Pani Barbara umarła na rękach córki w samochodzie, w drodze do szpitala. Wcześniej przez osiem godzin rodzina usiłowała wezwać do niej karetkę pogotowia. Bez skutku. - To jest pozostawienie człowieka samego sobie. Zero ludzkich uczuć - mówi córka zmarłej, Sylwia Kamińska. Materiał programu "Uwaga!" TVN.
Zbigniew Kamiński przeżył z żoną 26 lat. - Byliśmy razem szczęśliwi. Codziennie, kiedy wracałem z pracy do domu, mówiłem: "Hej, Tygrysek". A teraz wracam do pustki - mówi.
"Nieprzytomna i otumaniona gorączką"
Tamtego dnia gnał do szpitala - jak sam mówi - "jak wariat". - Gdyby radary stały, to by mi zabrali prawo jazdy. Ale ja myślałem: "Może się ją jeszcze da uratować" - opowiada. Wcześniej zawinął żonę w koc i usadowił na tylnym siedzeniu. Obok usiadła córka, Sylwia.
- Mama była nieprzytomna i otumaniona gorączką. W połowie drogi zorientowałam się, że nie oddycha - rozpacza młoda kobieta. Zbigniew Kamiński wniósł żonę do szpitala na rękach. Lekarze zrobili USG i stwierdzili, że kobieta nie żyje. - W szpitalu oboje z tatą bardzo płakaliśmy. Chociaż wiedzieliśmy, że kiedyś mama odejdzie od nas. Wiedzieliśmy. Ale nigdy byśmy się nie spodziewali, że to się stanie w taki sposób - mówi pani Sylwia.
"Razem się nią zajmowaliśmy"
Barbara Kamińska cierpiała na pląsawicę Huntingtona, nieuleczalną i podstępną chorobę. Uszkodzenie genu powoduje postępującą degenerację mózgu człowieka, który cofa się w rozwoju do etapu niemowlęcia. Z czasem przestaje poruszać się i mówić.
Pani Sylwia i jej tata zajmowali się panią Barbarą przez dwa lata. - Trzeba było mamę karmić, przewijać, smarować maściami. Ja po liceum zrezygnowałam z dalszej nauki właśnie po to, żeby zająć się mamą - opowiada pani Sylwia. - Musieliśmy sobie dać radę. Razem się nią zajmowaliśmy. Kąpaliśmy, wszystko robiliśmy. Jak Pan Bóg przykazał - dopowiada pan Zbigniew.
Nie wysłali karetki, lekarz nie przyjechał
Dwa tygodnie temu, kilka minut po drugiej w nocy, córka pani Barbary zauważyła, że mama z trudem oddycha i ma gorączkę. Zmierzyła temperaturę: 41 stopni. - Zadzwoniłam pod 999, powiedziałam, że mama ciężko oddycha i nie może nic przełknąć. I że od lat jest chora, że praktycznie nie ma z nią kontaktu - relacjonuje pani Sylwia.
Dyspozytor nie wysłał jednak do jej matki karetki pogotowia. Zamiast tego odesłał kobietę do szpitalnego oddziału ratunkowego w Bartoszycach i podał namiary na lekarza nocnej pomocy medycznej. Tam pani Sylwia usłyszała, żeby podać pani Barbarze tabletki na gorączkę. Przyjechać do chorej lekarz nie chciał.
"Zabrakło czujności"
Magdalena Zakrzewska, zastępca dyrektora pogotowia ratunkowego w Olsztynie tłumaczy, że decyzja dyspozytora wynikała z braku informacji. - To było zgłoszenie wysokiej temperatury u osoby leżącej, przewlekle chorej. Informacji o zaburzeniach oddychania nie mieliśmy - twierdzi. Nagrania z tamtej rozmowy udostępnić jednak nie chce. - Robimy to tylko na żądanie organów ścigania bądź organów, które nas kontrolują - mówi Zakrzewska.
- Zabrakło czujności - ocenia zastępca dyrektora szpitala powiatowego w Bartoszycach Krzysztof Plaziński. Tłumaczy, że w sezonie infekcyjnym przez nocną pomoc przewija się bardzo wielu chorych z takimi objawami, jak gorączka czy kaszel.
Sami przyjechali
Kiedy nad ranem wysoka gorączka wróciła, rodzina ponownie wezwała pogotowie. Dyspozytor znów odmówił wysłania karetki i znów skierował do nocnej pomocy. Tam kolejny już lekarz dyżurny, zamiast pojechać do chorej, zaproponował rodzinie, by sama przywiozła do niego pacjentkę. - Ze strony rodziny nie było kategorycznego sygnału, że nie są w stanie pacjentki przywieźć - mówi Plaziński.
Pani Barbara umarła w drodze do szpitala. Na rękach swojej córki. Po doniesieniu rodziny, prokuratura rozpoczęła śledztwo w sprawie ewentualnego niedopełnienia obowiązków podczas udzielania pomocy Barbarze Kamińskiej. Sprawę bada też Rzecznik Praw Pacjenta.
Autor: tmw/ja / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN