We wsi jest górka. Na górce stoi krzyż, czyli tak zwana Bożamęka. Kaszubi stawiali je niegdyś, żeby złe moce nie miały wstępu tam, gdzie żyją ludzie. Jezusy chroniły przed urokami, dzieląc świat na dwie części. Jedną przyjazną, bo poświęconą i drugą, gdzie pùrtk, Smãntk, bùszk czy inny kòpëtnik, hasają swobodnie po miedzach.
Tu zajeżdżam, parkuję, czekam. Podjeżdża auto, starszy człowiek w środku rozpoznaje mnie, kiwa, mam jechać za nim.
Jadę więc, nie wiedząc, co z tego wszystkiego może wyniknąć. Nie mam róży, czymkolwiek ona jest, ale ostatnio pojawiły się u mnie problemy z bezsennością. Może kobiety będą w stanie mi pomóc.
Gadôjce proszã pò kaszëbskù
Nie ma drewnianej chatki, ziół suszących się nad kominkiem, czarnego kota, zasuszonej żmii, półek zastawionych słoikami z podejrzanymi substancjami. Jest za to pralka, która właśnie zaczyna wirować, czajnik elektryczny, stół, a na nim pierniki toruńskie i kupione w sklepie ciasto, i cała masa tematów do omówienia. Oczywiście po kaszubsku.
Panie są dwie, jedna – Maria, ma chyba ze sto lat, druga – Gabriela, nieco młodsza. Nie zgadzają się na ujawnienie nazwisk, nagrywanie kamerą czy robienie zdjęć. Wkrótce dowiem się dlaczego.
Tymczasem muszą się ze sobą nagadać. Kiedy siedzimy przy stole, drzwi się nie zamykają. Ciągle ktoś wpada na kawę, bo akurat przejeżdżał, przechodził, był w pobliżu. Mężczyźni o dłoniach chropawych, mocnych jak imadła, noszą wąsy i mniej się odzywają, kobiety zaś mają na głowie całe swoje światy: gospodarstwa, kury, gęsi, chorych dziadków i dzieci na zdalnym nauczaniu.
Gospodyni, pani Gabriela zachęca, żeby częstować się wypiekami. Zaczyna brakować miejsca przy kuchennym stole. Raczej milczę, wsłuchując się w melodię języka. Przez drzwi w salonie dostrzegam niewielkie popiersie Jana Pawła II nad telewizorem.
Jako tako rozumiem kaszubski literacki, ale ten tutaj jest nieco inny, bardziej gulgoczący. Na sam początek na warsztat idą sprawy najważniejsze: kto już umarł i czy na wirusa, kto jeszcze nie umarł, ale jest już bardzo stary, kto miał jaki wypadek i jak długo był w szpitalu. Czasem robi się smutno. Ale tylko na chwilę. Bo jeden pan – krewny jakiś albo sąsiad, trudno to stwierdzić, gruby jest jak beka, i choć odstawił piwo, kawę i nie tabaczy, to ciągle je za czterech i wszyscy mówią, żeby się ograniczył, a on się obrusza i pyta, co komu przeszkadza, że on tyle je. Śmiech. Śmieję się i ja.
Że jakaś stodoła stoi w połowie na jednej działce, w połowie na drugiej i nie wiadomo, co z tym zrobić, takie podziały geodezyjne to jeszcze od Niemca zostały. Że maseczki chronią przed wirusem albo nie chronią, zdania podzielone. Że emerytura… coś tam o jakiejś pani, która ponoć siedzi w domu, nie wychodzi, czeka na listonosza, a potem mówi, że i tak mąż jej odbiera… Czy coś w tym rodzaju. Tego nie rozumiem, ale śmieję się ze wszystkimi, bo jak tu się nie śmiać. O tym, że jednego razu jedna pani poszła w Kartuzach do sklepu ogrodniczego, gdzie była tabliczka "gôdómë pò kaszëbskù" i poprosiła o łopian, to jej powiedzieli, że łopianu nie ma. Wróciła do auta i jej syn poszedł i zapytał o "lepińc". "Lepińc" był. "Lepińc" - według zgromadzonych w kuchni - to po kaszubsku łopian, choć w literackim kaszubskim łopian to łopienié albo kòbierzé. I jeszcze, że drewno do budowy przydrożnego krzyża musi być dębowe i sezonowane, żeby krzyż się nie powykrzywiał. Taka budowa krzyża przydrożnego to je wôżna sprawa.
