|

"Marzenia" i "rojenia" ministra Przemysława Czarnka

Ministrowi edukacji marzy się: więcej patriotyzmu, więcej Jana Pawła II i jeszcze więcej konserwatywnych wartości w szkołach. Jednak jedyne, co na razie może zrobić Przemysław Czarnek, to okroić wymagania egzaminacyjne. I to tylko na 2021 rok. Reszta to "marzenia" - jak mówią na prawicy lub "rojenia" - jak słyszymy od edukatorów i opozycji.

Artykuł dostępny w subskrypcji

 - Minister edukacji będzie prezentował dane i informacje dotyczące lżejszego programu nauczania, żeby oddać sprawiedliwość tym, którzy starają się rzetelnie uczyć, ale wiedzą doskonale, że przez internet nauka jest dużo trudniejsza i mniej efektywna niż nauka bezpośrednia. Te tygodnie będą trudne, ale postaramy się zmienić podstawy programowe, żeby mniej wymagać w związku z tym, że nauka jest inna - zapowiedział 15 października Mateusz Morawiecki.

morawiecki o edukacji
Premier i minister zdrowia o zmianach w edukacji w czasie pandemii

W ten sposób premier oficjalnie uruchomił proces "odchudzania podstaw". Wielu nauczycieli apelowało o to na długo przed pandemią. Ale wielu też się tego boi. Zdaniem części ekspertów odchudzanie może skończyć się jeszcze większym "zideologizowaniem szkoły".

Co nas zatem czeka? A właściwie co czeka nasze dzieci? I dlaczego praca nad podstawami programowymi jest tak ważna?

To będzie dłuższa opowieść.

Miała odmienić oświatę na lata

Podstawy programowe są jak mapa drogowa polskiej szkoły. Wskazują kierunek, czyli to, czego i kiedy mają się uczyć dzieci oraz młodzież. Na na podstawach nauczyciele opierają autorskie programy. To w oparciu o nie powstają podręczniki i egzaminy zewnętrzne.

Nie ma w szkole ważniejszego dokumentu.

Dlatego, zanim pochylimy się nad tym, co z podstawami chce zrobić minister Przemysław Czarnek, przyjrzyjmy się nieco uważniej ich roli oraz procesowi powstawania.

Do końca lat 80. XX wieku system oświaty w Polsce był scentralizowany. Spajał go jeden program szkolny nazywany “minimum programowym”. Na tej podstawie tworzono programy, ale te musiały zostać dopuszczone do użytku szkolnego przez ministerstwo. Nie można było uczyć, jak się chciało. Należało uczyć tak, jak podobało się ministrowi.

Zmiany w myśleniu o tym, czego i jak uczyć, rozpoczęły się od zmian w nazewnictwie. Przełomowe było wprowadzenie w 1999 roku "podstawy programowej" zamiast "programowego minimum". Towarzyszyło utworzeniu gimnazjów. To była wielka reforma ministra Mirosława Handkego, która miała odmienić polską edukację na lata.

Z jednej strony szkoły oddano pod nadzór samorządów, z drugiej pierwszy raz tak jasno określono, że dzieci i młodzież w całej Polsce powinny mieć pewne wspólne umiejętności i że będą one sprawdzane w taki sam sposób. Nowa podstawa w połączeniu z egzaminami zewnętrznymi - takimi samymi w całym kraju (szóstoklasisty, gimnazjalnym i wreszcie od 2005 roku nową maturą) -miała wpłynąć na wyrównywanie szans edukacyjnych i pchnąć szkołę w XXI wiek.

Pedagog z Polskiej Akademii Nauk prof. Krzysztof Konarzewski pisał o nowo powstałej podstawie programowej, że stała się "głównym instrumentem pozwalającym rządowi sterować praktyką oświatową w zdecentralizowanym systemie oświaty". Podstawa zarysowała treści nauczania, stawiała szkołom zadania dydaktyczne, wychowawcze i opiekuńcze, dostarczała "kontekstu ideologicznego, który ma tłumaczyć i uzasadniać jej szczegółowe postanowienia".

