To, że straciłem syna, dotarło do mnie niedawno - przyznał ojciec Tomasza Mackiewicza, himalaisty, który zaginął na Nanga Parbat. W rozmowie z "Uwagą!" TVN Witold Mackiewicz mówił o akcji ratunkowej i gasnącej nadziei.
24 stycznia kontakt z Tomaszem Mackiewiczem, który wraz z Francuzką Elisabeth Revol atakował szczyt Nanga Parbat, urwał się. Dzień później w mediach zaczęły pojawiać się informacje o nagłym pogorszeniu się stanu zdrowia polskiego himalaisty. Rodzina Mackiewicza z niepokojem śledziła bieżące doniesienia medialne.
"Przeszło tysiąc metrów ona go ciągnęła, wspomagała"
- Wiedziałem, że zdobył szczyt. Wiedziałem też, że on tam na górze nie mógł tego zobaczyć - przyznawał w rozmowie z "Uwagą!" TVN Witold Mackiewicz, ojciec Tomasza. - Była już późna godzina. Powiedział jedynie Elizabeth: "nie widzę twojej czołówki". Ona się wtedy wystraszyła, zaczęła go ściągać w dół. Przeszło tysiąc metrów ona go ciągnęła, wspomagała - podkreślał.
- On się na niej opierał. Zeszli do szczeliny, bo nie trafili na namiot, gdzie zostawili depozyt. Tam ona go otuliła i powiedziała: "Słuchaj, mam informację, że muszę zejść jeszcze tysiąc metrów niżej, a po ciebie przylecą helikopterem" - opowiadał.
Rozpoczęła się akcja ratunkowa. Na Nanga Parbat ruszyli z pomocą stacjonujący około 200 kilometrów dalej himalaiści polskiej wyprawy na szczyt K2. Tymczasem Elisabeth Revol schodziła, ale sama. Źle czującego się Tomka zostawiła w jamie śnieżnej. Mackiewicz miał silne objawy choroby wysokościowej.
Akcja ratunkowa rozbudziła wielkie nadzieje wśród bliskich zaginionych wspinaczy.
- Moja żona cały czas była w bardzo złej kondycji psychicznej. Medialna informacja była taka, że Elizabeth zostawiła Tomka w stanie agonalnym. A informacja, która płynęła przez Francję do Ani, partnerki Tomka, była taka, że Tomek jest do uratowania - wskazywał Witold Mackiewicz. - Że owszem, dopadła go ślepota śnieżna, ale jest w stanie zejść przy jakiejś pomocy - dodawał.
Wspinacze Denis Urubko i Adam Bielecki dotarli na wysokość sześciu tysięcy metrów, tam odnaleźli Elisabeth Revol. Była wycieńczona, miała odmrożone dłonie i stopy. Po przejęciu himalaistki akcję ratunkową zakończono.
"Nóż w serce"
- Słowa pana Krzysztofa Wielickiego [kierownika narodowej wyprawy na K2 - przyp. red.], które wypowiedział, że on nie pozwoli, by po Tomka szli, były dla mnie nożem w serce - przyznał Witold Mackiewicz. Pytany, czy ma do kogoś żal po akcji, odparł: - Nie mnie to oceniać.
- Nie mnie to oceniać dlatego, że ja nigdy nie byłem powyżej Kasprowego, a na Kasprowym była piękna pogoda. Nie wiem, jak w górach jest, gdy jest śnieżyca i minus 40 stopni - dodał. Podkreślił jednak, że czuje niedosyt.
To, że stracił syna, dotarło do niego niedawno. Napisał wiersz poświęcony Tomaszowi:
"Śpij synku na Nanga Parbat wtulony w puszysty śnieg biały, niestraszne ci już srogie burze broniące wejścia do chwały, śnij synku o naszych dysputach które niejedną noc trwały, teraz już znasz odpowiedź jak wielki jest Bóg jak wspaniały".
"Uczucia mówią nie. Rozum mówi tak"
Witold Mackiewicz z Pakistanu otrzymał akt zgonu syna. Jako datę śmierci wspinacza przyjęto 30 stycznia, czyli dwa dni po zakończeniu akcji ratunkowej. Ojciec Tomasza przyznał, że nadzieja wciąż się w nim tliła.
- Gdy w urzędzie stanu cywilnego dowiedziałem się, że jeszcze nie jest gotowy... Coś zapukało, a może to się dzieje specjalnie? Żeby coś się zadziało? - zastanawiał się.
Pytany, czy nie wierzy do końca w śmierć syna, odparł: - Uczucia mówią nie. Rozum mówi tak.
"Tatuś, ja sobie z tym już nie radzę"
Wyprawa na Nanga Parbat była dla Tomasza Mackiewicza siódmą próbą zdobycia szczytu. Wcześniejszym znaczącym osiągnięciem wspinacza był trawers po lodowcach Alaski i zdobycie kanadyjskiego szczytu Mount Logan, za które otrzymał prestiżową nagrodę podróżniczą Kolos w kategorii "wyczyn roku".
Z wysokimi górami Mackiewicz mierzył się od lat. Jego pasja pomogła mu wygrać z uzależnieniem od heroiny.
- Wtedy byłem w złym stanie zdrowia. Lekarze powiedzieli, że mam dwa, trzy miesiące życia. Tomek uciekał do kolegów - opowiadał Witold Mackiewicz.
- Gdy dotarło do mnie, że jest już głęboko uzależniony, powiedziałem mu: "Synu, nie chcę patrzeć, jak umierasz na własne życzenie i opuść mój dom". Wtedy on się przestraszył i powiedział: "Tatuś, ja sobie z tym już nie radzę" - relacjonował. - Ja powiedziałem: "Synku, to idziemy tam, gdzie ci mogą pomóc, bo ja też się na tym nie znam". I poszliśmy. Został skierowany do ośrodka monarowskiego w Gaudynkach. Po 2,5 roku wyszedł.
Pytany, czy dla Tomasza góry były pasją, czy kolejnym nałogiem, Witold Mackiewicz odparł: - Jeżeli nawet tak, to myślę, że to jest bardzo dobry obraz człowieka, który z uzależniania wyszedł w coś, co jest wspaniałą rzeczą.
"Pogrzeb byłby jakimś teatrem"
- Nawet gdyby była to ucieczka od codzienności, od kłopotów dnia codziennego, to nie jest ucieczka w niebyt (...), ale to jest ucieczka w rozwój. On często przychodził stamtąd zmienionym człowiekiem. Miał inne relacje ze światem, z ludźmi. Był tak wyciszony, pokorny do życia, że ta góra mu to dawała - wyliczał.
Jak zaznaczył, pogrzebu syna nie będzie. - Pogrzeb byłby jakimś teatrem. A jeżeli są ludzie, którzy oferują się, że pójdą po Tomka, to ja mówię: nie. Niech on tam zostanie, tam gdzie jest - podsumował Witold Mackiewicz.
Autor: js//now / Źródło: Uwaga TVN
Źródło zdjęcia głównego: Uwaga TVN