- A pan mówi po naszemu? – pyta mnie po polsku pani Maria, to ta staruszka.
- Nie, ale… Gadôjce proszã pò kaszëbskù bò jô chcą sã ùczëc – odpowiadam.
- To dobrze. Taki dziennikarz to się musi dużo uczyć.
Czuję na sobie spojrzenia. Tych kilka słów, wypowiedzianych przez gościa "nie stąd", sprawiło tym ludziom dużą satysfakcję.
Po godzinie przy stole się przerzedza. Zostają tylko wtajemniczeni w powód przybycia dziennikarza. Trzeba było swoje odczekać. Teraz można przejść do rzeczy.
Czego brzydzi się róża?
Na początek uwaga ogólna.
- Jak chto wierzi w Bòga, tedë jo, a jak nie wierzi to nié, bò tej to òbłuda je. Chto w nie wierzi w Bòga, to mù nick nie pòmòże. Bò to je normalnô mòdlëtwa.
No i jeszcze, celem uporządkowania wiedzy, na wstępie słucham krótkiego wykładu: czym jest róża. To choroba, która może być nawet śmiertelna. Od niej gnije ciało. Jest jej dziewięć gatunków. I wiele sposobów zażegnywania. Ale są też zauroczenie i zadziwowanie. To dwie odrębne przypadłości, które mają dwie różne przyczyny i inaczej się je zażegnuje.
Ale po kolei. Omawianie sprawy zaczynamy od róży. Język, w jakim teraz rozmawiamy to polski, choć z wieloma kaszubizmami.
- Zaraz po wojnie był tyfus i jedna taka Walera miała wziąte w Gdańsku do szpitala, bo różę miała. Teraz to są różne sale, ale wtedy wszyscy byli na jednej, czy to była gruźlica, czy co… I jedna młoda kobieta przyjechała z wypadku. I popatrzyła na Walerę i się pyta: "pani tu już długo jest?". Walera mówi, że trzy tygodnie. A ta kobieta pyta: "a co mi pani da, jak zrobię, żeby jutro było pani lepiej?". A ona mówi: "ja bym dała to, co ja mam najważniejsze, bo ja mam trójkę dzieci, a jedno całkiem małe". I ona jej powiedziała: " jak się pani pójdzie załatwić, to ten papier od wytarcia niech pani mi przyniesie". Walera poszła, papier przyniosła i ona coś zrobiła z tym papierem (pani Gabriela pokazuje gest jakby przecierania), i ona powiedziała do Walery: "żeby pani wiedziała, że każda róża gówna się brzydzi". Następnego dnia przyszedł obchód i lekarze patrzą na nią i widzą, że jest jej już lepiej. Mówią: "niech pani nam zdradzi tajemnicę, co pani zrobiła, że pani jest lepiej, bo my się tak starali i nic, a tu nagle…". Ale nie zdradziła, nic im nie powiedziała. Bo co niby miałaby im powiedzieć? Że się róża gówna brzydzi?
Pani Gabriela nie wspomina, co zażyczyła sobie tamta kobieta za pomoc, a ja nie dopytuję, choć być może, z dziennikarskiego obowiązku, powinienem.
Od opowieści o brudnym papierze toaletowym się zaczęło, potem wysłuchuję kolejnych historii, jak lekarze byli bezradni i jak kolejne osoby zostały wyleczone. Czasem wystarczyło jedno zażegnywanie, a innym razem aż dziewięć. Jak wtedy, gdy u jednego kierowcy tirów noga wyglądała jak golonka na talerzu, tak mięso odchodziło, kość było widać i śmierdziało padliną. Ten człowiek dzisiaj normalnie chodzi. Ale trzeba było dziewięć razy zażegnywać. Zwykle robi się to dziewięć razy.
Bakteria czy przelęknięcie
Róża to - jak czytam w internecie - choroba mająca swoją wdzięczną łacińską nazwę erysipelas. Wywołują ją bakterie – głównie paciorkowce, które atakują głębsze warstwy skóry, skórę właściwą i tkankę podskórną. Objawia się odczynem zapalnym skóry i wysoką gorączką, zdarza się, że na ciele chorego, oprócz czerwonych plam, pojawiają się obrzęki, pęcherze, objawy krwotoczne, a nawet dochodzi do powstawania martwic i zgorzeli. Szybko postępuje i nieleczona bywa groźna, może powodować liczne powikłania, włącznie z zagrażającą życiu sepsą. Często mylona jest z różyczką, jednak ta druga jest wywoływana przez wirusa i stanowi zupełnie inną chorobę.
Największa zachorowalność na różę przypada na czasy średniowiecza, ale jeszcze na początku XX wieku problem przybierał rozmiary epidemii. Wprowadzenie do leczenia antybiotyków spowodowało zmniejszenie liczby zakażeń. W Polsce w 2017 roku odnotowano 5199 zachorowań na różę.
Gabriela i Maria o żadnych bakteriach nie wspominają. Twierdzą, że róży można się nabawić przez przestraszenie. Na przykład jedna taka pani szła z mężem po ulicy i on nagle dostał zawału. Kobieta tak się przestraszyła, że wieczorem dostała gorączki, osłabła i musiała po ratunek jechać do Gabrieli. Inny przypadek – jeden mężczyzna szedł w nocy przez pole i wystraszył się zająca. Tak się wystraszył, że także musiała mu Gabriela zażegnywać różę. Czasem ktoś na przykład chwyci za ramię znienacka, wystraszy kogoś dla żartu, to w tym miejscu dotknięcia róża się pojawia, normalnie ślad zostaje. - Bo róża to choroba duszy jest, nie ciała – stwierdza Gabriela, a Maria kiwa głową na znak, że potwierdza.
Ksiądz Bernard Sychta w swoim monumentalnym, siedmiotomowym dziele "Słownik gwar kaszubskich na tle kultury ludowej", które było wydawane w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku (materiały etnograficzne Sychta zbierał od lat trzydziestych) zanotował podobne relacje, że wszystkie rodzaje róży powstają z nagłego przelęknięcia, szczególnie jeśli ten przestrach zdarzył się w pobliżu ognia i jeśli na ciele istnieją jakiekolwiek rany. Dlatego - chcąc uchronić się przed różą - każdy, ilekroć się zlęknie, powinien natychmiast trzy razy splunąć na ziemię. Bo różę wywołuje demon, którego także należy wystraszyć lub obrzydzić mu miejsce pobytu.
- Róży jest dziewięć gatunków – mówi mi pani Gabriela, to samo zapisał Bernard Sychta. W Jastarni - pisał słynny na Kaszubach ksiądz etnograf - znają takie oto rodzaje róży: czôrnô, gromistô, łososowô, mòdrô, ògnistô, pãcherzowatô, prãgowatô, rózgòwatô, różewô.
Inny badacz kultury kaszubskiej, Józef Łęgowski, posługujący się pseudonimem Dr Nadmorski, pisał w 1892 roku: "Bardzo upartą chorobą jest, jak wiadomo róża, to też na Kaszubach twierdzą, że żaden lekarz jej nie usunie, chyba zażegnanie, które w ten sposób się odbywa. Na część ciała różą zarażoną chuchnie się raz jeden i mówi: "Róża została nam od Pana Boga na ten świat jako królowa zesłana, nad którą się niby koronujący płaszcz, obłoki z milionami gwiazd unoszą. Różo (robi się znak krzyża św.), różo (robi się znak krzyża św.) ustępuj! Ustępuj na martwe członki i nie zarażaj żyjących, przede wszystkiem tego tu człowieka odtąd aż na wieki wieków (robi się trzy razy znak krzyża św.).”
Bernard Sychta przywołuje inną formułę zaklęcia (w języku kaszubskim, tu podaję po polsku): "Przed Bożym Narodzeniem rosły góry i kamienie, po Bożym Narodzeniu przestały rosnąć. Tak twój ból niech dzisiaj przestanie”. Powtarza się to trzy razy, a przy ostatnich słowach zażegnôcz zatacza dłonią krąg wokół rany i trzykrotnie na nią dmucha.
Fałszywi duchowie
- Pani Gabrielo, a w jaki sposób pani zażegnuje różę?
Smartfony wyłączyliśmy, pralka przestała wirować, z oddali dobiega odgłos przetaczających się przez jezdnię tirów. Na stole leży cyfrowy dyktafon – włączony oraz wyłączona kamera, jak również aparat fotograficzny. Przez drzwi do salonu, znad całkiem dużego telewizora z płaskim ekranem wciąż spogląda niezmiennie uśmiechnięty Jan Paweł II. Na ścianie wisi kalendarz, wydawnictwo katolickie, z fotografii machają przyjaźnie ojcowie misjonarze. Data: 14 grudnia 2020 roku.
Pani Gabriela nie będzie teraz zażegnywać róży z dwóch powodów. Po pierwsze – bo nie ma takiej potrzeby, nie będzie "sztucznie" tego robić. Po drugie zaś – różę zażegnuje się tylko przed wschodem słońca lub po zmroku. A teraz jest południe. Więc nie będzie zażegnywać, ale może przywołać słowa modlitwy, którą zawsze stosuje.
Robi się cicho, jesteśmy skupieni, pani Gabriela, zwykle głośna i temperamentna, teraz mówi cicho i powoli, jakby zdradzała tajemnice, wszak ze słowami zawsze trzeba uważać.
- Dwaj fałszywi duchowie macie przywołane. Ale trzej dobrzy zawołają ciebie znowu, żebyś ty nigdy więcej chory nie był.
Pauza.
- I się robi w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, Amen.
Pani Gabriela się żegna.
- I to się mówi trzy razy i potem się trzy razy mówi Zdrowaś Mario, można tylko raz, ale ja robię trzy razy, to nie zaszkodzi, a może szybciej pomoże. I po tych trzech Zdrowaś Mario dmucha się trzy razy.
Pani Gabriela delikatnie dmucha przed siebie.
- A potem robi się tak, w tą stronę trzy razy się ściąga.
Wykonuje teraz dłonią trzy okręgi przed sobą, w poziomie, jakby mieszała łyżką w szerokiej misce.
- A trzeba pamiętać, żeby to zrobić w tą stronę, żeby ściągnąć o tam, za siebie, bo w przeciwną mogłabym ściągnąć na pana.
Kręci ręką zgodnie ze wskazówkami zegara.
"Ia niewinnam. Chcecie mnie pławić y to możecie"
- Ale oprócz róży jest zauroczenie i zadziwowanie – kontynuuje pani Gabriela. Twierdzi, że ze swoją bezsennością mogę być zauroczony albo zadziwowany. Albo jedno i drugie, tego też nie można wykluczyć.
- A skąd to się mogło u mnie wziąć?
- Zauroczony może pan być, bo ktoś rzucił na pana urok.
Ksiądz Bernard Sychta definiuje "urok" jako "szkodliwą siłę magiczną jaką posiadają pewni ludzie w słowie lub spojrzeniu".
- A kto to mógł być?
- Każdy. Uroki można rzucać chcący lub niechcący.
I każdy mógł niegdyś zostać za rzucanie uroków surowo ukarany. Specjalizowały się w tym czarownice zwane (według Łęgowskiego – 1892) w okolicach Pucka "babami" albo "idzami", a w "Kartuzkiem" - w odniesieniu do czarujących mężczyzn - "guslerzami".
1 sierpnia 1695 roku we wsi Staniszewo, odległej kilkanaście kilometrów od Kartuz, zebrał się tłum. Wszyscy z niecierpliwością czekali na ogłoszenie wyroku. Od dwóch dni przesłuchiwano niejaką Katarzynę Mrówczynę, pasterkę, posądzoną o konszachty z diabłem. I choć jeszcze oficjalnie wyroku nie ogłoszono, gorliwi mieszkańcy ułożyli stos, który teraz czekał opodal wsi, gotowy do podpalenia.
Dwa dni wcześniej, zanim pasterkę zabrano na "przesłuchanie", oskarżający Mrówczynę o czary staniszewski sołtys przywołał sześciu świadków. Wojtek Złoch ze Staniszewa zeznał, że Katarzyna przyszła po jałmużnę. Rzekł do niej: "was diabli noszą tak często". W krótkim czasie pięć krów mu zaniemogło, a wół złamał nogę. Tomasz Browarczyk z Głusina opowiadał, że kobieta - którą nazywa Planetarką - powiedziała mu, iż Katarzyna Mrówczyna "ma mieć pięć diabłów albo czartów przy sobie". Młynarz z Mirachowskiego Młyna, Krystian Stach, także przywołał wizytę oskarżonej żebraczki. Żona młynarza dała jałmużnę, obawiając się "napotym iaki szkody". Jednak po trzech dniach krowa młynarce zaniemogła. Oskarżona zaprzeczała kilkakrotnie. "Ia niewinnam. Chcecie mnie pławić y to możecie, Czyncie zemną co chcecie” – zapisano jej słowa. Mówiła także, że ludzie "ze złości przeciwko niey udawaią, iż jest czarownica". W aktach procesowych zanotowano, że kobieta nie miała męża, ale miał nieślubne dzieci. Włóczyła się po okolicy, od wsi do wsi.
Proces Mrówczyny w Staniszewie nie był w tym czasie wydarzeniem szczególnie wyjątkowym. Rok wcześniej dwie czarownice z pobliskiego Prokowa – wsi należącej do kartuzów, na mocy wyroku przełożonych klasztornych zostały ścięte i następnie spalone, a po tygodniu został stracony niejaki Stępka z tej samej wsi, również oskarżony o rzucanie czarów. Z akt procesowych Mrówczyny dowiadujemy się o kolejnych procesach. Katarzynę obciążają zeznania innych, wcześniej "przesłuchiwanych" czarownic. Dwie kobiety sądzono sześć lat wcześniej w Niepoczołowicach, kolejną w Pobłociu. To wszystko są wsie oddalone od siebie o kilka, kilkanaście kilometrów. Wychodzi na to, że na przełomie XVII i XVIII wieku, co jakiś czas, w którejś z wsi wokół Kartuz płonął jakiś stos.
Wracając zaś do Mrówczyny, w końcu po dwóch dniach tortur wyznała, że spalona w Niepoczołowicach czarownica nazywana Szelką dała jej zgrzebło do przędzenia, w którym była drzazga. Katarzyna zeznała, że mogła przez owo "drewienko" od tej czarownicy "czego dostacz, ale nie wie o tym". Te zeznania znalazły potwierdzenie. Komisyjnie stwierdzono obecność dwóch diabłów – jednego miała w grzebieniu, drugi schował się pod pachą. Przesłuchujący widzieli, jak owe diabły uchodzą z ciała kobiety. Zapisano ich imiona: Michał i Marcin. Pasterka przyznała, że z Marcinem "w łóżku legała". I tak oto, za te wszystkie zbrodnie, została skazana na śmierć i spalona na stosie.
Złe oko i nogi fryzjerki
- Jak to się dzieje, że ktoś rzuca na kogoś urok?
Odpowiada pani Gabriela:
- Najczęściej dzieje się to niechcący. Po prostu ktoś ma złe oko, sam o tym nie wie, a nawet jak wie, to nad tym nie panuje. Ale zdarza się też, że urok ktoś rzuci z zawiści. Jak to zrobi? Powie, przeklnie, słowo ma moc, szczególnie wypowiedziane nad wodą, bo woda przenosi zaklęcia.
Teraz następuje kolejna opowieść – jako swoiste exemplum albo case study, jak kto woli. Bohaterem jest Stachu.
- Jeden taki przyszedł, przyniósł je w kartonie na ławie, położył tu w tej kuchni, mówi: macie kaczki. Wtedy Stachu podszedł, zajrzał do kartonu, spojrzał… Jeszcze Stachu nie był odjechany (zanim wyjechał, wyszedł z domu – przyp. aut.), pięć było zdechłych. Tylko popatrzył. On nie wiedział, że to robi. Złe oko miał. Stacha potem nikt do chlewa ani do stajni już nie wpuścił we wsi.
Wtedy Gabriela powiedziała mu, co ma robić, żeby nie szkodzić. Trzeba trzy palce prawej dłoni - kciuk, wskazujący i serdeczny - włożyć za pasek przy prawym boku. Wtedy złe oko nie działa. Stachu potem tak robił i już nic złego się nie działo.