Trzeba pamiętać, że tworzenie podstawy programowej towarzyszyło przemianom społeczno-politycznym po roku 1989. Musiała sprostać nowym wymaganiom i zmianom zachodzącym w edukacji: tym związanym z globalizacją, ekspansją informatyki, konfliktami na tle różnic kulturowych.

Ale globalizacja to jedno. Drugie to budowanie i utrzymanie tożsamość narodowej lub kulturowej. I temu wyzwaniu nowa podstawa programowa też miała sprostać.

Na efekty trzeba czekać

Podstawa z czasów Mirosława Handkego utrzymała się dekadę. Kolejna reforma, z 2009 roku, była dogłębna. Resort Katarzyny Hall zrezygnował z zatwierdzania programów nauczania, a nauczyciele mieli być zachęcani do tworzenia ich samodzielnie. Zrezygnowano z monopolu ministra w tym zakresie, a ciężar odpowiedzialności za program przesunięto w stronę szkół.

W niektórych się udało - powstały kreatywne, oddolne inicjatywy. Do innych wkroczyli wydawcy z gotowymi programami, a właściwie z zachętą, by "przerabiać" strona po stronie przygotowane przez nich podręczniki. Złośliwi mówili, że to wydawcy, nie minister, decydują tak naprawdę o tym, czego uczą się polskie dzieci.

Podstawa Katarzyny Hall wchodziła w życie stopniowo. Do liceów dotarła dopiero w 2012 roku, a pierwsi absolwenci zreformowanej przez nią szkoły zdawali maturę w 2015 roku.

Rozpoczął się rok szkolny 2009/2010. Do systemu edukacji wchodzi wiele ważnych zmian - mówi minister Hall
Rozpoczął się rok szkolny 2009/2010. Do systemu edukacji wchodzi wiele ważnych zmian (materiał archiwalny)
Źródło: TVN24/PAP

O tym, że wielu nie rozumiało, co właściwie się zmieniło, niech świadczy fakt, że jeszcze w 2016 roku słyszałam od rodziców i polityków, że "podstawę programową trzeba pilnie zmienić, bo na historii dzieci trzy razy - w podstawówce, gimnazjum i liceum - zaczynają się uczyć historii od początku".

Tak rzeczywiście było, ale wcześniej, jeszcze przed reformą z 2009 roku. To Katarzyna Hall zdecydowała, że pierwsze klasy liceów i techników będą przedłużeniem gimnazjum oraz nauki ogólnej. Wszyscy mieli się uczyć tego samego, a na wybieranie specjalności i potencjalnych przedmiotów maturalnych przyjdzie czas w drugiej klasie.

I tak - na lekcjach historii chętnie przywoływanych jako przykład marnowania czasu przez uczniów - dzieci już tylko dwa razy zaczynały się uczyć "od nowa" - w podstawówce i gimnazjum. Przy czym historię w gimnazjum uczniowie kończyli na pierwszej wojnie światowej. I w szkołach średnich mieli wreszcie to, o co od lat apelowali nauczyciele: cały rok na uczenie się historii XX wieku. Później ci, którzy mieli zdawać maturę z historii uczyli się jej w zakresie rozszerzonym. Pozostał jedynie kształtujący postawy obywatelskie przedmiot "historia i społeczeństwo". Mieli uczyć się na nim m.in. o konfliktach kolonialnych czy globalizacji. Na zajęciach z tego przedmiotu nauczyciel miał zrealizować wybrane cztery spośród dziewięciu wątków tematycznych, np. "Europa i świat", "Wojna i wojskowość", "Kobieta, mężczyzna, rodzina", "Ojczysty Panteon i ojczyste spory". Dany temat mógł być omówiony we wszystkich epokach historycznych albo odwrotnie - w ramach jednej epoki historycznej można było omówić wszystkie tematy. Nauczycielom i uczniom pozostawiono dużo swobody.

Liceum według Katarzyny Hall (choć w życie weszło właściwie dopiero za czasów minister Krystyny Szumilas, bo Hall odeszła z rządu w 2011 roku) miało kłaść nacisk na specjalizację młodzieży. Opinia publiczna nie doceniła wprowadzonych przez nią zmian. Skupiła się m.in. na trwającej wówczas ideologicznej wojnie o to, że "z liceów znika historia". Chodziło właśnie o tych ścisłowców i przyrodników, którzy w drugiej i trzeciej klasie mieli nowy przedmiot: historia i społeczeństwo. Z kolei humaniści zamiast chemii, fizyki, biologii uczyli się na podobnej zasadzie przyrody.

Wśród przeciwników tak zaplanowanej reformy znalazła się m.in. grupa historyków oraz działaczy opozycji demokratycznej z czasów PRL, którzy z tego powodu urządzili trzynastodniowy protest głodowy. Pięć lat później Anna Zalewska nagrodziła ich za to medalem Komisji Edukacji Narodowej.

Piotr Duda odwiedził głodujących
Piotr Duda odwiedził głodujących (Materiał archiwalny)
Źródło: TVN24

Polska wzorem dla świata

W kraju trwała więc wojna polsko-polska o naszą edukację. Katarzyna Hall, a następnie Krystyna Szumilas cały czas oskarżane były przez prawicowe media o niewystarczające promowanie postaw patriotycznych, rugowanie ze szkół średnich historii i ograniczenie listy lektur do kilkunastu obowiązkowych (resztę nauczyciel miał wybierać wspólnie z uczniami).

Tymczasem reformy zdawały się przynosić efekty. Świat zachwycał się wynikami naszych gimnazjalistów w międzynarodowych badaniach kompetencji. Naszym uczniom przybywało wiedzy i umiejętności, a do Polski przyjeżdżały delegacje ministrów i urzędników z całego świata, by dowiedzieć się, jak to robimy.

W 2015 roku Amerykanka Amanda Ripley wydała książkę "Najbystrzejsze dzieciaki na świecie i jak się nimi stały", w której w barwny sposób opisała system szkolny w trzech krajach znanych z sukcesów edukacyjnych: Korei Płd., Finlandii i właśnie Polsce.

Polscy 15-latkowie w czołówce badania PISA (materiał archiwalny)
Źródło: "Fakty" TVN

W listopadzie 2016 roku, tuż przed ostateczną decyzją o likwidacji gimnazjów, Andreas Schleicher, dyrektor departamentu edukacji w OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) odpowiedzialny m.in. za badanie kompetencji 15-latków PISA, mówił mi, dlaczego stawia Polskę za wzór innym państwom. - To, co na mnie zrobiło największe wrażenie, a co jest rzadkie w Europie z wyjątkiem państw nordyckich, to to, że w Polsce kolejne rządy realizowały spójny zestaw reform. Zaczynając od zmian strukturalnych w późnych latach 90., które były potrzebne, by skuteczniej i sprawiedliwiej wyrównywać szanse, po wprowadzenie nowych podstaw programowych w 2009 roku - podkreślił. I dodał: - W OECD podajemy Polskę także jako przykład tego, jak należy wprowadzać centralny system egzaminów zewnętrznych, budować efektywne ścieżki rozwoju kariery dla nauczycieli i tworzyć środowisko, w którym szkoły mogą stawać się bardziej innowacyjne. W pewnym sensie Polska nie tylko zreformowała nauczanie, ale też zmieniła kulturę szkoły.

Badania PISA. Cała rozmowa z Justyną Suchecką
Badania PISA. Cała rozmowa z Justyną Suchecką
Źródło: TVN24

Dzieci w programowej dziurze

30 listopada 2016 roku pochwały Schleichera brzmiały już jak żart. Tego dnia wiceminister edukacji Maciej Kopeć zaprezentował projekt nowych podstaw programowych - niezbędnych, by przeprowadzić zaplanowaną na 1 września 2017 roku likwidację gimnazjów i powrót do ośmioletniej podstawówki i czteroletniego liceum.

Szybko okazało się, że nowa podstawa to projekt pozszywany z różnych dokumentów - w tym części starych podstaw. Nie uwzględniał za bardzo tego, że będzie dotyczył żywych istot, a konkretnie dzieci. Eksperyment miał zacząć się od uczniów, które w roku szkolnym 2016/2017 były w klasie szóstej.

Te dzieci wpadły w programową dziurę. W klasach 4-6 uczyły się według podstawy programowej przygotowanej za czasów Katarzyny Hall, a od 7 - jakby nigdy nic - miały się już uczyć z tej opracowanej przez zespół Anny Zalewskiej. Ten problem dotyczył wszystkich przedmiotów, ale najbardziej widoczny był, co za ironia, na historii. Szóste klasy skończyły naukę na współczesności, a w siódmych klasach uczyły się znowu o XIX wieku. Z powodu niedopasowania podstaw programowych nie poznały reformacji i nie usłyszały o Napoleonie, chyba że nauczyciel opowiedział o nim z własnej inicjatywy. Oberwała zresztą nie tylko historia powszechna, bo tak uczeni młodzi nie mieli szans na przykład poznać losów Bolesława Śmiałego (druga połowa XI wieku). Owe losy były przewidziane do omówienia w gimnazjach. A do tych ci uczniowie nie poszli. Ten problem dotknął trzech roczników.

Podobnych przykładów jest więcej. Na przykład według podstawy stworzonej przez PiS na fizyce w klasie siódmej uczeń ma rozpoznawać zależność rosnącą lub malejącą na podstawie wykresu, choć z programu matematyki wyrzucono funkcje. W podstawówce w ogóle się ich nie uczy.

Ceniony fizyk prof. Łukasz Turski publicznie krytykował likwidację przyrody w podstawówce. Ten przedmiot ostał się jedynie w czwartej klasie. W kolejnych jest rozbity na biologię i geografię (od klasy piątej) oraz na chemię i fizykę (od siódmej).

Zdaniem Turskiego był to krok wstecz i "gorsze przystosowanie do wyzwań cywilizacyjnych". "Dzielenie nauczania wiedzy o przyrodzie na fragmenty (...) nie znajduje uzasadnienia we współczesnych badaniach nad procesami nauczania oraz rozwoju dzieci i młodzieży" - napisał w opinii, którą wysłał do MEN jesienią 2016 roku. Odpowiedzi na piśmie nie dostał. Kilka tygodni później w Sejmie Anna Zalewska mówiła, że jego opinia wcale nie była taka miażdżąca.

Szkoła to problem nas wszystkich to jest problem istnienia kraju
"Szkoła to problem nas wszystkich, to jest problem istnienia kraju"
Źródło: TVN24

Ale nawet wtedy przedmioty przyrodnicze nie rozpalały wyobraźni opinii publicznej. Co innego humanistyczne.

O lekturach mamy wiele do powiedzenia

Przez Polskę przetoczyła się też jak zawsze gorąca dyskusja o liście lektur. To fascynujące, jak chętnie Polacy dyskutują o książkach, choć z badań wynika, że ponad 60 procent spośród z nas nie czyta ani jednej książki rocznie.

Miarą tej awantury może być wojna o przygody Harrego Pottera. Prof. Andrzej Waśko, lider zespołu tworzącego w 2016 roku nową podstawę programową z języka polskiego, walczył, by nie znalazły się one na liście potencjalnych lektur. "Ta książka propaguje szkodliwą wizję społeczeństwa podzielonego na kasty. Może być czytana jako bajka polityczna przez pryzmat tego, co dzisiaj dzieje się w Polsce. Mamy w niej podział na czarodziejów, którzy reprezentują wszystkie wartości, i mugoli, którzy zasadniczo są na straconej pozycji, nic nie rozumieją, nie nadążają za czymś, są tępi i niewrażliwi. Harry Potter modeluje i rozszerza uprzedzenia społeczne" - mówił w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej".

Prof. Krzysztof Biedrzycki z Uniwersytetu Jagiellońskiego skonstruowaną przez zespół prof. Waśki podstawę programową ocenił później tak: - To rozwiązanie dla nauczyciela bezwolnego i mało kompetentnego. Takiego, którego trzeba prowadzić za rękę i pokazać mu dokładnie, co i kiedy ma zrobić. Jakie lektury i w której klasie powinien omawiać. To zupełne odwrócenie się od tego, co próbowaliśmy robić przez minionych kilkanaście lat. Nauczyciel był odpowiedzialny za proces dydaktyczny. Z nowej podstawy wynika, że odpowiedzialne będzie ministerstwo.

Poezja barda smoleńskiego wchodzi do kanonu lektur
Poezja "barda smoleńskiego" wchodzi do kanonu lektur
Źródło: "Fakty" TVN

Jest Pilecki? To dorzućmy "Łupaszkę"

Zresztą historycy też odczuwali niepokój. - Moje obawy wiążą się nie z samą podstawą, bo raczej spodziewałem się, że to nie będzie bardzo wywrotowy dokument, ale z jej realizacją w terenie - podkreślał Krzysztof Mrozowski z Instytutu Badań Edukacyjnych.

Pamiętają państwo, co pisałam kilka akapitów wyżej o podręcznikach? Że odkąd ministerstwo nie zatwierdza już programów, to dla wielu nauczycieli właśnie podręczniki są wykładnią tego, czego należy dzieci uczyć? Mrozowski widział sprawy podobnie. - Wypowiedzi pani minister, jej rojenia na temat Jedwabnego czy pogromu kieleckiego, dają przyzwolenie do wprowadzenia na lekcje historii wątków czy myśli, które dawniej trzymano w szafie - mówił o medialnych wypowiedziach Anny Zalewskiej, której nie przechodziło przez gardło, kto jest odpowiedzialny za te zbrodnie.

Kto odpowiada za pogrom kielecki? "Różne były zawiłości historyczne"
Kto odpowiada za pogrom kielecki? "Różne były zawiłości historyczne"
Źródło: tvn24

Mrozowski tłumaczył: - Istnieje też ryzyko, że wydawnictwa przygotowujące podręczniki będą się starały odczytać intencję reformy i stworzą materiały bardziej przesunięte na prawo niż sama podstawa. Jeśli jest Pilecki, to dorzucą "Łupaszkę". Są bohaterowie Solidarności, to zaczną od Kaczyńskich. A to na podręczniku opiera się w praktyce praca nauczyciela - tłumaczył historyk.

Czy się pomylił? Narracja nowego ministra edukacji Przemysława Czarnka każe przypuszczać, że dla PiS takie miękkie przesunięcie w prawo było niewystarczające.

Minister zaczął od zwolnienia dyrektorki

Przemysław Czarnek zaczął realizację zadania powierzonego mu przez Mateusza Morawieckiego od nietypowego ruchu. Otóż zwolnił ze stanowiska dyrektor departamentu Alinę Sarnecką odpowiedzialną m.in. za podstawy programowe i treści zawarte w podręcznikach.

Portal wPolityce.pl pisał, iż "w ministerstwie mówiło się od dawna, że resort niedostatecznie walczy z niebezpiecznymi treściami znajdującymi się w programach nauczania", zwłaszcza "treściami lewackimi oraz kojarzonymi z ideologią LGBT". I taka narracja miała ich zdaniem wskazywać na zaostrzenie kursu w resorcie.

Ale z naszych informacji wynika jednak, że tak naprawdę chodziło o konflikt personalny, który narósł za czasów ministra Dariusza Piontkowskiego. Nie wszystkim podobało się, że zatrudniona od ponad 20 lat w MEN urzędniczka awansowała za czasów Anny Zalewskiej. Miała być skłócona ze współpracownikami, którzy zasugerowali Czarnkowi jej zwolnienie.

Dwa tygodnie po zapowiedziach Morawieckiego minister Czarnek ogłosił, że powołał w swoim resorcie zespoły, które zajmą się dostosowaniem podstaw programowych do sytuacji w szkołach i nauki zdalnej.

men
Przemysław Czarnek o zmianach w podstawach programowych
Źródło: TVN24

"Nowe podręczniki to klucz"

W międzyczasie sporo chodził po mediach i dzielił się swoją wizją edukacji.

- Historia najnowsza to sprawa, która wciąż jest przed nami. Po znakomitej reformie przeprowadzonej przez minister Annę Zalewską mamy klasę trzecią i czwartą szkół średnich i właśnie w tych rocznikach mamy w programie historię najnowszą. Kluczowe jest napisanie bardzo dobrego podręcznika do historii, do języka polskiego, do WOS. I to się już odbywa - zapewniał. Podkreślał, że "nowe podręczniki to klucz". I zachwalał: - Wczoraj odbyłem rozmowę z przedstawicielami najważniejszych wydawnictw, które zajmują się wydawaniem podręczników, te podręczniki do klasy trzeciej już są przygotowane. Będą przedkładane w ministerstwie, żeby w kwietniu lub maju zaczęła się ich produkcja, i żeby w czerwcu nauczyciele je otrzymali - dodał.

