byłem w kosmosie i było super (śmiech).
Natomiast twoja ostatnia rola, to sierżant Reynald u słynnego Jean-Jaquesa Annauda w "Notre-Dame płonie". Czy twoja postać wzorowana była na prawdziwym strażaku?
Tak. Wszystkie najdrobniejsze elementy, jakie pojawiają się w filmie są prawdziwe. Jean-Jacques poświęcił ogrom pracy na sprawdzaniu każdego szczegółu tego, co zdarzyło się 15 kwietnia 2019 roku, gdy wybuchł pożar w katedrze Notre-Dame. Jedynie na potrzeby filmu zmienił niektóre personalia. Jego celem nie było stworzyć postaci, które byłyby dokładnie takie same jak prawdziwi ludzie. Sięgnął jedynie po różne archetypy zachowań i emocji. Prawdziwy strażak, którego zagrałem w filmie jest ode mnie większym i starszym facetem, ojcem trójki dzieci.
Żeby nie zdradzać zbyt wielu szczegółów, twoja postać skojarzyła mi się z tym, co opowiadałeś o swoim dziecięcym scenariuszu, bo okazuje się, że wcieliłeś się niemalże w superbohatera (śmiech).
To zabawne, że to tak skojarzyłeś. Ale masz rację, zagrałem postać, która definitywnie mogłaby się pojawić w jednej z moich dziecięcych opowieści.
Tak czy inaczej, strażak, w którego się wcieliłeś okazał się być prawdziwym bohaterem. Wpadł na pomysł, który był ryzykowny, ale ostatecznie zmienił przebieg walki z pożarem.
To się stało zupełnie przez przypadek. Gdy strażak, którego gram, dotarł na miejsce, jego jedynym zadaniem było dostarczenie żółtej, odblaskowej kamizelki innemu strażakowi, który walczył z ogniem na górze katedry, żeby był bardziej widoczny. To chyba najbardziej gówniana misja, jaką można sobie wyobrazić przy tak ogromnym pożarze katedry. Oczywiście, wykonał rozkaz, zaniósł na poddasze katedry kamizelkę, ale wykorzystał okazję, żeby rozeznać się w sytuacji, przeanalizować to, co się dzieje. Dodatkowo świetnie znał katedrę, ponieważ pracował w Piątej Dzielnicy, gdzie znajduje się Notre-Dame. W związku z tym wielokrotnie brał udział w ćwiczeniach, organizowanych między innymi w katedrze. Takie ćwiczenia organizowane są w wielu ważnych miejscach, żeby służby były przygotowane na takie ewentualne zdarzenia.
Przy okazji ten strażak był wielkim fanem katedry i fascynował się tym, jak została zbudowana, często ją odwiedzał. Dzięki temu, gdy miał okazję, żeby rozeznać się w sytuacji, gdy wybuchł pożar, wpadł na pomysł, jak skuteczniej walczyć z ogniem. W murach katedry zamontowane były instalacje przeciwpożarowe, do których z zewnątrz można było podpiąć wodę pod wysokim ciśnieniem i w ten sposób gasić płonący dach. Jednak te rury były stare i w złym stanie, więc po podpięciu do wody, okazało się, że są nieszczelne, a ciśnienie u góry było zbyt słabe. Wymyślił, żeby z pożarem walczyć od drugiej strony katedry oraz żeby na górę wynieść jak najwięcej węży gaśniczych, połączyć je ze sobą i zrzucić z jednego z tarasów. Na dole strażacy mieli podpiąć te węże do wody i w ten sposób bezpośrednio uderzyć w ogień. Jednak ogromnym wyzwaniem było znalezienie sposobu, jak przekazać ten pomysł generałom. Strażacy z Paryża i Marsylii - w odróżnieniu od innych francuskich strażaków - są częścią armii, muszą przejść szkolenie wojskowe. A zatem obowiązuje również hierarchia wojskowa.
Miałeś okazję go spotkać?
Tak, ale już po nakręceniu zdjęć. Jean-Jacques nie chciał, żebyśmy próbowali odtwarzać konkretne osoby i nie sugerowali się tym, kto jak mówi, kto jak wygląda w rzeczywistości. Gdy spotkałem się ze swoją postacią, opowiedział mi sporo szczegółów z tamtego dnia.
I jak mu się udało dotrzeć do przełożonych?
Przed katedrą był stworzony sztab kryzysowy i zorganizowano spotkanie dowódców. Mówił, że stanął z boku, tak, żeby generałowie go zauważyli i zaczął bardzo szeroko otwierać oczy. W pewnym momencie ktoś z dowódców spytał: "O co ci chodzi? Masz coś do powiedzenia?". A co dalej, można zobaczyć w filmie.
W filmie pojawia się prezydent Emmanuel Macron. Był na planie?
Nie, prezydenta nie było na planie. Jean-Jacques wykorzystał jakieś archiwalne nagrania ze spotkania Macrona z generałem. To był moment, w którym prezydent dał zielone światło do akcji, która wydawała się być samobójczą. Jako naczelny dowódca armii do niego należała decyzja, czy narazić ponad dziesięć osób na ogromne niebezpieczeństwo.
Jest zresztą w sieci wideo, na którym widać, jak generałowie wyjaśniają prezydentowi, jakie są możliwości walki z pożarem. Macron wysłuchał dowódców i chociaż nic nie powiedział, to mrugnął okiem do generała i poklepał po ramieniu. W ten sposób zezwolił na przeprowadzenie niebezpiecznej operacji.
Jean-Jacques Annoud jest wybitnym i zarazem bardzo wymagającym artystą. Co było twoim największym wyzwaniem przy tym filmie?
Chyba dla nas wszystkich największym wyzwaniem była ta część zdjęć, które kręciliśmy w miasteczku filmowym, w studiu. Tam zrekonstruowano wieżę katedry i graliśmy w prawdziwym ogniu. Mieliśmy tylko jedno podejście, żeby nagrać konkretną scenę. To sprawiało, że nie mogliśmy nic sp*******ć. Nie było dubli. Po każdym ujęciu studio było otwierane na 15 minut, żeby ugasić pożar i wypuścić dym. Dlatego każdy z nas musiał dać z siebie wszystko przy pierwszym podejściu.
Dodatkowym utrudnieniem była woda. Przez sporą część kręcenia zdjęć, przed wejściem na plan cały mój kostium był polewany wodą. W pewnym momencie przez sześć dni z rzędu pracowałem totalnie przemoczony. Zdarzało mi się, że robiłem pompki, biegałem poza planem, żeby się trochę rozgrzać.
Wspomniałeś o nowym filmie Jana Holoubka. Czy tam też panowały niebezpieczne warunki do grania?
Na szczęście nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. Chociaż, gram w wąsach... (śmiech). Scenariusz tego thrillera, autorstwa Andrzeja Gołdy jest naprawdę niesamowity: to złożona i bardzo intymna opowieść, rozłożona na ponad dekadę. Akcja dzieje się w latach 70. i 80. w dwóch krajach. A współpraca z Janem to czysta przyjemność., bo ufa swoim aktorkom i aktorom, uwielbia, gdy mają własny wkład w daną scenę i to, jak rozwija się postać. Dzięki temu panowała prawdziwa atmosfera współpracy.
Na etapie produkcji jest również "Emperor" Lee Tamahoriego, gdzie grasz obok Adriena Brodyego, Paz Vegi, Sophie Cookson. To zarazem ostatni film z udziałem nie żyjącego już Rutgera Hauera. Miałeś okazję go poznać?
Tak, kręciliśmy zdjęcia już jakiś czas temu. To ogromna produkcja. Rutger był jedną z najcudowniejszych osób, jaką poznałem. Totalnie zabawny, a na planie przykuwał uwagę. Pewnego dnia kręciliśmy wielką scenę bankietu. Zaczęliśmy o 4:00 rano, ale pracowaliśmy chyba do północy tego samego dnia. Żartowaliśmy z Rutgerem, że tak długo kręciliśmy, że co poniektórzy aktorzy, którzy na plan przyjechali świeżo ogoleni, na koniec byli już zarośnięci.
Co to za film?
To thriller...
Co za niespodzianka! (śmiech)
Właśnie (śmiech). Akcja dzieje w czasach panowania cesarza Karola V w Europie, a dokładniej w okresie, w którym został ogłoszony przez niego edykt wormacki, skierowany przeciw Marcinowi Lutrowi i jego zwolennikom. Gram tam księcia Karola III Bourbona, który dołączył do dworu cesarza.
Zapowiada się ciekawie. Wspomniałeś, że lubisz jazz, blues'a i country, ale zespół, którego jesteś liderem: Buffalo Clash, to grupa hardrockowa. Skąd pomysł na tak mocne granie?
Oczywiście, kocham blues'a, jazz i country, ale wyrosłem na rock'n'rollu: Led Zeppelin, AC/DC, Hendrix, Metallica, The Beatles... A z bardziej współczesnych artystów, to: Jack White, Pj Harvey, Tool i Chris Cornell. "Buffalo Clash" - nasza pierwsza EP-ka ma mocne i surowe brzmienie, co świetnie sprawdza się podczas koncertów na żywo. I taki był też pomysł, żeby stworzyć kapelę typowo koncertową. Uwielbiamy dzielić się energią z publicznością. Materiał nagrywaliśmy w studiu w podparyskim Saint Ouen, bez użycia elektornicznych instrumentów. Nie ma tam też praktycznie żadnych efektów nakładanych na wokal, gitary czy perkusję. W ten sposób na żywo pozostajemy autentyczni i surowi. Wydaje mi się, że to najlepsza cecha tej grupy.
Debiutowaliście tuż przed pandemią. Masz jeszcze czas dla zespołu?
Masz rację, nasz minialbum ukazał się zaledwie trzy dni przed wprowadzeniem pierwszego lockdownu przez rząd francuski. Nasza impreza związana z premierą miała się odbyć w ten sam dzień, w którym rząd ogłosił, że zamykają wszystkie bary, restauracje oraz sale koncertowe. I w ciągu jednego dnia straciliśmy sporą część naszej publiczności, większość koncertów, jakie miały odbyć się w następnych miesiącach, zostały odwołane. Natomiast w zeszłym roku miałem tak bardzo wypełniony kalendarz, że dosłownie nie miałem czasu, żeby spotkać się z resztą zespołu. Dopiero teraz powoli znowu się rozkręcamy. Mam nadzieję, że sale koncertowe pozostaną otwarte. Poza tym piszę kolejne kawałki i prawdopodobnie niebawem ruszymy z koncertami.
Autorka/Autor: Tomasz-Marcin Wrona
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: fot. Mickael Lefevre/Monolith Films