Przypadek Stacha to był urok. Zadziwowanie to inna rzecz.
- Lucyny ojciec raz przyjechał wcześnie, już słyszał, że doją krowy, że dojarka chodzi, poszedł prosto do chlewa, a były kupione dopiero co prosiaki, takie inne, jeden miał plamki brązowe, inny miał plamki czarne. I on wszedł do tego chlewa. Po chwili pięć świniaków było zdechłych. Ale on nie miał złego oka. Wcześniej normalnie chodził po chlewie i nic się nie działo. On zobaczył wtedy te plamy i się zadziwował w tych plamach.
To, jak działa zadziwowanie, Gabriela tłumaczy na jednym przykładzie. W tym przypadku zadziwowanie łączy się z różą – jak się okazuje, może ono być również przyczyną tej choroby.
- Przyszła do mnie jedna pani, fryzjerka z zawodu. Miała różę na twarzy. Właśnie wróciła z Niemiec, tam sobie kupiła spódnicę. Weszły wtedy modne takie krótkie spódniczki. I do jej zakładu przyszła jedna klientka, i tak stała, i mówi: "och, jakie pani ma ładne nogi", a ta fryzjerka była w tej spódniczce. I tak się ta klientka zachwyciła jej nogami. Zadziwowała ją. Nie chciała tego zrobić, ale zrobiła.
Prof. Jerzy Treder w pracy "Frazeologia kaszubska…" pisał o pojęciu "urzek", które objaśnia jako "rodzaj uroku wywoływany szczególnie podziwianiem lub chwaleniem, uchodzący za gorszy od zwyczajnego uroku, ponieważ może go odczynić tylko człowiek obcy". Dalej przywołuje takie pojęcia, jak udzëwowanié i zadzëwowanié – "urok wywołany za pomocą krzëwich czyli zazdrosnych oczu".
Dalej Treder pisze: "Słowo i liczba odgrywają w praktykach magicznych ogromną rolę, zwłaszcza w zamawianiach i zaklęciach (…), a pamiętać trzeba, iż uroki czy czary poza złym spojrzeniem mają też swoją przyczynę w zbytnim chwaleniu, a stąd słowny środek apotropeiczny (ochronny przed złymi mocami – przyp. aut.) przeciw urokowi w postaci powiedzenia kusznij to w rzëc (pocałuj to w tyłek), wypowiadanego głośno lub w myśli, gdy ktoś chwali co przesadnie, zachwyca się czymś (…). Uroczeniu przez zbytnie podziwianie zapobiega się też wypowiedzeniem formuły na psa urok!".
Czterech mężczyznów
Mija kolejna godzina rozmowy. Zastanawiam się nad swoją bezsennością, która ma teraz stać się przedmiotem zainteresowania Gabrieli, zaś ja sam mam poddać się reporterskiemu eksperymentowi. Należy więc, jak to bywa w przypadku eksperymentów, określić warunki wyjściowe.
Czy ktoś obdarował mnie złym spojrzeniem? Tego zapewne nigdy się nie dowiem, ale niczego podejrzanego nie stwierdziłem. Czy ktoś ostatnio chwalił mnie zbytnio? Także sobie nie przypominam, chociaż… To dotyczy zazwyczaj pisanych przeze mnie reportaży. Tak już jest, że ci, którym się nie podobają, siedzą cicho, ale zdarzają się tacy, którzy chwalą na przykład w mediach społecznościowych. Miłe to oczywiście, ale - z tego, co słyszę - może być szkodliwe. O ile zadziwowanie może zadziałać przez internet.
Wielkimi krokami zbliża się moment, w którym mam zostać poddany zabiegom. Mógłbym napisać "magicznym", ale to sformułowanie zapewne nie spodobałoby się pani Gabrieli. Wszak - jak mówi - to jest normalna modlitwa.
Tak czy inaczej, zaraz się zacznie.
Pani Maria, która niewiele odzywała się podczas rozmowy, teraz wstaje i wychodzi. Staruszka idzie z krewną obejrzeć dom, który się buduje w sąsiedztwie. Odnoszę wrażenie, że nie chce uczestniczyć w rytuale.
Gdy Maria znika za drzwiami, Gabriela bez zbędnych ceregieli zaczyna – pochyla lekko do przodu głowę, patrzy w blat stołu. Krótka chwila milczenia.
Poprzednio to było tylko przywołanie formuły, teraz to dzieje się już naprawdę.
- Przyszło czterech uroczonych mężczyznów, Pan Jezus swoimi pięcioma palcami ich przeżegnał w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.
Formułę tę powtarza trzy razy.
- Zdrowaś Mario…
Trzy zdrowaśki. To było na zauroczenie. Trzy okręgi dłonią, trzy dmuchnięcia.
Teraz na zadziwowanie:
- Przyszło trzech zadziwowanych mężczyznów, a Pana Jezus swoimi pięcioma palcami ich przeżegnał w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
Formułę tę powtarza trzy razy. Bez "amen".
- Zdrowaś Mario…
Trzy zdrowaśki. To było na zadziwowanie. Trzy okręgi dłonią, trzy dmuchnięcia.
To już. Dziwnie się czuję. Sam nie wiem dlaczego.
Pani Gabriela mówi, że powinienem jeszcze dwa razy to powtórzyć, jutro i pojutrze. Ale nie muszę przyjeżdżać. Wręcza kartkę z zapisanymi słowami, które trzeba wypowiedzieć. Spokojnie może to zrobić moja żona, córka, ktokolwiek. Byleby było odmówione.
Nam wierzyć nie wolno
Zbieram się, nieco oszołomiony, do wyjścia. Ale jeszcze jedna rzecz mnie zastanawia.
- Pani Gabrielo, a co na to wszystko księża? Czy oni akceptują to, co pani robi?
- Przychodzą do mnie. Było w sumie trzech, jeden z różą, drugi z urokiem, trzeci zadziwowany. Wszystkim pomogłam. Mówią, że im w to wierzyć nie wolno, ale przyszli po pomoc.
Ale jak się okazuje, nie wszyscy są pozytywnie nastawieni do zażegnywania.
Pani Maria – druga z kobiet, które uczestniczyły w rozmowie, głównie milczała, przysłuchiwała się tylko. Czasem okazywała zdenerwowanie, szczególnie gdy zaczęliśmy rozmawiać o zażegnywaniu róży. A potem, gdy rytuał miał się odbyć – wyszła.
Pani Maria na spowiedzi przyznała się jednemu księdzu, że trudni się zażegnywaniem. Co działo się później – trudno stwierdzić. Najpierw dowiedziałem się, że trafiła do egzorcysty, potem, że jednak nie… Nie dopytywałem staruszki o szczegóły, widząc, jak nerwowo reaguje. Tak czy inaczej, ksiądz kazał jej podpisać zobowiązanie, że nigdy więcej tego nie zrobi. Podpisała i od tego czasu trzyma się od tego wszystkiego z daleka.
Dlatego właśnie Gabriela, która także jest gorliwą katoliczką, nie zgadza się na podanie nazwiska, zrobienie zdjęcia czy nagranie filmu. Lepiej się z tym nie obnosić.
I jeszcze jedno pytanie, już na odchodnym.
- Pani Gabrielo, a ma pani następców, komuś pani swoją wiedzę o zażegnywaniu przekazuje?
- Jo… Pół świata mam tu teraz – spogląda na mnie. Widząc, że chyba nie zrozumiałem, dodaje: - Pełno znaczy się. Mnóstwo ludzi chce się tego nauczyć. Przychodzą, dopytują.
***
Bezsenność nie minęła. Pewnie dlatego, że nie wierzę w skuteczność takiego zażegnywania. A jak ktoś nie wierzy, to nic mu to nie pomoże. Poza tym moja żona nie powtórzyła rytuału. Szczerze powiedziawszy, kartka przekazana przez panią Gabrielę gdzieś mi zaginęła, gdy tylko wróciłem do domu.
***
Imiona bohaterów zostały zmienione.
Autorka/Autor: Tomasz Słomczyński – dziennikarz, założył i prowadzi portal magazynkaszuby.pl, pisze książkę i realizuje film dokumentalny o wkroczeniu Armii Czerwonej na Pomorze w 1945 roku i gwałtach, których dopuszczali się radzieccy żołnierze.
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Tomasz Słomczyński