Nie wspominał o tym, że nowe podręczniki to tylko naturalna konsekwencja reformy programowej Zalewskiej. We wrześniu 2021 roku do klas trzecich liceów i techników pójdą dzieci, które nie trafiły do gimnazjów. Czarnek z tymi podręcznikami tak naprawdę nie będzie miał nic wspólnego - chyba że zamierza wywierać wpływ na recenzentów, którzy decydują o ich dopuszczeniu do użytku.

Czarnek zapowiada przegląd podręczników
Źródło: TVN24

Już wcześniej minister fantazjował o nowej liście lektur i wprowadzeniu na nią tekstów autorstwa Jana Pawła II. Nie zająknął się ani słowem, że papież na tej liście już jest - pod koniec podstawówki w lekturach uzupełniających są fragmenty tekstu "Przekroczyć próg nadziei".

- W środowiskach nauczycielskich, edukacyjnych od lat krąży żart, iż tego, kto nie zna się na edukacji, można poznać po tym, że chce zaczynać zmiany od kanonu lektur - komentuje Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, posłanka Lewicy, która przez lata zajmowała się badaniami oświatowymi. - Kanon w rozmowach o edukacji jest jak zasłona dymna, kiedy bardzo chce się człowiek wykazać, ale właściwie nie wie, co chciałby powiedzieć - dodaje.

Zdaniem Dziemianowicz-Bąk o nieprzygotowaniu Czarnka do nowej roli wiele mówią jego wypowiedzi, które świadczą o tym, że nie zauważył reformy programowej przeprowadzonej przez Annę Zalewską. - W wywiadach zapowiada liczne zmiany, w tym takie, które już zrobiono, na przykład wciągnięcie prac Jana Pawła II na listę lektur uzupełniających. Dlatego 21 października skierowałam do pana ministra interpelację z pytaniami o konkretne założenia proponowanych przez niego zmian. Termin na odpowiedź właśnie mija - mówi posłanka. I dodaje: - Z różnych stron słyszę przerażenie tym, co mówi pan minister. Ale im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonana, że nie do końca jest się czego bać. On po prostu nic o szkole nie wie. Na przykład, że nie wystarczy czegoś zadekretować, by ją zmienić A skoro pan minister o szkole wie niewiele, to niewiele może też z nią zrobić.

- To, o czym mówi minister Czarnek, to są marzenia wielu z nas - mówi mi jednak polityk PiS. I dodaje: - No i próba przypodobania się marszałkowi Terleckiemu, który od dawna powtarza, że reforma minister Zalewskiej była zbyt delikatna.

Tuż po wyborach prezydenckich marszałek Ryszard Terlecki podkreślał w "Jeden na Jeden" w TVN24, że szkoła nie jest jeszcze na takim poziomie, na jakim chcieliby rządzący. - To jest jeden z powodów, dla których młode pokolenie nie docenia naszej formacji i naszych idei. Niekoniecznie wyższe wykształcenie daje odpowiedni poziom wiedzy, żeby dokonywać wyborów - przekonywał.

Komentarze posłów opozycji po słowach Terleckiego nt
Komentarze posłów opozycji po słowach Terleckiego nt. reformy podstawy programowej
Źródło: TVN24

Sprawy się skomplikowały

Minister zdaje się nie zwracać uwagi na to, że to nie reforma ideologiczna jest teraz jego głównym zadaniem, a fakt, że w związku ze zdalną nauką omówienie podstawy opracowanej przez Annę Zalewską wydaje się nierealne.

W środowisku edukacyjnym apele o odchudzenie podstaw programowych pojawiały się na długo przed pandemią. Z raportu, który w 2018 roku powstał na zlecenie Marka Michalaka, ówczesnego Rzecznika Praw Dziecka, wynikało, że siódmo- i ósmoklasiści znaleźli się w fatalnej sytuacji. Ich nauczyciele już wtedy nie wyrabiali się z realizowaniem podstawy programowej (deklarowali, że średnio dają radę przepracować z dziećmi około 60 procent materiału), dzieci codziennie średnio przez 3,5 godziny odrabiały lekcje, a 30 procent rodziców twierdziło, że nie radzą sobie z zadaniami samodzielnie.

