Przez lata obserwowania polskiej polityki widziałem w niej już i takich, którzy stroili się w szaty cnotliwych i ascetycznych mnichów, ale i takich, którzy cynicznie, bez większego pardonu, choć raczej w ciszy i z lekkim poczuciem zażenowania, sięgali po publiczny grosz dla partyjnych celów. Nie pamiętam jednak ekipy, która – dowodząc, że skromność, umiar i dobro ogółu są dla niej najważniejszymi przykazaniami politycznego dekalogu, ucząc przy okazji wszystkich, jak żyć, i starając się wyznaczać im surowe normy – sięgałaby po pieniądze podatnika i przeznaczała je na potrzeby partyjnych i środowiskowych totumfackich z taką lekkością, swobodą i zuchwałością. Felieton Konrada Piaseckiego.
Kiedy przed pięciu laty z sejmowej trybuny Beata Szydło przekonywała, że ministerialne nagrody, jakie wypłaciła, były podzięką za "uczciwą, ciężką pracę" i "te pieniądze po prostu im się należały", uznano to powszechnie za niezręczność, wypadek przy pracy i dowód na silne emocje targające byłą premier po utracie stanowiska. Mało kto przypuszczał, że z czasem słowa Szydło okażą się jaskółką zwiastującą, jak będzie wyglądało traktowanie przez jej formację publicznego grosza i tego, komu można się tym groszem opłacać, by powiększyć partyjne domeny, zagwarantować sobie lojalność i zdobyć, a potem zachować sejmową większość. To, co przed pięciu laty raziło i kłuło w oczy nawet partyjnych kolegów Szydło, dziś stało się dla obozu rządzącego normą. A uwłaszczanie, rozdawanie, kaperowanie, polityczne korumpowanie i korzystanie z państwowych dóbr osiąga poziomy nieznane wcześniej w naszej polityce.
"Perspektywa Piaseckiego" to cykl, w którym publikujemy komentarze naszego dziennikarza Konrada Piaseckiego.
Nie było w ostatnich miesiącach tygodnia, w którym na światło dzienne nie wychodziłaby jakaś historia obrazującą ten stan rzeczy. I dokładająca do obrazu, w którym spółki Skarbu Państwa i stanowiska ministerialne rozdziela się wedle potrzeb partyjnych, a nie kompetencyjnych, coraz to nowych barw, odcieni i szczegółów. Jeszcześmy nie przyjrzeli się uważnie wszystkim fundacjom i stowarzyszeniom, które Przemysław Czarnek albo uwłaszczył na publicznym majątku, albo rozdał im pieniądze, by sobie kupiły jakieś atrakcyjne mieszkanie czy wille, a już okazało się, że w Narodowym Centrum Badań i Rozwoju postanowiono hojnie obdarować jakieś mało znane i doświadczone, za to świetnie politycznie ustosunkowane firemki.
Jeszcze odpowiedzialny za to wiceminister Jacek Żalek nie odpowiedział na pytania, jak to się stało i co miał wspólnego z wyborem szczęśliwców, którym przyznano grube miliony złotych, a już zaczęły wychodzić na jaw szczegóły umowy koalicyjnej republikanów Adama Bielana z PiS-em. A w niej – jak się okazało – zapisano nie tylko, jakie republikanom dostaną się stanowiska w rządzie, ale też to, jakimi agencjami będą dowodzić i jakie stanowiska - i za ile - będą im się należały w tychże agencjach i w co bardziej odległych od jądra władzy kręgach. A jak się poszperało po tych agencjach, to okazywało się, że one porosły jak grzyby po deszczu i że np. czymś, co nazywa się Platformą Przemysłu Przyszłości (paroletni plan jej budżetu zakłada, że kosztować ma prawie 240 milionów złotych) rządzi ten sam człowiek, którego fundacja dostała w ramach Willi plus 599 tysięcy.
Ale zanim politycy PiS zaczęli się z tego wszystkiego tłumaczyć, już wyszło na jaw, że na szefa nieznanego właściwie nikomu, za to kosztującego rokrocznie ponad 20 milionów złotych Instytutu De Republica powołano ni mniej, ni więcej tylko męża Julii Przyłębskiej - Andrzeja Przyłębskiego. No a w ostatnich dniach dowiedzieliśmy się, że ledwo Paweł Kukiz zdążył poskarżyć się w radiu, że nie ma z czego prowadzić działalności publicznej – już premier wyciągnął z naszej kieszeni ponad cztery miliony i Kukiza oraz fundację jego wspomógł. Wszystko to oczywiście w trosce o demokrację bezpośrednią, którą fundacja ma popularyzować. O braku sukcesów tejże popularyzacji może świadczyć fakt, że przez siedem lat swych rządów PiS nawet nie pomyślał o tym, by zrobić jakiekolwiek referendum. No, ale skoro Kukiz chce, a na jego głosach trzyma się rządowa większość, to czemu by nie dać mu paru złotych?
