|

"Były już takie historie, że pan nie żyje"

W szpitalu spędził 60 dni (zdjęcie ilustracyjne)
W szpitalu spędził 60 dni (zdjęcie ilustracyjne)
Źródło: Shutterstock

Kiedy jej mąż zakażony koronawirusem leżał nieprzytomny pod respiratorem, lekarz jakby chciał ją przygotować na najgorsze. Powiedział: - Czy pani wie, że tylko jeden na pięćdziesiąt takich przypadków wraca do zdrowia? Wtrąciła się córka i szybko ucięła: - To właśnie będzie tata.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Miała rację.

Jej ojciec - Krzysztof - został wybudzony ze śpiączki farmakologicznej kilka tygodni później. Dziś wspomina, jak lekarz w szpitalu w Lublinie mówił do niego lekko podniesionym głosem: - Panie Kowalski! Budzimy się! Proszę ruszyć ręką, jeżeli pan mnie słyszy, proszę współpracować.

- On mówił, a ja nie wiedziałem, co się stało. Może spowodowałem jakiś wypadek? Może komuś zrobiłem krzywdę? Co się dzieje? Nic mi nie świtało. Totalny szok, koszmar - opisuje nam teraz, rok po tamtych wydarzeniach. - I jak ruszyć tą ręką, jeżeli masz uczucie, że ktoś przyczepił do niej głaz?

W szpitalu spędził 60 dni. W tym czasie trzy razy stanęło mu serce i, jak to się mówi, "w ogóle nie rokował". Do dziś nie wrócił do pełnego zdrowia.

Antybiotyk

Żona Krzysztofa - Anna - o zakażeniu męża, chociaż minął już rok, mówi, jakby wydarzyło się to wczoraj. Pamięta, że w czwartek był 5 marca i że mąż wtedy po raz pierwszy pojechał do szpitala. Czuł się źle już od poniedziałku.

Mieszkają we wsi pod Lublinem. Ich rodzinna przychodnia jest w Bełżycach.

- Mąż od początku tygodnia był niewyraźny. W czwartek, około godziny 16, zadzwoniłam do przychodni. Zapytałam, czy jest nasz lekarz rodzinny. Usłyszałam: niech mąż przyjedzie - mówi.

Lekarz postawił diagnozę: zapalenie gardła. Przepisał antybiotyk, dał zwolnienie. Testu nie zrobił. Krzysztof nawet się ucieszył. - Wreszcie dobrze się doleczę - powiedział już w domu. O koronawirusie nawet nie pomyślał.

W piątek czuł się już tylko gorzej.

Anna: - Robił się coraz słabszy. Nic nie jadł, mocno kasłał. W niedzielę zrobiłam mu wodę z solą, żeby nogi wymoczył. Całą noc czuwałam. Teraz, jak z perspektywy czasu patrzymy na to, to widzimy, że Krzysztof chorował inaczej niż zawsze. Był słaby. Jak schodził rano z sypialni na dół do salonu, to musiał po drodze na półpiętrze przerwę zrobić, potrafił dwadzieścia minut iść. Jak w kuchni na stole leżały leki, to patrzył na nie bezradnie. Nie wiedzieliśmy, czy te leki weźmie. W sobotę poprosił mnie, żebym kupiła mu czekoladki, chciał zanieść siostrze i mamie na Dzień Kobiet. Ale w niedzielę nie był już w stanie.

Podejrzewali sepsę.

Wojewoda lubelski Lech Sprawka: zakażony pacjent to mężczyzna w sile wieku
Źródło: TVN24

W poniedziałek, 9 marca, Krzysztof czuł się fatalnie.

Anna: - Warga zaczęła mu opadać. Byłam pewna: to udar. Zadzwoniłam na 112. Dyspozytorka poprosiła, abym podała jej do słuchawki męża. Stwierdziła: jest kontaktowy.

Krzysztof: - Ktoś w słuchawce prosi do telefonu pacjenta, nie zdając sobie sprawy z tego, że on nie jest już świadomy tego, co się dzieje. Kompletnie nie pamiętam tej rozmowy, podobno powiedziałem, że nic mi nie jest.