Spróbujmy sobie to wszystko wyobrazić w wersji online, szczególnie że w wielu szkołach (za zgodą MEN) skrócono lekcje z 45 do 30 minut, by dzieci nie przesiadywały w nieskończoność przed ekranami.

Co z tym zrobił minister Czarnek? Nic. Przynajmniej na razie nie zajął się odchudzaniem podstawy. Zajął się okrajaniem wymagań egzaminacyjnych, a to coś zupełnie innego. To właśnie tym zajmują się powołane przez niego zespoły. Na dodatek ich praca dotyczy tylko egzaminów w 2021 roku i tylko przedmiotów, które młodzież na nich zdaje.

To oznacza, że resort chce, by na przykład ósmoklasiści bez zmian uczyli się chemii czy fizyki (w pełnym zakresie wymagań), a coś im się okroi tylko z języka polskiego, języka obcego i matematyki. Problem polega na tym, że co to dokładnie będzie, dowiedzą się w grudniu, więc bardzo możliwe, że od kilku tygodni uczą się rzeczy, które może i przydadzą się w życiu, ale na egzaminie końcowym ich nie będzie.

Inną sprawą jest, że w jeszcze gorszej sytuacji są dzieci młodsze. Bo choć też mają lekcje online, to muszą uczyć się całości podstawy programowej, bo na razie MEN nie zamierza nic zmieniać w egzaminach w kolejnych latach po 2021 roku.

Ależ to się trudno kroi

Tuż po rozpoczęciu roku szkolnego zrzeszające ponad 6 tysięcy dyrektorów i liderów oświatowych Ogólnopolskie Stowarzyszenie Kadry Kierowniczej Oświaty apelowało o "natychmiastowe podjęcie (już spóźnionych) działań w celu zmiany nierealistycznych podstaw programowych - z uwzględnieniem konsultacji społecznych na szeroką skalę. Zajmie to kilka miesięcy, lecz w sytuacji kryzysowej wystarczy na początek danie inicjatywy nauczycielom".

Ale rząd nie ma kilku miesięcy. Miałby, gdyby zajął się sprawą już w wakacje. Wtedy jednak ówczesny minister Dariusz Piontkowski (dziś wiceminister) zajmował się kampanią wyborczą Andrzeja Dudy, a potem - tak mówią w resorcie - miał nadzieję, że druga fala pandemii nie będzie tak straszna.

- Początkowo był pomysł, by okroić podstawy, ale do premiera dotarło w końcu, jak to skomplikowany system - słyszymy od ministerialnego urzędnika. - Jeśli się wyjmie jakiś temat z matematyki w szóstej klasie, to potem może go zabraknąć na fizyce w siódmej. Do tego dochodzi kwestia podręczników - jakbyśmy nawet coś okroili już siódmoklasistom i kazali iść im z materiałem dalej, do ósmej klasy, to nie mieliby się z czego uczyć, bo tych podręczników teraz używają inne dzieci - wzdycha.

Co do tej pory zrobiło MEN? W ministerstwie przyznają, że są zasypywani pytaniami w tej sprawie. W poniedziałek, 9 listopada wiceminister edukacji Maciej Kopeć wydał specjalny komunikat dla mediów w sprawie egzaminu. Nie dowiedzieliśmy się z niego wiele nowego, Kopeć w zasadzie powtórzył to, co wcześniej mówili Piontkowski i Czarnek. - Sytuacja, która miała miejsce już wcześniej, czyli strajk nauczycieli, okres pandemii w ubiegłym roku szkolnym i sytuacja w obecnym, skłoniły nas do decyzji, aby te egzaminy wyglądały inaczej niż w latach poprzednich - poinformował wiceminister. I dodał: - Chciałem też podkreślić, że te prace zostały podjęte, zakończą się tak naprawdę jeszcze w tym miesiącu. Następnie efekty zostaną przekazane do konsultacji publicznych. W grudniu wydane zostanie odpowiednie rozporządzenie.