Nie wiem, czy więcej w tym wszystkim zapewnienia sobie spokoju rządzenia i szykowania sobie środków na kampanię wyborczą, czy ubezpieczania i obrastania w tłuszczyk na wypadek utraty władzy i chudych lat w opozycji. Przypomina to jednak traktowanie państwa niczym królewszczyzny – własności przejmowanej przez władcę wraz z objęciem tronu. Rządzący zachowują się tak, jakby uznawali, że jeśli dostali demokratyczny mandat, to dostali zarazem Polskę nie tylko do rządzenia, ale i do rozdzielania, przywłaszczania, zagarniania i korzystania z niej niczym z dóbr przynależnych namaszczonemu przez Boga władcy. Wszystko to w dodatku w nimbie tych, którzy skromność i służenie ludziom umiłowali sobie ponad wszystko, a w sercach i na sztandarach mają hasła pokory, pracy i umiaru.
Co ciekawe, wyborcy PiS wydają się tym kompletnie nie przejmować. Wysyp kolejnych afer idzie w parze raczej ze wzrostem niż spadkiem partii rządzącej w sondażach. Tłumaczyć to można na kilka sposobów. Po pierwsze – zapewne jakaś część tych informacji nie dociera do świadomości osób żyjących w medialnej bańce rządowych i prorządowych mediów, a jeśli nawet, to przedzierają się przez nią jakieś strzępki opatrzone komentarzem "inni też tak robili". Po drugie – dla wielu wyborców PiS ten skok na kasę i stanowiska to swoista rekompensata za to, że przez lata środowisko PiS częściej bywało pod politycznym wozem niż na nim, a zdarzało się nawet egzystować na marginesie polityki. PiS najwyraźniej skutecznie wytłumaczył własnym zwolennikom, że odpłaca sobie "historyczne krzywdy". Po trzecie wreszcie - obóz rządzący z powodzeniem przekonał dużą część Polaków, że może i popełnia błędy, może i bywa nieodporny na uroki i frukta władzy, ale jednak myśli i o tych, którzy nań głosowali, więc działa zgodnie z głoszonym przez ludowych mędrców hasłem "może i kradną, ale przynajmniej się dzielą".
To widać też – w jakiejś mierze - przy okazji najnowszej odsłony kryzysu zbożowego. Bo że rządzący popełnili w tej sprawie ewidentne błędy, nikomu raczej udowadniać nie trzeba. Dymisja ministra rolnictwa jest bezdyskusyjnym przyznaniem się do winy i uznaniem tychże błędów za oczywiste. Ale gdy PiS zrozumiał, jak kosztowne dla jego politycznego powodzenia mogą być to wpadki, sięgnął po prawdziwą broń atomową, taktykę szoku i pieniądze, co dowieść ma, jak bardzo jest sytuacją przejęty. Szlaban na ukraińskie towary (choć gołym okiem widać, jak głęboko sprzeczny jest on z unijnymi regulacjami i jak absurdalne są jego prawne podstawy) ma przykuć uwagę, bo rząd będzie teraz rejtanowsko nadstawiał pierś w obronie tegoż. Jednocześnie będzie mniej spektakularnie i bardziej po cichu skupował zboże – za niebotyczną dziś cenę 1400 złotych za tonę, dając świadectwo, że "się dzieli". Ale też – że nie ma takiej ceny, której nie może naszymi pieniędzmi zapłacić, by zatrzeć własne winy i zaniedbania.
Konrad Piasecki – dziennikarz radiowy i telewizyjny, historyk. Prowadził wywiady w radiu RMF FM w audycji "Kontrwywiad RMF" oraz w Radiu ZET w audycji "Gość Radia ZET". Przez 10 lat był gospodarzem programu "Piaskiem po oczach". W 2015 roku został "Dziennikarzem Roku" miesięcznika "Press". Na antenie TVN24 Konrad Piasecki prowadzi również programy "Rozmowa Piaseckiego" i "Kawa na ławę".
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Piotr Mizerski/TVN