Anna: - W końcu zabrałam słuchawkę, powiedziałam: "niech pani nie słucha męża, on jest nieprzytomny". Zaproponowała, żebyśmy zadzwonili na świąteczną opiekę, może ktoś nas przyjmie.

Kiedy Anna z córką przywiozły Krzysztofa do szpitala w Bełżycach, miał saturację 52. Od razu dostał tlen. Do Lublina nie chciały jechać, bały się, że nie zdążą.

- Pamiętam, jak w domu zakładałem skarpetki, później film się urwał. Nie pamiętam, jak dojechałem do szpitala, co się tam działo, a podobno rozmawiałem z lekarzem. Totalny odlot. Niesamowite - opowiada Krzysztof.

We wtorek 10 marca 2020 roku wojewoda lubelski Lech Sprawka zorganizował konferencję prasową. Przyznał: na Lubelszczyźnie mamy pierwszy przypadek zakażenia koronawirusem. Pacjent przebywa w szpitalu w Bełżycach, jest w stanie ciężkim.

Tego dnia rodzina Krzysztofa dowiedziała się o jego zakażeniu. Z internetu.

Anna: - Dowiedzieliśmy się we wtorek, z Facebooka, że mąż ma wirusa. Nikt do nas nie zadzwonił. Nikt nam nie powiedział.

Plotki

Anna wiedziała, że mąż w szpitalu w Bełżycach miał zrobiony test na koronawirusa. Ale pomyślała: COVID? Skąd!

Do tej pory nie wie też, gdzie Krzysztof mógł się zakazić.

- Każdy z nas gdzieś chodził. Córka studiuje, wiele osób przyjechało ze świąt z zagranicy. Trudno rozpatrywać, skąd ten wirus - zastanawia się.

Ale ludzie już "wiedzieli". Rodzina Krzysztofa do dziś zastanawia się, skąd wzięły się te rewelacje.

Wojewoda lubelski, wypowiedź z 10 marca 2020 roku: - Prawdopodobnie zaraził się od syna, który był we Włoszech na meczu piłki nożnej. 

Anna: - Owszem, syn był we Włoszech, w lutym. Jest członkiem amatorskiej drużyny piłkarskiej, razem z kolegami pojechali tam na mecz. Mieli lecieć do Barcelony, ale w ostatniej chwili lokalizacja została zmieniona.

Wylecieli 22 lutego. Tego dnia we Włoszech zmarła pierwsza zakażona osoba. Liczba potwierdzonych przypadków była niższa niż 20.

Anna: - W momencie kiedy wylatywali, nikt z nas nie miał pojęcia, że we Włoszech szaleje koronawirus. Przypadków było około 20, dziś mamy 22 tysiące. Mecz w ogóle się nie odbył. Później, kiedy okazało się, że mąż jest zakażony, syna przewieziono do izolatki. Ani on, ani jego koledzy nie byli zakażeni. Ale artykuły "syn zaraził ojca" do ludzi przemawiały.

Ludzie dalej mówili. - Nawet kiedy syn był jeszcze w szpitalu, dostałam telefon z sanepidu, czy to prawda, że mimo że wiedział już o zakażeniu ojca, prowadził trening piłki nożnej. Dla mnie było to niepojęte, nie wiem, skąd ludzie brali te historie - mówi Anna.

- A skąd wojewoda miał takie informacje? - pytamy Krzysztofa i Annę.

- Nie wiemy. Z nami nikt się nie kontaktował - odpowiadają.

Początek pandemii we Włoszech. Relacja dziennikarki TVN24 Justyny Siekluckiej
Źródło: TVN24

Respirator

Krzysztof nieprzytomny, pod respiratorem, przez trzy dni leżał w szpitalu w Bełżycach. Lekarze chcieli przewieźć go do Lublina, ale jego stan na to nie pozwalał.

Nagranie z pierwszej próby przewiezienia mężczyzny umieściła na swojej stronie na Facebooku TV Bełżyce. Widać na nim, jak ratownicy ubrani w kombinezony ochronne wyciągają pacjenta na noszach z karetki i przenoszą go do wnętrza budynku.

Film opatrzony był opisem: "Niestety nie udało się przetransportować pacjenta z koronawirusem z Bełżyc na oddział zakaźny do Lublina".

Agnieszka Strzępka, rzeczniczka wojewody lubelskiego, wysłała do mediów komunikat, w którym przyznała, że podjęto próbę przewiezienia pacjenta z Bełżyc do Samodzielnego Publicznego Szpitala Klinicznego nr 1 w Lublinie przy ul. Staszica.

"Jednak z przyczyn związanych ze stanem zdrowia pacjenta nie została ona zrealizowana. Kolejne działania będą podejmowane przez szpital zgodnie z rekomendacją lekarza prowadzącego" - napisała rzeczniczka.

Udało się po trzech dniach. 54-latek został przetransportowany do szpitala w Lublinie. Ale wciąż utrzymywany był w śpiączce farmakologicznej. Wciąż korzystał z respiratora.

Wiara

Nikt z rodziny Krzysztofa nie miał objawów koronawirusa. Ani żona, ani trójka dzieci. Ale - jak rok po chorobie opowiada nam Krzysztof - rodzina wszystkim znajomym "załatwiła kwarantannę".

Anna: - Z córką obdzwoniłyśmy wszystkie osoby, które w ciągu ostatnich dwóch tygodni mogły mieć kontakt z Krzysztofem. Ludzie się badali, ale nikt nie miał wirusa. Ani nikt z mojego otoczenia, moje serdeczne koleżanki, dzieci, bliscy znajomi. Nikt.

Codziennie dzwonili do szpitala na Staszica, gdzie Krzysztof - wciąż utrzymywany w śpiączce farmakologicznej - leżał pod respiratorem.

Anna: - Lekarze mówili mi prawdę, choć czasem informacje ścinały mnie z nóg. Ale doceniam tę prawdę. To, że nie dawali mi złudnych nadziei. Raz, kiedy najbardziej to przeżyłam, pan doktor zapytał mnie, czy ja nie oglądam statystyk. Przypomniał, że tylko jeden na pięćdziesięciu pacjentów wychodzi spod respiratora.

Córka odpowiedziała: - I właśnie to będzie tata.

- Były takie momenty, kiedy brakowało mi wiary, że mąż wyjdzie z tego, ale były takie, że bardzo w to wierzyłam. Bóg, modlitwa, wiara - to pomogło mi jakoś to przetrwać - mówi Anna.

Oboje z mężem przyznają, że rokowania były złe.

Krzysztof: - Chyba już chcieli spisać mnie na straty.

Totalna zagłada

Krzysztof został wybudzony ze śpiączki farmakologicznej dopiero po kilku tygodniach. Co wydarzyło się od czasu, kiedy siedział na kanapie i zakładał skarpetki? Tego 54-latek nie pamięta. Pamięta tylko sny: realistyczne, wszystkie związane z cierpieniem.

Krzysztof: - Długo zastanawiałem się, czy to przypadkiem nie jawa. Wybudzenie pamiętam doskonale. Głosu lekarza nie zapomnę do końca życia. Mówił: "panie Kowalski, słyszy mnie pan? Jeżeli tak, to proszę ruszyć ręką".

Nie potrafił. Po kilku tygodniach śpiączki ręka była całkowicie bezwładna. Nie mógł też mówić.

- Totalna zagłada. Jakbym jeszcze tydzień był w śpiączce, tobym nie chodził, nie ruszał rękami. Opanowane byłoby wszystko.

O tym, że jest zakażony koronawirusem, dowiedział się dopiero po kilku dniach od wybudzenia, a kilka tygodni po potwierdzeniu u niego COVID-19, kiedy znów przyszedł lekarz. Do Krzysztofa zwrócił się: "celebryta". I dodał: - Ty jeszcze nic nie wiesz? Jesteś pierwszym zakażonym na Lubelszczyźnie.

Tydzień po wybudzeniu jego stan się nie poprawiał.

Anna: - Ordynator dawał nam do zrozumienia, że rzadko w takich przypadkach pacjent wraca do zdrowia.

Krzysztof: - Od momentu wybudzenia do Świąt Wielkanocnych nie wiem, co się działo. Byłem na odlocie, dziura. Zapytać nie można, napisać nie można, można tylko oczami poprzewracać.

"Łezki poleciały"

Ale nagle zaczęło się polepszać.

Co się stało? Na to pytanie Krzysztof nie potrafi mi odpowiedzieć.

- Wszyscy się zastanawiali. Nawet od profesora usłyszałem, kiedy już wychodziłem ze szpitala: "nie wiem, co się stało tak naprawdę". Organizm zaczął pracować sam. Odpowiedziałem: "pewnie was podsłuchałem" - opowiada.

Anna: - Mąż dowiedział się od którejś z salowych, że jedna z pań pielęgniarek to mu życie uratowała. Do dziś nie wiemy, o co chodzi. Trzy razy zatrzymało mu się serce.

Ale to, że przyszła poprawa, nie znaczyło, że Krzysztof zaczął mówić czy się ruszać. Zaczął kontaktować, a to było już coś.

Anna: - Pewnego dnia zadzwonił do mnie ordynator. Powiedział, że mąż jest gotów, żeby porozmawiać przez kamerkę. Wciąż miał jednak rurkę w gardle. Lekarz zaproponował nam, że najpierw wyśle zdjęcie Krzysztofa, żebyśmy oswoili się z widokiem. Zdjęcie było straszne. Ordynator powiedział: "jak będą państwo gotowi, proszę zadzwonić na ten numer".

Anna: - My wtedy mówiliśmy, bo mąż, wiadomo, nie był w stanie. Za trzy dni widać było, że reaguje, próbował się do nas uśmiechnąć, już jakieś łezki poleciały.

W Wielki Czwartek Anna usłyszała: stan pani męża był najcięższym ze wszystkich pacjentów w Polsce. Ale dzień wcześniej mogła mu przekazać do szpitala telefon komórkowy.

Krzysztof: - Mogli już pisać SMS-y. Bo rozmowa z rurką...? Nawet mowy nie ma. 60 dni spędziłem na plecach, na leżąco.

Po trzech dniach Krzysztofa przetransportowano do szpitala w Lublinie
Po trzech dniach Krzysztofa przetransportowano do szpitala w Lublinie
Źródło: Shutterstock

Byli przygotowani

Rodzina była już przygotowana, że Krzysztof może nie wrócić do pełnej sprawności. Jego ręka wciąż była bezwładna. Nie wiedzieli, czy będzie chodził.

Anna: - Analizowaliśmy z dziećmi, jak dostosować łazienkę, mieszkanie. Przestałam wierzyć, że ręka wyzdrowieje. Koleżanka mówiła: musisz mieć koncentrator tlenu, bo on nie przejdzie schodami na górę.

Krzysztof: - To naprawdę kiepsko wyglądało. Nie chodziłem, nie podnosiłem się, nie było kontaktu. Czułem się totalnie jak wrak człowieka. Fizycznie to była tragedia.

Wiara wróciła po kilkunastu dniach od wybudzenia. Zadzwonili ze szpitala. Powiedzieli, że Krzysztof zablokował telefon, potrzebuje kodu PUK. Doskonale pamiętał, gdzie ten kod jest.

- Myślałam, że może nie będzie nic pamiętał. Wtedy zrozumiałam: musi być dobrze - opowiada Anna.

Dobrze

Schudł 30 kilogramów. Po dwóch miesiącach został przetransportowany do innego szpitala. Tam miał być rehabilitowany. Mógł już mówić.

Anna zawiozła mu kilka rzeczy. Zobaczyła go w karetce, pierwszy raz od kilkudziesięciu dni. Powiedziała do pielęgniarek: "Boże, jak on tragicznie wygląda".

A one odpowiedziały: - Teraz to już dobrze.

Do kolejnego szpitala trafił już jako ozdrowieniec. Ale ludzie przyjęli go w kombinezonach, nie zbliżali się do niego.

- Dopiero po zrobieniu testu zaczęli traktować mnie normalnie - relacjonuje.

- Niedowierzali, że szybko wrócę do zdrowia - dodaje.

Trzy dni później zobaczyli Kowalskiego na korytarzu z balkonikiem.

Krzysztof: - To cud, że się udało.

dla Igora Głuchołazy
Rehabilitacja dla pacjentów, którzy przeszli COVID-19
Źródło: TVN24 Wrocław

W domu

Po 60 dniach mógł wrócić do domu.

- Po powrocie ze szpitala mąż mówił, że pamięta, jak siedział na fotelu i po niego przyjechali. A po niego nikt nie przyjechał, my z córką go zawiozłyśmy do szpitala. Początkowo przejście ulicą, która ma 150 metrów, było wielkim wysiłkiem. Wychodziliśmy do ogródka, siedzieliśmy na ławce. Na początku posiedzieć godzinę na dworze, samo dotlenienie już go wykańczało. Nawet jak ktoś przyszedł w odwiedziny, to mąż za chwilę szedł spać, nie miał siły siedzieć - opisuje Anna.

Dom zamienił się w salę do rehabilitacji. Wszędzie stały jakieś sprzęty. Codziennie przyjeżdżali na zajęcia, bo "ręka ciągle wisiała".

Krzysztof: - To był całkowity niedowład. Skóra i kości. Zero mięśnia. Nic. Katastrofa.

Później zaczął jeździć na rehabilitację do szpitali.

- Codziennie jeżdżę na rehabilitację, spotykam tam różnych ludzi, ciągle nowych. Każdy o mnie słyszał, każdy zna moją historię. Pacjenci, pielęgniarki, lekarze. Wielu wciąż mówi: syn pana zaraził.

Kiedyś Krzysztof wyszedł z żoną na spacer z psem. Spotkali młodą dziewczynę, znajomą. Powiedziała: - Jak dobrze, że ja pana widzę.

- A co, znowu jakieś plotki? - rzucił Krzysztof.

- Tak, były już takie historie, że pan nie żyje - odpowiedziała.

"Wspaniały smak wody"

Krzysztofa odwiedzieliśmy rok po chorobie.

- Jak pan się czuję? - pytamy.

- Rewelacyjnie - odpowiada.

Ciągle masuje prawą dłoń.

- A w tamtym roku?

- W tamtym roku było trochę gorzej. Minął prawie rok, dużo ćwiczymy. Bardzo powoli, ale idę do przodu. Poprawia się tylko dzięki ćwiczeniom, cztery-pięć godzin dziennie.

Anna: - Człowiek, który dotknie śmierci, zaczyna się zachowywać całkiem inaczej. Krzysztof z człowieka aktywnego, będącego ciągle w ruchu, musiał się zatrzymać. Każdy ocenia, a przecież nikt nie wybrał sobie choroby.

Od dwóch do trzech godzin dziennie spędza w szpitalu. Później ćwiczy w domu. Łącznie pięć godzin. Wolne daje sobie tylko w niedzielę.

Krzysztof: - Dużo ćwiczę w domu, sprzęt ktoś pożyczy, ktoś coś podpowie. Ja już powoli wracam do zdrowia, ale inni za późno idą do szpitala. Nie dopuszczają do siebie, że mają wirusa. Uważają, że to grypa. A u mnie? W ciągu dwóch godzin już było po mnie. Trzy czwarte płuc zajęte.

- Co pana najbardziej ucieszyło po powrocie do zdrowia?

- Nie zdaje sobie pani sprawy, jaki woda ma smak. Wspaniały.

Anna: - Koronawirus to nie są żarty. Jak patrzyłam na to, co się dzieje z mężem, to wiedziałam, że jak tylko będzie szczepionka, to chcę się zaszczepić, chcę się czuć bezpieczniej.

Krzysztof: - Kilka dni temu spotkałem na ulicy znajomego, zapytał mnie, czy ten wirus jest prawdziwy, czy przypadkiem nie jest tak, że to państwo szwindel kręci, żeby nas trzymać w ryzach. Do tej pory odbywam podobne rozmowy. Trudno mi zrozumieć, dlaczego oni tak uważają. Niektórzy zmieniają zdanie, ale tylko wtedy, kiedy zakazi się ktoś z ich rodziny.

Imiona i nazwiska głównych bohaterów zostały zmienione.

Czytaj także: