Ministerstwo Zdrowia nie informuje o skali wykorzystania kupionych za 15 milionów dolarów koreańskich testów mających wykrywać koronawirusa. Po ujawnieniu raportu Państwowego Zakładu Higieny o nieskuteczności tych testów, doświadczony diagnosta komentuje: Wysyłanie ich do szpitali to skandal.
Pół miliona koreańskich testów antygenowych kupionych w kwietniu za niemal 15 mln dolarów Ministerstwo Zdrowia od początku września wysyła do szpitali w całym kraju. Według przedstawicieli szpitali, do których testy trafiły - jak pisaliśmy w tvn24.pl - są one bezużyteczne, bo nie dają pewnej odpowiedzi, czy doszło do zakażenia koronawirusem.
Służby prasowe resortu poprosiliśmy o odniesienie się do informacji, że niektóre placówki chcą odsyłać te testy ministerstwu. Poprosiliśmy też o wykaz placówek, do których testy zostały wysłane i informacje o liczbie zwróconych dotąd testów.
Z resortu przyszła jednozdaniowa odpowiedź: "we wrześniu testy antygenowe firmy PCL zostały wysłane do wszystkich SOR-ów w Polsce i 26 największych izb przyjęć".
Szpitalnych Oddziałów Ratunkowych jest w Polsce, jak informuje resort na swojej stronie - 237. Łącznie koreańskie testy trafiły więc do 263 placówek.
"Złamanie podstawowych zasad diagnostyki"
W środę "Gazeta Wyborcza" opublikowała raport przygotowany w maju przez Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego-Państwowy Zakład Higieny. Do tamtej pory był on utrzymywany w tajemnicy. Prosiliśmy NIZP-PZH o jego udostępnienie, ale rzeczniczka tej instytucji odmówiła.
Do raportu dotarli za to posłowie opozycji Michał Szczerba i Dariusz Joński.
W dokumencie czytamy, że szybkie testy diagnostyczne wykrywające obecność "antygenu wirusa SARS-CoV-2 pozwalają w czasie od 10 do 30 min. na wykrycie pacjenta z wysoką wiremią (dużą obecnością wirusa w organizmie - red)".
W dokumencie podkreślono, że Światowa Organizacja Zdrowia w kwietniu 2020 roku opublikowała opinię ekspertów, w której "zdecydowanie zachęca do prowadzenia badań nad doskonaleniem testów antygenowych i oceny możliwości ich praktycznego zastosowania".
"Zgodnie z tym stanowiskiem, stosowanie szybkich testów na obecność antygenu SARS-CoV-2 (SARS2-Ag) w praktyce klinicznej nie mogło być rekomendowane ze względu na brak wystarczających danych piśmiennictwa, by takie rekomendacje przedstawić" - zaznaczono w opracowaniu.
Według raportu "zgodnie z obecnie obowiązującą definicją przypadku potwierdzonego COVID-19 zarówno w krajowym, jak i europejskim nadzorze epidemiologicznym, testy antygenowe nie są uznawane za metodę dopuszczoną do laboratoryjnego potwierdzenia przypadku". "Jedynie badania RT-PCR (testy genetyczne - red.) pozwalają na dokonanie zgłoszenia przypadku potwierdzonego COVID-19. Z tego względu każdy wynik dodatni testu antygenowego wymaga potwierdzenia w teście RT-PCR - podsumowują autorzy raportu.
Pod dokumentem datowanym na 29 maja podpisali się dr hab. Rafał Gierczyński, zastępca dyrektora instytutu, prof. Waldemar Rastawicki, kierownik Pracowni Diagnostyki Serologicznej w NIZP-PZH, dr hab. Iwona Paradowska-Stankiewicz, konsultant krajowy ds. epidemiologii oraz dyrektor instytutu dr hab. Grzegorz Juszczyk.
15 procent czy 62 procent?
Gdy przed miesiącem pisaliśmy o skuteczności testów, resort zdrowia poinformował nas: "zgodnie z raportem NIZP-PZH zgodność wyników jest na poziomie od 57 proc. wzwyż - w zależności od ilości wirusa w badanej próbce (...). W innych ośrodkach potwierdzono, że u osób z objawami klinicznymi i wysoką ilością wirusa w drogach oddechowych wzrasta zdolność testu do wykrycia antygenu. Oznacza to, że im skala obecności wirusa w organizmie jest wyższa, tym bardziej rośnie poziom zgodności wyników".
Tymczasem autorzy dokumentu piszą: "Jeśli testy robić tak, jak zaleca producent, czyli odczytywać wynik po 10 minutach od umieszczenia płytki z wymazem w analizatorze, to ich czułość wynosi zaledwie 15,4 proc. Jeśli poczeka się pół godziny - to może być 62 proc".
Raport pokazaliśmy diagnoście, który kieruje laboratorium w dużym szpitalu.
- Śmialiśmy się na głos, czytając ten raport, który dowodzi, że te testy są kompletnie bezużyteczne. Oczekiwanie na wynik testu więcej niż 10 minut, jak zaleca producent, to złamanie podstawowych zasad diagnostyki. Wysyłanie takich testów do szpitali to skandal - ocenił nasz rozmówca. - Te testy powinny być ewentualnie dopuszczone do badań, a nie wysyłane do szpitali. Nie będziemy brali odpowiedzialności za ich używanie - dodał.
Kolejne szpitale odsyłają testy do resortu
Paweł Rabiej, wiceprezydent Warszawy odpowiadający za ochronę zdrowia zaznacza w rozmowie z tvn24.pl, że część koreańskich testów już została wysłana ze stołecznych szpitali do resortu. Zapowiadaliśmy to w ubiegłym tygodniu.
- Podjęliśmy decyzję, że zwracamy te testy. Nikt ich nie używał. Poszczególne szpitale wysyłają te testy do Ministerstwa Zdrowia, część już pewnie trafiła do resortu - informuje wiceprezydent stolicy.
Przed tygodniem Rabiej mówił tvn24.pl, że na naradzie z przedstawicielami dziesięciu warszawskich szpitali jednoznacznie oceniono, że koreańskie testy są "bezużyteczne do testowania pacjentów i określania ich stanu zdrowia", a szpitale tych testów nie używają, bo "ich przydatność jest niewielka - cokolwiek ten test nie wykaże, to i tak wynik trzeba potwierdzać normalnym testem genetycznym".
Według informacji tvn24.pl decyzja o odesłaniu testów zapadła też w Mazowieckim Szpitalu Specjalistycznym w Radomiu, do którego koreańskie testy trafiły kilka tygodni temu, ale nie zostały przez personel dopuszczone do użycia.
- Raport potwierdza, że te testy się do niczego nie nadają. Od początku mieliśmy podobne zdanie na ich temat, dlatego nie zostały użyte w naszym szpitalu - mówi nam pracownik największego szpitala w Radomiu.
Wiceminister zdrowia wysyła testy
10 września wiceminister zdrowia Waldemar Kraska w piśmie do dyrektorów szpitali w całej Polsce zapowiedział wysłanie testów do oddziałów ratunkowych szpitali i izb przyjęć. W dokumencie, do którego dotarliśmy, wiceminister informował, że "w celu umożliwienia szybkiego, wstępnego wykrywania zakażeń SARS-CoV-2, zgodnie z decyzją Ministra Zdrowia" zostaną przekazane testy "przeznaczone do wykorzystania na potrzeby szpitalnych oddziałów ratunkowych (SOR) lub izb przyjęć - jeśli w podmiocie nie funkcjonuje SOR".
O ocenę testów pytaliśmy przedstawicieli kilku szpitali, do których dotarła przesyłka z ministerstwa. Nasi rozmówcy zwracali uwagę, że testy antygenowe firmy PCL nie powinny być używane na SOR-ach i w izbach przyjęć, bo pielęgniarki, lekarze ani ratownicy nie mają możliwości wykonywania testów, bo nie mogą przeprowadzać badań laboratoryjnych koniecznych do ich wykonania. Mogą je wykonywać tylko diagności.
O dokumenty związane z kontraktem na zakup miliona testów za 29,6 mln dolarów przez kilka miesięcy zabiegali posłowie Koalicji Obywatelskiej Michał Szczerba i Dariusz Joński. Parlamentarzyści, w oparciu o zapisy ustawy o wykonywaniu mandatu posła, przeprowadzili w Ministerstwie Zdrowia kontrolę poselską. Początkowo urzędnicy odmawiali im udostępnienia dokumentów, tłumacząc, że resort prowadzi renegocjację umowy z Koreańczykami.
Po odejściu Janusza Cieszyńskiego i Łukasza Szumowskiego z ministerstwa posłowie otrzymali zawartą z koreańską firmą PCL umowę, a także harmonogram jej realizacji, z którego wynika, że milion testów miał trafić do Polski już w maju za kwotę prawie 30 mln dolarów. Tak się jednak nie stało. Ministerstwo krótko po podpisaniu umowy przelało koreańskiemu kontrahentowi prawie 15 mln dolarów i otrzymało zaledwie 150 tys. testów. Po kilku miesiącach do Polski dotarła kolejna partia, w sumie pół miliona testów.
Źródło: tvn24.pl