Wiceminister Maciej Kopeć o zmianach na egzaminach
Źródło: MEN

Powtórka z rozrywki

Prace, które trwają w MEN, do złudzenia przypominają więc to, co działo się w 2017 roku. Wtedy napisanie nowych podstaw programowych wydawało się karkołomne, bo autorzy mieli na to około trzech miesięcy. Teraz na okrojenie wymagań egzaminacyjnych, które też nie jest łatwe, dostali miesiąc.

Wtedy niektóre zespoły przedmiotowe przez parę tygodni nie miały liderów, a innych MEN zmieniło już po kilku dniach. Biolog z Uniwersytetu Warszawskiego dr Łukasz Banasik tłumaczył na przykład: - Odmówiłem współpracy przede wszystkim ze względów merytorycznych. W tak krótkim czasie, jaki sobie założono, to dobrych podstaw się po prostu napisać nie da.

Dr Iga Kazimierczyk, prezeska Fundacji Przestrzeń dla Edukacji przez dwa lata walczyła o odtajnienie nazwisk ekspertów, którzy stworzyli nowe programy. Do ich publikacji potrzebny był aż wyrok Naczelnego Sądu Administracyjnego. Wcześniej MEN informowało tylko, że podpisało umowy ze 170 osobami, które zarobiły od 500 zł do 10 tys. zł za pracę nad podstawami. W sumie ministerstwo wydało na to ok. 825 tys. zł. Po publikacji listy okazało się, że są na niej 182 nazwiska.

Teraz jest podobnie. W MEN nie odpowiadają na pytania Kazimierczyk w sprawie autorów zmian. Według oficjalnych komunikatów resortu zespoły, które pracują nad zmianami, składają się z przedstawicieli Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, nauczycieli akademickich i nauczycieli praktyków, najczęściej metodyków nauczania.

Dr Kazimierczyk dziś mówi nam, że "rojenia ministra Czarnka biją nawet na głowę to, czego szkoła doświadczała za czasów Zalewskiej". I komentuje: - Nie widzę w ministerstwie planu, co z tym całym bałaganem zrobić i coraz częściej wydaje mi się, że ten brak koncepcji, który widzimy, to jest właśnie koncepcja. Te wszystkie wypowiedzi ministra, komentarze o ideologii, walki w mediach społecznościowych z prezesem Związku Nauczycielstwa Polskiego czy prezydentem Warszawy to nic więcej niż próba odwrócenia uwagi od tego, że system edukacji już jest niewydolny. Minister w mediach mówi o lekturach, a nie o znikających z systemu uczniach, czy o braku ciepłych posiłków dla części dzieci pozostających w domach. Mamy dyskusję o postawach patriotycznych zamiast prób rozwiązania problemu braku nauczycielek w przedszkolach.

Iga Kazimierczyk: ze strony rządzących padają przykre i niepokojące sformułowania
Źródło: TVN24

Byle do lutego

- Tak, moi pracownicy są w tych zespołach, ale prace toczą się w MEN - mówi z kolei Marcin Smolik, dyrektor CKE. Czy nie martwi się, że nie zdąży przygotować egzaminów według nowych zasad? - Na razie jestem spokojny. Dzięki temu, że nasi eksperci są w tych ministerialnych zespołach, mniej więcej wiedzą już, w jakim kierunku powinni przygotowywać arkusze. Mamy jeszcze trochę czasu, egzaminy do druku powinny trafić w połowie lutego - odpowiada.

Iga Kazimierczyk ubolewa nad tym, jak krótkowzroczne są działania MEN. - W 2022, 2023, 2024 roku i kolejnych latach do egzaminów też będą podchodzić dzieci, które uczyły się zdalnie i zostały dotknięte przez pandemię - przypomina. - To nie jest tak, że gdy one w końcu wrócą do szkoły, to cudownie nadrobią te wszystkie braki. Wierzę, że w resorcie są ludzie, którzy zdają sobie z tego sprawę, więc nie rozumiem, czemu nic z tym nie robią. W międzyczasie zaś minister Czarnek zajmuje się flirtowaniem z konserwatywnym elektoratem i rozwiązywaniem problemów medialnych, które sam tworzy - dodaje.

Czytaj także: